Czerwcowo – c.d.

Mały „apdejt”… Pucek zdał, klasę skończył. Jeśli chodzi o oceny – bardzo tak sobie (średnia ok. 3,5), ale po tym wszystkim, co przeszliśmy we wrześniu i październiku niczego więcej nie oczekiwałem. Edukację domową pod auspicjami nowej szkoły zaczął de facto pod koniec października, a w połowie listopada miał wypadek na zawodach judo, po którym przez kolejny miesiąc nie bardzo mógł się uczyć, bo prawą rękę miał na temblaku, więc nie był w stanie nawet robić notatek. Powiedziałem mu wtedy wprost – do licha z ocenami, chodzi o to, żebyś zdał. No i zdał. Będzie miał na świadectwie jakieś mierne (jedna wynika z wyjątkowego pecha, bo wiem, że umiał, tylko trafił na fatalny układ pytań na egzaminie – pozostałe po prostu z tego, że jeszcze nie potrafił dobrze sobie rozłożyć czasu, za późno zaczął się uczyć i tak dalej); ale będzie też miał jedną szóstkę, dwie piątki, jakieś czwórki i trójki. Przeżyjemy. Przynajmniej wakacje będą spokojniejsze…

***

No właśnie, wakacje: zgłosili się do mnie moi niezawodni Amerykanie – zrobiłem dla nich jakieś dwie niewielkie rzeczy, ale na przełomie czerwca i lipca prawdopodobnie będą dla mnie mieli większą robotę (na jakieś dwa tygodnie pracy). A przy stawkach, jakie oni płacą (zdecydowanie amerykańskich…) takie dwa tygodnie oznaczają poważny zastrzyk finansowy. A w dodatku Amerykanie płacą nie tylko dobrze, ale też szybko (w ciągu dwóch – trzech dni roboczych od wystawienia faktury mam pieniądze na koncie). Więc może uda mi się rzeczywiście w te wakacje gdzieś wyskoczyć. Druga połowa sierpnia, może początek września, zobaczymy. Bardzo bym chciał.

***

Z gorszych wieści – mój tata znowu wylądował w szpitalu. Po tamtym pobycie (wyszedł w połowie lutego) czuł się świetnie; cukrzyca opanowana, płuca wyleczone, wszystko na swoim miejscu, codziennie dwugodzinne spacery… Żyć nie umierać. I nagle, jakieś dziesięć dni temu, zaczął słabnąć, coraz gorzej się czuł – właściwie nie wiadomo dlaczego. W środę zgodził się wreszcie (co w jego przypadku nie jest łatwe…) na zrobienie badań. I co? Znowu bardzo wysoki potas (na razie nikt nie wie z jakiego powodu) i… zapalenie płuc. Gdzie on w te piękne, ciepłe dni złapał zapalenie płuc, do licha?!

Od środy wieczorem jest w szpitalu (lekarka wprost powiedziała, że w jego wieku i przy cukrzycy leczenie obustronnego zapalenia płuc w domu nie wchodzi w grę). Potas szybko opanowali, ale płuca zdaje się chwilę zajmą. Tata ma osiemdziesiąt trzy lata – nie jest to może w dzisiejszych czasach wiek ekstremalny, ale jednak jest już mocno starszym panem. Do tego dochodzi ta cukrzyca (co prawda typu 2., nabyta, ale za to przez długi czas lekceważona, mówiąc wprost) – a także fakt, że tata przez ponad czterdzieści lat palił, i to dość sporo (co prawda rzucił ostatecznie – po kilku nieudanych próbach – już ponad piętnaście lat temu, ale wiadomo, że po takim czasie płuca już nigdy nie będą do końca sprawne i mogą być bardziej podatne na infekcje…). Czyli bardzo wesoło nie jest… Ale mam nadzieję, że jakoś to się ułoży.

Czerwiec…

Jak Wam napiszę, że jestem zmęczony, to powiecie, że znowu nudzę… Więc powiem tylko tyle, że dziś po obiedzie położyłem się na chwilę, bo poczułem, że bardzo tego potrzebuję – i spałem dwie godziny. W słoneczne, piękne, niedzielne popołudnie. I nie byłem niewyspany. Po prostu gdzieś, różnymi szczelinami, wyłazi ze mnie zmęczenie.

