Dzieje się tyle, że nie ma kiedy o tym pisać.
Przedszkole ruszyło – założenie było takie, że ruszy na razie nieoficjalnie, pod koniec września będzie odbiór przez sanepid i strażaków – i od października będzie działało juz w pełni legalnie.
Ruszyło w poniedziałek.
Działało do środy.
Bo w środę przyszła… kontrola z sanepidu i nakazała NATYCHMIAST zamknąć imprezę, bo niezarejestrowane, bo nieodebrane, bo będzie źle.
Pan i z sanepidu – prywatnie zupełnie sympatyczna – powiedziała wprost, że dopóki wszystko nie jest zarejestrowane i zgłoszone, to jej „…w zasadzie nic do tego”, że przecież „…nie chodzę po domach i nie sprawdzam, gdzie się dzieci bawią”. Ale…
Ale musiała przyjść, bo ktoś doniósł. Że dzieci, że przedszkole, że bez zezwoleń…
Wkróce też dowiedzieliśmy się, kto był tak miły. Otóż w budynku, w którym piętro zajmuje nasze mini-przedszkole, na parterze wynajmuje mieszkanie pewien pan doktor z miasta Ł., który w tygodniu pracuje w G. w… sanepidzie. I pan doktor sie wzburzył (że bez zezwolenia).
Nie używam zwykle takich słów, ale powiedzcie sami: CO ZA GNIDA. Jeśłi jest takim służbistą i naprawdę uważa, że tak być nie powinno – mógł przecież jak człowiek przyjść i powiedzieć coiś w stylu: „Proszę pań, tak nie wolno, proszę przerwać tę działalność do czasu odbioru budynku, bo będę musiał zainterweniować!”.
Ale pan doktor wolał iść i złożyć donos, i przysłać kontrolę…
Dowcip polega na tym, że dopóki przedszkole nie jest zgłoszone, dopóki nie ma działalności gospodarczej, to panie z sanepidu (ani nikt inny) zgodnie z prawem mogą sobie… skoczyć. No bo – na logikę – jeśłi kilku ludzi (powiedzmy, że znajomych) chce zosatwiać swoje dzieci pod opieką dwóch zaprzyjaźnionych pań, to to jest wyłącznie ich sprawa, nieprawdaż?
Jedyny urząd, który ewentualnie mógłby czuć sie zaniepokojony, to skarbówka (no bo jak to – może za tę opiekę coś płacą? A wtedy powinni podatki odporowadzać?). Ale sanepid???
Czyli – zgodnie z prawem można by było powiedzieć pani z sanepidu coś w stylu „spadaj na bambus, kobieto, i nie nachodź nas w prywatnym domu!”.
Tyle, że – jak wiadomo – sanepid to mafia. Państwo w państwie. Pogonisz, do sądu pójdziesz, wygrasz nawet – i co z tego, skoro później NIE ODBIORĄ budynku, albo będą robić kontrole co trzy dni. I ZAWSZE coś znajdą, bo przepisy według których sanepid działa są tak niespójne, że nie ma możliwości przestrzegania wszystkich na raz…
Na szczęście (w nieszczęściu) pani z sanepidu, jako rzekłem, jest normalna, więc zrobiła, co musiała, a teraz sama nam doradza, co robić, żeby szybciej skończyć wszystkie prace i mieć „odebrany” lokal.
A pan doktorek (@#*%@#!!!) poczuł się chyba głupio, bo najpierw opieprzył go właściciel domu, potem wszyscy sąsiedzi zaczęli na niego patrzeć jak na pluskwę… Więc najpierw się usprawiedliwiał, że on MUSIAŁ (biedaczek…) sprawę uruchomić, bo „…ktoś w tej sprawie dzwonił z Warszawy” (jasssne, a w Warszawie wiedzieli, bo zadzwonili z Waszyngtonu, gdzie zobaczyli nasze przedszkole na zdjęciach z satelity szpiegowskiego…). A potem sam przylazł (…a idź w krzaki, poteflonie!) i zaczął doradzać, co by tu jeszcze zrobić, żeby wszystko było dobrze i żeby nikt sie nie przyczepił. Wyraźnie stara się zrehabilitować. Czyli – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Tyle, że na razie przedszkole jest zamkniete, a żeby lokal mógł zostać „odebrany” trzeba jeszcze zrobić sto tysięcy rzeczy – drobnych, ale upierdliwych i czasochłonnych. M. się potwornie denerwuje, chciałaby już od października zacząć oficjalnie (no bo rodzice i dzieci czekają…).
A Puchatek kombinuje, kombinuje, kombinuje…
…jaki można by panu doktorowi zrobić porządny kawał. Taki, żeby mu w pięty poszło, ale na poziomie, bez chamstwa i naprawdę na wesoło…
Macie jakieś pomysły?