Wbrew Pozorom Wcale Nie o Polityce

Wbrew pozorom to, co napisałem, nie ma nic wspólnego z polityką i z toczącymi się obecnie w Polsce sporami między dwoma światami.

Zaczęło się od tego, że czytałem sobie wiadomości. Czytałem sobie, czytałem, aż mi się przelało. A przelewa mi się najczęściej na papier (metaforycznie, rzecz prosta, bo papieru do tego nie używam…). Wysłałem list do gazety – a raczej za pośrednictwem gazety wysłałem list otwarty.

I, wyobraźcie sobie, właśnie się ukazał – na razie w sieci, ale może być i w papierowym wydaniu. Więc na wszelki wypadek piszę Wam o tym, żebyście się nie musieli zastanawiać, czy to ja napisałem. Tak, to ja. Pewnie nie powinienem, ale wiecie co? Szlag mnie trafił.

Podpisałem się, oczywiście, ale poprosiłem, żeby w razie publikacji dali „imię i nazwisko do wiadomości redakcji”. Wolałbym wystąpić jako ja (nie wstydzę się tego, co napisałem!), ale nie chcę robić szumu wokół tego ze względu na moje dzieci – bo nazwisko mamy na tyle nieoczywiste, że zaraz wszyscy w obu szkołach wiedzieliby, o kim mowa.

 

Pod górkę

Czasami naprawdę nie wiem, co mam robić. Nie wiem, jak to wszystko rozgrywać. Mam takie wrażenie, że wszystko, za co się wezmę, natychmiast zaczyna się sypać. Praca idzie fatalnie: za mało mam na nią czasu. A to „za mało” to i tak o wiele za dużo, jeśli spojrzeć z perspektywy tego, czego potrzebują moje dzieci. Zwłaszcza Pucek, ale przecież nie tylko on.

Z powakacyjnego dołka miałem wyjść w październiku – a tu październik się kończy, a brzegów dołka nie widać. A tu jakieś długi do pozamykania – miałem nadzieję, że już będę je miał z głowy, ale oczywiście nie, to by było za proste. Bo przecież ciągle coś się musi dziać, bo przecież jak już coś do przodu, to zaraz coś do tyłu, bo ubezpieczenie samochodu, bo cztery duże rachunki na raz, bo piekarnik się zepsuł, bo, bo, bo…

Jak tylko udaje mi się coś ogarnąć, dogonić rzeczywistość w jakiejś konkretnej sprawie, mieć przez moment poczucie, że zaczynam nad tym wszystkim panować – to zaraz się okazuje, że dwie inne sprawy zawaliłem, jedna nie poszła tak, jak miała pójść, a trzy kolejne właśnie się pojawiły. Chciałem książkę zamknąć przed końcem października – a guzik, gdzie tam. Może (może!) uda się do połowy listopada. I niby żaden problem, pośpiechu nie ma, termin jest do końca roku… Ale po pierwsze – potem do końca marca są jeszcze dwie książki, więc im szybciej skończę tę, tym szybciej zacznę kolejną. A po drugie – jak skończę, to mi zapłacą. Proste zależność, prawda?…

A jeszcze ta cholerna jesień. Nienawidzę jesieni. Leje, mokro, paskudnie. A niedługo znowu bezsensowna, nikomu do niczego niepotrzebna zmiana czasu, która sprawi, że koło czwartej już będzie ciemno. Czasami naprawdę doceniam mądrość niedźwiedzi: mam ochotę położyć się do łóżka i zapaść w sen zimowy. I wstać dopiero na wiosnę. I wcale nie musi to być ta najbliższa wiosna.

No, to sobie pomarudziłem.

Na szybko / Na politycznie

Nie śledzę – jak kiedyś – na bieżąco programów informacyjnych, nie oglądam wiadomości w TV (za nerwowy jestem…), czasami wysłucham newsów w radiu jadąc samochodem – jeśli akurat trafię na „pełną godzinę”. Wiadomości o tym, co się dzieje, czerpię głównie z sieci – bo to jest bezpieczniejsze: słowo pisane (nawet, jeśli podłe, złe, nienawistne czy po prostu głupie jak pasztet) jest już przetworzone, obrane z wierzchniej warstwy emocji, wyrwane z gorącej chwili. Można się nad nim zastanowić.

