Czas. A raczej jego brak. Na nic nie mam czasu.
Co prawda starsze Potwory jeżdżą już same do gimnazjum, więc nie trzeba ich wozić – ale za to Pucek ma trzy (!) razy w tygodniu lekcje na „popołudnie”. Co oznacza nie tylko, że kończy koło czwartej, ale także że trzy razy w tygodniu przed południem jest w domu. A to z kolei oznacza, że te trzy przedpołudnia trudno uznać za „normalny” czas na pracę. Po Pucek coś chce, bo o coś pyta, bo coś musi właśnie teraz mi powiedzieć… Bo wreszcie jeśli ja siądę na trzy godziny do pracy, to on przez te trzy godziny będzie głównie gapił się w kreskówki (tak, wiem, ten temat już kiedyś przerabialiśmy). Więc trzeba się nim choć trochę zająć, do cholery.
Jak do tego dodać jakieś tam dodatkowe zajęcia plus szkołę muzyczną Piłki (ostatni rok, chwalić Boga…) to i tak robi się sporo jeżdżenia. Do tego dochodzą sprawy prozaiczne, acz niezbędne: zakupy, obiady (…i inne posiłki), pranie… Do tego dochodzi to, że Starszakom czasami trzeba coś w szkolnych sprawach powyjaśniać (Pietruszce mniej, a jeśli, to głównie z biologii; Piłce czasami nieco więcej, głównie z matematyki i – o zgrozo… – fizyki; dobrze, że jeszcze na poziomie gimnazjalnym nie mam z tym problemów).
I jak to wszystko zsumować – a potem dodać jeszcze czas na pracę! – to wychodzi, że już na nic poza tą „codziennością” nie mam czasu. Jakakolwiek „wolna chwila” ma szansę zaistnieć dopiero wtedy, kiedy Potwory idą spać (to znaczy – Pucek idzie spać, a Starszaki jeszcze coś tam robią, ale już każde u siebie). Tyle, że zanim cały kramik się zamknie (przygotować drugie śniadania na jutro do szkoły, przygotować śniadanie właściwe na tyle, żeby rano zajęło jak najmniej czasu, czasami jeszcze wyciągnąć pranie, odpalić zmywarkę i tak dalej…) to jak obszył robi się jedenasta. I pozostaje wybór: albo zmierzać w stronę spania, albo wreszcie mieć kilka chwil dla siebie… I okupić je niewyspaniem, bo przecież rano szkoła i tak dalej. Wiem, że jeśli w tygodniowym szale położę się spać później, niż o północy, to nazajutrz będę niedospany. Jeden dzień takiego niedospania jeszcze da się przeżyć, ale dwa (albo więcej) to już problem. Bo o ile gotowanie, pranie czy nawet prowadzenie samochodu (na krótkich, lokalnych dystansach…) kłopotów nie sprawia, o tyle efektywna praca jest mocno utrudniona. A że na tę efektywną pracę i tak za dużo czasu nie ma… No właśnie.
Nie mam kiedy spokojnie czegoś poczytać (rozdział dziennie, w łazience, kiedy mi się woda do wanny leje…). Film obejrzeć? Muzyki posłuchać?
Co gorsza (?) nie mam też kiedy się ruszać. Nie mam kiedy pójść na rower, nie mam kiedy przejść się na spacer. Brakuje mi otwartych przestrzeni. Szumu wiatru nad głową. Drogi pod nogami. Brakuje mi muzyki, brakuje mi poezji.
„Musisz znaleźć trochę czasu dla siebie”, powiedziała mi B. Ma rację, oczywiście. Muszę. Powinienem. Dla zdrowia (psychicznego i fizycznego). Człowiek potrzebuje… I tak dalej. Wiem to dobrze. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że przez ten brak czasu jestem zmęczony, bardziej drażliwy, łatwiej się denerwuję (także na moje dzieci), że czasami niepotrzebnie robię z igły widły. Że powinienem odpocząć, że powinienem – właśnie – mieć trochę czasu tylko dla siebie, bez nich. Wiem to – tylko co z tego?
Z czego mam zrezygnować? I jak? I jakim kosztem?
Ostatnio złapałem się na tym (był akurat jeden z tych dni, kiedy Pucek szedł do szkoły „na rano”, więc koło wpół do pierwszej był już w domu), że marzę o tym, żeby zadzwonił któryś z puckowych kolegów (co się zdarza dość często) i zaprosił go do siebie. Bo ja przecież mam tyle roboty, bo książka się sama nie zrobi, bo jakieś inne tłumaczenia… A tu Pucek w domu, więc spokojnie pracować się nie da…
Jak sobie to uświadomiłem, to mi się jakoś smutno zrobiło. Nie mam dla niego czasu, ciągle się „rozmijamy”, wiem, że mu tego czasu ze mną brakuje… A ja tylko myślę, jakby się go tu pozbyć z domu na kolejne parę godzin. Ale co mam zrobić? Gdybym wygrał w jakieś Lotto, rzuciłbym tę robotę w cholerę – ale dopóki to nie nastąpi, musze robić to, co robię. Tak, wiem, pracuję w domu, więc i tak nie jest najgorzej (gdybym musiał chodzić do pracy „nine to five”, to już w ogóle nie wiem, jakby to wszystko wyglądało). Ale co z tego? Co z tego, że „nie jest najgorzej”, skoro nie jest też dobrze…