Nie wiem, czy już o tym wspominałem, ale w te wakacje będą dwa, a może nawet trzy takie odcinki czasu, kiedy Pucek będzie wyjechany, a Piłka będzie w domu. Więc jest szansa, że wreszcie zrobię to, co miałem zrobić we wrześniu ubiegłego roku, czyli gdzieś na kilka dni wyjadę. SAM. Gdzie? Zobaczymy. To będzie zależało od kilku rzeczy – choć technicznie przede wszystkim od finansów, rzecz prosta. Ale też nie mam szczególnych wymagań: tydzień w Bieszczadach będzie absolutnie OK. Po prostu czuję, że muszę odpocząć, muszę trochę połazić sobie sam, z własnymi myślami, z własną ciszą, która może wcale nie jest radosna i roześmiana, ale czasami muszę ją usłyszeć.

***

Pucek – który, jak niektórzy z Was wiedzą, po wrześniowych problemach wylądował ostatecznie na edukacji domowej, ma jeszcze do zdania trzy egzaminy. Na razie idzie mu nieźle – średnią ma koło 4. Ale spokojny będę dopiero, jak zda te trzy ostatnie. Bo jak nie zda, to jednak będzie pewien problem…

***

Książka, którą kończę tłumaczyć, jest naprawdę bardzo ciekawa, językowo nietrudna, ale na poziomie emocjonalnym – ciężka. Wspomnienia człowieka, który przez 40 lat był członkiem Kościoła Scjentologicznego, z czego przez dłuższy czas – jednym z najwyżej postawionych członków jego ścisłego kierownictwa. Kiedy ostatecznie odszedł – nie tylko stracił wszystko (łącznie z rodziną, która odcięła się od niego i pozostała w sekcie), ale przez długi czas był prześladowany i niszczony – stosowano wobec niego, jak sam przyznaje, te same metody, które on pomagał stosować wobec innych „wrogów”. Lektura jest ciężka, bo autor opisuje to wszystko z perspektywy czasu, na spokojnie, wręcz chłodno – ale to, co opisuje, jest po prostu koszmarne. Bolesna wiwisekcja uzależnienia emocjonalnego, manipulacji psychologicznej, przemocy (także fizycznej) i kompletnie toksycznego świata. Niełatwe, ale naprawdę warto.

***

Czysto technicznie, ale dla mnie ważne: od miesiąca pracuję na nowym komputerze. Mój stary Mac Mini miał już ponad 10 lat – co prawda chodził równie sprawnie, jak pierwszego dnia po kupieniu, ale już nie dało się zainstalować najnowszego systemu, coraz więcej programów wołało o aktualizację, coraz więcej opcji było niedostępnych… No i zaszalałem. To znaczy – nie, żebyście nie myśleli: nie kupiłem nowego, nie stać mnie. Wziąłem w leasing. Najnowszy Mac Mini (z nowym, applowskim procesorem M2). I wiecie co?

Jak kilkanaście lat temu przesiadłem się z peceta na Maca, to poczułem się, jakobym zamienił dużego fiata na volkswagena. Inny świat. Dziś, jak się przesiadłem na najnowszy Mac OS na tym nowym procesorze, czuję się, jakbym tego volkswagena zamienił na mercedesa. Niby jeździ się tak samo, niby po tych samych drogach, niby samochód to samochód – ale komfort i przyjemność z jazdy na innym poziomie. Komputer jest dla mnie narzędziem pracy, spędzam przy nim kilka godzin dziennie, więc to naprawdę jest różnica…

(Na wszelki wypadek dodam, że wpisu NIE sponsorowała firma Apple. Niestety.)

***

Na koniec – do posłuchania. Wpadłem zupełnie przypadkiem na coś takiego. Rockowa klasyka – piosenka „Fat Bottomed Girls” grupy Queen – w wykonaniu kapitalnego, żeńskiego tria o uroczej nazwie Remember Monday (w tym nagraniu towarzyszą im jeszcze trzy dziewczyny na gitarze, basie i perkusji). Znakomite po prostu: przy zachowaniu całej kapitalnej, rozbudowanej harmonii, z której słynęła Queen (posłuchajcie pierwszej frazy, najlepiej na większych głośnikach!), i rockowego „pazura”, słyszymy tu jednocześnie coś zupełnie innego, jakąś świeżość, dynamikę, radość i taką energię, że można obdzielić kilka zespołów. Pobrzmiewa tu coś z muzyki gospel, jakieś ślady country, ale też rebeliancka, punkowa bezczelność kojarząca mi się z 4 Non Blondes czy Joan Jett. Posłuchałem sobie na YouTube innych kawałków tej grupy i mam wrażenie, że o dziewczynach z Remember Monday jeszcze nie raz usłyszymy.