I to, zdaje się, sprawia, że – z punktu widzenia polityków – jestem chyba najgorszym możliwym rodzajem obywatela: zastanawiam się. Kiedy kolejny polityczny harcownik gada, co my ślina (albo partyjny rozdzielnik) na język przyniesie, nie wystarcza mi, że pomyślę „Tak, ma rację” albo „Nie, bzdury gada”. Analizuję. Myślę. Przetwarzam. Porównuję z innymi wypowiedziami. Odnoszę do faktów. I tak dalej…

Wnioski, do jakich dochodzę, są dość przygnębiające. Są takie słowa – kiedyś już chyba je tu cytowałem – które moim zdaniem najlepiej oddają naszą polityczną rzeczywistość. Słowa ewangelickiego pastora, Dietricha Bonhoeffera – człowieka, który sprzeciwił się nazistom i przypłacił to życiem. A jednak to nie czyste zło nazizmu Bonhoeffer uważał za największe niebezpieczeństwo, największego „wroga” ludzkości. W jednym ze swoich pism napisał coś, co dziś powinno chyba pro memoria wisieć w sejmie, senacie i wszędzie tam, gdzie przebywają ludzie mający jakikolwiek wpływ na rzeczywistość.

„(…) głupota jest bardziej niebezpiecznym wrogiem dobra niż przewrotność. Przeciw złu można protestować, można je demaskować, w razie potrzeby można mu przemocą zapobiec. Zło obarczone jest zawsze zarodkiem samozagłady, gdyż pozostawia w człowieku co najmniej niesmak.

Wobec głupoty jesteśmy bezbronni. Protestami czy przemocą nic się nie wskóra, argumenty na głupiego nie działają, faktom, które przeczą jego uprzedzeniu, po prostu nie wierzy. W tych przypadkach staje się nawet krytyczny, a kiedy faktów ominąć nie można – odsuwa je zwyczajnie na bok, jako nic nie mówiące, sporadyczne przypadki. Nigdy już więcej nie podejmujmy próby przekonania głupca, odwołując się do sedna rzeczy. Jest to bezsensowne i niebezpieczne”.

Amen.

Czas…

Czas. A raczej jego brak. Na nic nie mam czasu.

Co prawda starsze Potwory jeżdżą już same do gimnazjum, więc nie trzeba ich wozić – ale za to Pucek ma trzy (!) razy w tygodniu lekcje na „popołudnie”. Co oznacza nie tylko, że kończy koło czwartej, ale także że trzy razy w tygodniu przed południem jest w domu. A to z kolei oznacza, że te trzy przedpołudnia trudno uznać za „normalny” czas na pracę. Po Pucek coś chce, bo o coś pyta, bo coś musi właśnie teraz mi powiedzieć… Bo wreszcie jeśli ja siądę na trzy godziny do pracy, to on przez te trzy godziny będzie głównie gapił się w kreskówki (tak, wiem, ten temat już kiedyś przerabialiśmy). Więc trzeba się nim choć trochę zająć, do cholery.

Jak do tego dodać jakieś tam dodatkowe zajęcia plus szkołę muzyczną Piłki (ostatni rok, chwalić Boga…) to i tak robi się sporo jeżdżenia. Do tego dochodzą sprawy prozaiczne, acz niezbędne: zakupy, obiady (…i inne posiłki), pranie… Do tego dochodzi to, że Starszakom czasami trzeba coś w szkolnych sprawach powyjaśniać (Pietruszce mniej, a jeśli, to głównie z biologii; Piłce czasami nieco więcej, głównie z matematyki i – o zgrozo… – fizyki; dobrze, że jeszcze na poziomie gimnazjalnym nie mam z tym problemów).

