A teraz maj…

Kiedyś mieliśmy w domu taki zwyczaj, że zawsze 1 maja śpiewaliśmy wspólnie „Balladę majową”… Śmiesznie było, bo zawsze ktoś mylił tekst, ktoś się wygłupiał i śpiewał falsetem, ktoś tańczył. Potem niestety zwyczaj zanikł, bo Kogoś zabrakło i już było Inaczej. Ja jednak zawsze do tej piosenki wracam – albo ją sobie gram, albo słucham z płyty. I zawsze wiąże się z tym dużo, dużo wspomnień.

Bo kiedyś – jeszcze wcześniej – mieliśmy też inny zwyczaj: w długi weekend majowy zawsze się gdzieś wyjeżdżało. Czasami na dobry tydzień (jak się daty odpowiednio ułożyły), czasami tylko na dwa dni (jak nie było czasu albo pieniędzy). Czasami w góry, czasami do lasu czy choćby na działkę do znajomych.

Utkwiła mi w głowie taka majówka sprzed wielu, wielu lat – to było jeszcze zanim poznałem M. – kiedy pojechaliśmy na pięć dni w Bieszczady. Było nas czworo: koleżanka Prosiaczek, jej chłopak (późniejszy mąż, niestety tylko przez pewien czas…), jej brat zwany wówczas Kangurem – i ja. Był początek lat dziewięćdziesiątych, Bieszczady były wtedy jeszcze znacznie mniej turystyczne, bardziej dzikie i ciche. Dojechaliśmy nocnym pociągiem do Zagórza, stamtąd udało nam się złapać autobus do Leska, ale z Leska do Wetliny już nie (musielibyśmy czekać kilka godzin). Ruszyliśmy zatem autostopem – zabrał nas kierowca ciężarówki, który wiózł chleb do jedynego wówczas sklepu w Wetlinie. Po całej nocy w pociągu byliśmy głodni, a w całej kabinie wniebogłosy pachniało świeżym chlebem… Do dziś ten zapach pamiętam.

A następnego dnia poszliśmy na wyprawę – ale nie szlakiem turystycznym, tylko torami kolejki wąskotorowej, która wtedy w ogóle nie jeździła. Szliśmy (nie spiesząc się, leniwie…) cały dzień. Było ciepło, było cicho, lekki wiatr kołysał szczytami drzew, śpiewały ptaki, a my szliśmy tymi torami aż na Moczarne. Dziś tak by się nie dało – odcinek torów między Wetliną a Moczarnem jest od dawna wyłączony z ruchu, obecnie zresztą jest tam rezerwat ścisły.

Z Moczarnego poszliśmy „na azymut”, z mapą i kompasem, na zachód, aż doszliśmy do żółtego szlaku, gdzieś między Paprotną a Jawornikiem. A potem już szlakiem – najpierw żółtym na Jawornik, a potem zielonym w dół, z powrotem do Wetliny. I przez cały dzień nie spotkaliśmy nikogo. Żywej duszy. W kolejnych dniach chodziliśmy już bardziej „klasycznie” (połoniny, Rawki, Tarnica…), ale to właśnie ten pierwszy dzień najbardziej zapadł mi w pamięć. Takie wędrowanie w kompletnej głuszy, bez spotykania innych ludzi przez cały dzień, miało w sobie coś absolutnie magicznego. Jakbyśmy nagle znaleźli się w innym świecie i innym czasie („…jaka epoka, jaki wiek, jaki rok…”).

Później jeszcze wiele razy doświadczałem takiego wędrowania. Dziś bardzo mi tego brakuje. Ale jest szansa (tylko cicho, żeby nie zapeszyć ;-), że w te wakacje uda mi się na kilka dni wyjechać. Pucek będzie na obozie, a potem wyjeżdża na dziesięć dni z kolegami, w tym czasie Piłka będzie w domu, więc będzie się miał kto zając Luckiem (bo Pietruszka do samodzielnego zajmowania się zwierzem nie bardzo się nadaje…). A ja sobie pojadę. Sam. Na kilka dni. Jeszcze nie wiem dokąd (to będzie zależało od sytuacji finansowej) – ale też nie mam dużych wymagań. Kto wie, może to właśnie będą Bieszczady.

Bo prawda jest taka, że jeśli nie liczyć jakichś jednodniowych wypadów do Warszawy na spotkania ze znajomymi, to od jedenastu lat nigdzie nie byłem sam. I chyba muszę to nadrobić – zarówno dla siebie, jak dla dobra moich dzieci (…bo jak chwilę nie odpocznę, to prędzej czy później mogę któremuś z nich coś zrobić 😉