Pojechaliśmy na ostatni weekend ferii (przedłużony) do C., czyli Na Drugi Koniec Polski, odwiedzić Ciocię i Wujka. Pojechaliśmy we trzech, w męskim gronie, bo Piłka jest w połowie trymestru i siedzi za Małą Wodą, a w domu będzie dopiero pod koniec marca. Cieszyłem się na ten wyjazd, zaplanowałem go wcześniej tak, żeby choćby przez te cztery dni nie było nic do roboty. Nawet komputera nie wziąłem, a co. No i co ja Wam będę mówił – czasami wszystko idzie nie tak, jak miało pójść. To znaczy – bez przesady, nie wszystko oczywiście. W C. jak zwykle przyjęto nas z honorami, cieszono się na nasz przyjazd, karmiono znakomicie i tak dalej. To jest takie niezwykłe miejsce, w którym zawsze czuję się mile widziany… Ale poza tym wszystko się ptaszkowało.
Zaczęło się od tego, że wyjazd planowany był na czwartek rano (w środę – w Popielec – była rocznica śmierci M., chcieliśmy być u nas w parafii na mszy za Nią). A ja we wtorek się rozchorowałem. Niby nic takiego, ale głowa, zatoki, katar i ogólne samopoczucie na poziomie kotleta schabowego w momencie rozbijania. Zastanawiałem się nawet, oczy nie zrezygnować… Ale już w środę czułem się lepiej, tylko mnie gardło bolało.
Więc ruszyliśmy w ten czwartek rano. Dojechaliśmy bez przygód, za to na miejscu szybko okazało się, że środowe „czułem się lepiej” poszło się okopać. Nie byłem klasycznie chory – nie miałem gorączki – ale zatoki mi napompowało (co znacząco utrudnia spanie…), a gardło bolało coraz bardziej. W piątek wieczorem biało już na tyle, ze żadne tabletki do ssania nie pomagały, musiałem wziąć ibuprom, a i tak miałem problemy z zaśnięciem. No żesz.
Moje gardło to w ogóle najdelikatniejsza część mnie – choruję naprawdę rzadko, ale jak już, to gardło zawsze idzie pierwsze.
Ale problemy zdrowotne to był tylko początek… W piątek po południu jechaliśmy do Sąsiedniego Większego Miasta (turystycznie, że tak powiem). Rzut beretem, piętnaście kilometrów. I po drodze kolejne samochody jadące z przeciwka migały nam światłami. Początkowo myślałem, że ostrzegają przed policją z radarem – ale nie. I nagle ze zdziwieniem zorientowałem się, że na tablicy rozdzielczej nie pali się zielona kontrolka świateł mijania. Zaraz, zaraz! Włączyłem na chwilę długie światła – i niebieska kontrolka zapaliła się bez problemu. Wyłączyłem długie – kontroli brak. Zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu – no i rzeczywiście: problem ze światłami. Światła do jazdy dziennej – działają (ale wtedy z tyłu nic się nie pali). Długie – jak najbardziej (ale wtedy oślepia się kierowców z przeciwka…). A „normalne”, czyli światła mijania – ni du du.
Jeden warsztat elektryczno-samochodowy, drugi… No niestety, coś padło. Nie bezpiecznik (no nieeeee, to by było za proste przecież!). Albo przekaźnik, albo przełącznik przy kierownicy. – No przykro mi, proszę pana, jest piątek po południu, nawet jakbym zdążył jeszcze poświęcić dwie godziny na szukanie problemu, to przekaźnik albo przełącznik musiałbym dopiero zamówić. W poniedziałek… – rozłożył ręce mechanik.
W PONIEDZIAŁEK?! W poniedziałek to ja miałem być dawno w domu. A w tym celu musiałem w niedzielę przejechać 450 kilometrów z C. do G. Oczywiście można było jechać na światłach do jazdy w dzień, tylko to wymagało po pierwsze wyjechania z C. znacznie wcześniej, niż planowaliśmy (żeby na pewno być w domu przed zmrokiem…), a po drugie – dobrej pogody, bo gdyby zaczęło lać albo gdyby mocno padał śnieg, to pierwszy policjant zatrzymałby nas i kazał włączyć światła. I to by był koniec podróży. A prognozy pogody na niedzielę zapowiadały „śnieżyce”. Super.