I jak to wszystko zsumować – a potem dodać jeszcze czas na pracę! – to wychodzi, że już na nic poza tą „codziennością” nie mam czasu. Jakakolwiek „wolna chwila” ma szansę zaistnieć dopiero wtedy, kiedy Potwory idą spać (to znaczy – Pucek idzie spać, a Starszaki jeszcze coś tam robią, ale już każde u siebie). Tyle, że zanim cały kramik się zamknie (przygotować drugie śniadania na jutro do szkoły, przygotować śniadanie właściwe na tyle, żeby rano zajęło jak najmniej czasu, czasami jeszcze wyciągnąć pranie, odpalić zmywarkę i tak dalej…) to jak obszył robi się jedenasta. I pozostaje wybór: albo zmierzać w stronę spania, albo wreszcie mieć kilka chwil dla siebie… I okupić je niewyspaniem, bo przecież rano szkoła i tak dalej. Wiem, że jeśli w tygodniowym szale położę się spać później, niż o północy, to nazajutrz będę niedospany. Jeden dzień takiego niedospania jeszcze da się przeżyć, ale dwa (albo więcej) to już problem. Bo o ile gotowanie, pranie czy nawet prowadzenie samochodu (na krótkich, lokalnych dystansach…) kłopotów nie sprawia, o tyle efektywna praca jest mocno utrudniona. A że na tę efektywną pracę i tak za dużo czasu nie ma… No właśnie.

Nie mam kiedy spokojnie czegoś poczytać (rozdział dziennie, w łazience, kiedy mi się woda do wanny leje…). Film obejrzeć? Muzyki posłuchać?

Co gorsza (?) nie mam też kiedy się ruszać. Nie mam kiedy pójść na rower, nie mam kiedy przejść się na spacer. Brakuje mi otwartych przestrzeni. Szumu wiatru nad głową. Drogi pod nogami. Brakuje mi muzyki, brakuje mi poezji.

„Musisz znaleźć trochę czasu dla siebie”, powiedziała mi B. Ma rację, oczywiście. Muszę. Powinienem. Dla zdrowia (psychicznego i fizycznego). Człowiek potrzebuje… I tak dalej. Wiem to dobrze. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że przez ten brak czasu jestem zmęczony, bardziej drażliwy, łatwiej się denerwuję (także na moje dzieci), że czasami niepotrzebnie robię z igły widły. Że powinienem odpocząć, że powinienem – właśnie – mieć trochę czasu tylko dla siebie, bez nich. Wiem to – tylko co z tego?

Z czego mam zrezygnować? I jak? I jakim kosztem?

Ostatnio złapałem się na tym (był akurat jeden z tych dni, kiedy Pucek szedł do szkoły „na rano”, więc koło wpół do pierwszej był już w domu), że marzę o tym, żeby zadzwonił któryś z puckowych kolegów (co się zdarza dość często) i zaprosił go do siebie. Bo ja przecież mam tyle roboty, bo książka się sama nie zrobi, bo jakieś inne tłumaczenia… A tu Pucek w domu, więc spokojnie pracować się nie da…

Jak sobie to uświadomiłem, to mi się jakoś smutno zrobiło. Nie mam dla niego czasu, ciągle się „rozmijamy”, wiem, że mu tego czasu ze mną brakuje… A ja tylko myślę, jakby się go tu pozbyć z domu na kolejne parę godzin. Ale co mam zrobić? Gdybym wygrał w jakieś Lotto, rzuciłbym tę robotę w cholerę – ale dopóki to nie nastąpi, musze robić to, co robię. Tak, wiem, pracuję w domu, więc i tak nie jest najgorzej (gdybym musiał chodzić do pracy „nine to five”, to już w ogóle nie wiem, jakby to wszystko wyglądało). Ale co z tego? Co z tego, że „nie jest najgorzej”, skoro nie jest też dobrze…

 

Dylan!

Akurat jechałem samochodem, leciały wiadomości – i taka informacja! Od ponad dwudziestu lat był wymieniany wśród kandydatów – w 1996 wszyscy byli prawie pewni, ale – jak wiemy – nagrodę dostała Wisława Szymborska. I teraz, wreszcie! Moim zdaniem – absolutnie zasłużenie.

I od razu głosy – jakże by inaczej! – że bzdura, że to jakaś pomyłka, że „piosenkarz i tekściarz” dostaje literackiego (sic!) Nobla. Paradoksalnie najgłośniej protestują ludzie, którzy – jak skądinąd znakomity pisarz Paweł Huelle – otwarcie przyznają, że tekstów Dylana prawie nie znają. Huelle uznał przyznanie Dylanowi tej nagrody za „zaskakujące i żenujące”, przyznając jednocześnie (cytuję za TVN24.pl):

Urodziłem się trochę później i już nie byłem tym dzieckiem lat 60. Oczywiście wiedziałem, kto to jest, i znałem parę jego ballad, ale (…)

Wiem, kto to jest (!) i znam parę (!) jego ballad, ale… „Parę ballad” to niedużo, jeśli weźmie się pod uwagę, że Dylan pisze (i śpiewa) od ponad pół wieku. Tak, zdaję sobie sprawę, że w Polsce Dylan kojarzy się głównie z kilkoma klasycznymi protest-songami w stylu „Blowin’ the Wind” czy może jeszcze „Masters of War” – lata sześćdziesiąte, dzieci-kwiaty, make love not war i tak dalej. A przecież to bardzo, bardzo mały wycinek jego twórczości.

Podobnie jak bardzo małym wycinkiem prawdy o nim jest łatka „piosenkarza”. Dylan nigdy nie był „piosenkarzem” – on (podobnie zresztą, jak Cohen) jest przede wszystkim poetą. Piosenka, muzyka, gitara – to tylko sposoby na to, aby tę poezję głosić. A poezja to różna – czasami „zaangażowana” (jak rzeczone protest-songi), czasami liryczna, czasami niemal mistyczna. I to poezja wysokich lotów, co przyznają wszyscy krytycy literaccy. PRAWDZIWA, poezja, którą autor postanowił wyśpiewać – a nie „piosenki”. No bo, powiedzcie, w czym gorszy jest poeta, który staje z gitarą i śpiewa swoją poezję, od takiego, który czyta ją na wieczorze autorskim?…

Co więcej, Dylan to poeta (i pieśniarz, bard, czy jak to jeszcze nazwać…) który naprawdę był głosem pewnego pokolenia (i to wcale nie tylko pokolenia lat sześćdziesiątych).

 „Blowin’ the Wind” czy „Masters of War” to oczywiście znakomite prostest-songi – ale za nie Dylan raczej Nobla by nie dostał. Ale jak się przeczyta (właśnie PRZECZYTA, nie tylko ich posłucha) teksty takie jak „Mr. Tambourine Man”, „Visions of Johanna”, „All Along the Watchtower” czy „A Hard Rain’s a-Gonna Fall” i wiele, wiele innych – to moim zdaniem nie ma wątpliwości, że to jest – mówiąc kolokwialnie – kawał poezji.

„A Hard Rain’s a-Gonna Fall” to pierwszy jego tekst, który mnie naprawdę poruszył (nie liczę „Blowin’ the Wind”, które śpiewało się z gitarą przy różnych ogniskach ;-). Usłyszałem go ze starej, gramofonowej płyty (w czasach, kiedy „winyle” nie były jeszcze snobistycznym atrybutem hipstera-melomana), w Paryżu zresztą. Co ciekawe – nie w jego wykonaniu: śpiewała Joan Baez. Usłyszałem – i wsiąkłem. Tekst chodził za mną przez kilka lat, próbowałem nawet nieudolnie przetłumaczyć go na polski, ale (rzecz prosta) nic z tego nie wyszło – żeby tłumaczyć poezję, najpierw samemu trzeba być poetą (nota bene – było kilka polskich tłumaczeń, wszystkie absolutnie beznadziejne i kompletnie nie oddające klimatu oryginału…).