Long story short – wyjechaliśmy z C. w niedzielę (czyli wczoraj) o wpół do dziesiątej rano, śnieżyc nie było, wielkich deszczy też, jakoś dotarliśmy spokojnie do domu na światłach dziennych. Ale com się zestresował, to moje.
Jestem umówiony w warsztacie na środę, do tego czasu mogę jeździć tylko w dzień. I dobrze, w nocy to się w domu siedzi…
***
Ale nie, nie, to nie koniec. Kiedyś tu już o tym pisałem: nad moją rodziną ciąży jakaś paskudna klątwa (bo naprawdę trudno mi sobie to inaczej wyjaśnić), która sprawia, że zawsze, jak się psuje samochód, to natychmiast, w ciągu kilku kolejnych dni, psuje się pralka. Jak w zegarku. No czary po prostu. Jak się te światła zepsuły, to nawet rzuciłem na ten temat jakąś sarkastyczną uwagę, ale nikt się nią nie przejął. Błąd.
Po powrocie z C. wstawiłem pranie. Już w momencie startu pralka zachowywała się dziwnie: coś zaczęło stukać, jakby zgrzytać… Ale po chwili ucichło, więc udałem, że nic nie słyszałem. Niestety: kiedy dziś rano poszedłem wyjąć pranie, okazało się, że pralka jednak odmówiła posłuszeństwa. Pranie było co prawda wyprane (…z grubsza), ale nie odwirowane (więc z niego ciekło) i pełno w nim było jakichś dziwnych, małych kawałków plastiku (?), najwyraźniej pochodzących z trzewi pralki. No żesz.
Pan Fachowiec – sprawdzony, prawie znajomy – przyjechał szybko, akurat miał czas. Zajrzał postukał, pokręcił głową… – Pękł krzyżak – powiedział. – W tej pralce żeby wymienić krzyżak trzeba wymienić całą obudowę bębna, bo jest klejona, a nie skręcana. Ja to panu mogę zrobić, oczywiście, ale powiem tak: części będą kosztowały co najmniej siedem stów, raczej osiem. Razem z moją robocizną wyjdzie ponad tysiąc. Na moje oko to się panu nie opłaca…
No jasne, że się nie opłaca pakować ponad tysiąc złotych w sześcioletnią pralkę, skoro nową można kupić za niewiele więcej…
Oczywiście „można kupić” jeśli się te pieniądze ma. Ja chwilowo nie mam. Na szczęście mam kartę kredytową, której używam bardzo rzadko, ale na takie okazje jest w sam raz – przy odrobinie szczęścia dostanę pieniądze za ostatnią książkę ma tyle szybko, że jeszcze zmieszczę się w okresie bezodsetkowym.
No ale powiedzcie sami… Jak w 2017 roku kupowałem pralkę, to specjalnie wybrałem Znaną Niemiecką Firmę – była wprawdzie o dwie stówy droższa, ale bardziej energooszczędna i liczyłem, że magia marki zadziała (zmywarkę tej samej marki mamy już ponad dziesięć lat i chodzi bezproblemowo. A tu proszę – sześć lat i na złom.
Cóż, tym razem damy szansę innej marce (recenzje pozytywne, zobaczymy).
***
A poza tym… Ech, co ja Wam będę marudził. Opowiem tylko o jeszcze jednym doświadczeniu, które wynikło z faktu konieczności wcześniejszego wyjazdu w niedzielę – ale to już jutro (albo pojutrze), bo się późno robi.
Za to zostawię Wam coś do posłuchania. Tommy Emmanuel i Vlatko Stefanovski grają Marsz Turecki Mozarta na dwie gitary akustyczne. Najpierw graja sam marsz, potem trochę zwariowane wariacje. Coś fantastycznego. I to tempo! 🙂 NIestety YouTube nie pozwala tego filmu zamieścić, więc dam wam tylko LINK. Ale posłuchać naprawdę warto.
(BTW – ciekawostka dla gitarowych maniaków – to chyba pierwszy raz, kiedy widzę Tommy’ego Emmanuela grającego na gitarze innej marki niż australijski Maton. Tu mamy instrument Martina…).