O, tak to brzmiało:

Dla mnie – za ten jeden tekst już mu się ten Nobel należał…

***

A przy okazji (na mniej poważnie)… 20 lat temu, kiedy wszyscy typowali Dylana, a laureatką literackiego Nobla została Szymborska, krakowski poeta Bartłomiej Brede napisał taki prześmiewczy wierszyk. Dziś się to zupełnie inaczej czyta 😉

PĘDY

Zbrodnia to niesłychana –
Szymborska pobiła Dylana.

Pobiwszy wkłada w teczkę
I chowa w biblioteczkę.

Tę potem na klucz zamyka
I z domu w te pędy umyka,

A pędy rosną wysoko,
Jak Dylan leży głęboko.

Potem cała szczęśliwa
Zbójczyni Dylana siwa
Bieży przez łąki, przez knieje,
I dołem i górą i dołem,
Mrok pada, wietrzyk wieje,

Ciemno, wietrzno, ponuro.
Wrona gdzieniegdzie kracze
I puchają puchacze.

Biegnie cała w rozkoszach,
Gdzie stary rośnie buk
I do domku Miłosza:
Stuk stuk! Stuk stuk!

– Kto tam? – Spadła zapora,
Wychodzi Miłosz, świeci,
Wisława na kształt upiora
Z krzykiem do chatki leci!

– Ha ha! – Zsiniałe usta,
Lecz już znamy ten temat.
Drżąca zbladła jak chusta:
– Ha Dylan! Ha denat!

Tak woła do Miłosza.
Ten brew niebotyczną nastrosza,
Powiada: Bacz Wisławko,
By się to nie skończyło czkawką.

Bo Cię teraz za czarną owcę
Mieć będą rokendrolowce.

Być może Dylan jest marny,
Lecz kudłaty i popularny,

A  oni go cenią wysoko,
Jak Ciebie mają głęboko!

I po tej przemowie krótkiej
Nobliści poszli na wódkę.

A później w delirium tremens
Ona woła do niego: Klemens!
On do niej na to: Wiesławo!
Też się pomylił. Lecz słabo.

Wtem drzwi tej spelunki trzasły.
Wiatr powiał, świece pogasły.

Wchodzi osoba w dżinsach.
Znany chód i gitara,
Dylana morda stara….

Wchodzi, patrzy ukosem
I bibliotecznym woła głosem:

Wisława take this badge from me.
I can’t use it anymore.
It’s getting dark too dark to see.
Feels like I’m knockin’ on heaven’s door!

Tu przerwał, lecz gitarę trzymał.
Wszystkim się zdawało,
Że to Dylan gra jeszcze, a to Guns’n’Roses grało!

 

Finanse Po Brexicie…

Nie, nie o geopolityce. Bardziej przyziemnie i prywatnie.

Jest sobie taka Wielka Angielska Korporacja Medialna, dla której od lat paru coś tam tłumaczyłem – ale zawsze za pośrednictwem. Teraz tak się złożyło, że zwrócili się do mnie bezpośrednio. Seria artykułów dla rodziców małych dzieci, na stronę internetową. Teksty proste, sympatyczne, zrobiły się szybko. Przyszło do zapłaty.

Anglicy kazali sobie przysłać dane do przelewu, a potem – po skończeniu pracy – dostałem specjalny numer rachunku, który miałem przesłać do ichniej księgowości z wyszczególnieniem za co i dlaczego mają mi zapłacić. Wysłałem, czekam. Po bodaj trzech dniach dostaję maila z potwierdzeniem i informacją, że „poinformują mnie, kiedy pieniądze będą gotowe do przelewu”, ale że nastąpi to „w ciągu 7 dni”. Po kolejnych trzech czy czterech dniach – mail, że pieniądze są gotowe, i że będą na moim koncie w ciągu maksymalnie trzech dni roboczych. Były następnego dnia.

Czyli tak: od skończenia pracy i wysłania rachunku w ciągu tygodnia pieniądze były na moim koncie. Da się? Ano, da się. Ale nie u nas. U nas KAŻDE wydawnictwo czy inna zaraza wyznacza sobie już w umowie termin płatności typu 30 dni od UZNANIA tłumaczenia (a na uznanie tłumaczenia mają też minimum 15, a zwykle 30 dni). Ech.