Parafrazując stary dowcip z czasów szkolnych (MOICH czasów szkolnych) – „żółw to temat-rzeka”.
Pucek już ponad rok temu wymarzył sobie żółwia. Żółw i żółw. Wymyślał dla niego imię, rysował go w zeszycie i w ogóle. Ja początkowo byłem przeciwny (jeszcze jedno zwierzę, którym JA będę się musiał zajmować…), potem nawet się zgodziłem – ale jakoś tego żółwia nie było i nie było. Bo brak czasu, bo brak funduszy (sam żółw niedrogi, ale cały osprzęt…).
No i wreszcie, kilka dni temu, żółw wprowadził się do pokoju Pucka – przywiozła go chrzestna mama, która (wiedząc o puckowym marzeniu i uzyskawszy moją zgodę) nabyła zwierza drogą kupna wraz z (prawie) całym wyposażeniem. Mały, zielonkawy, ziemno-wodny żół bokoszyjny (a konkretnie – pelomeduza afrykańska, czyli Pelomedusa subrufa). Gatunek w sam raz dla bardzo początkującego hodowcy, łatwy w obsłudze, nie chorowity, mało wymagający.
Dostał swoje akwaterrarium, dwie lampy (jedną od promieniowania UVB, żeby mi skorupa nie miękła, drugą – grzewczą, udającą afrykańskie słońce), filtr do wody, grzałeczkę, sporo żwirku, sporo wody, duży kamień na który może się wygrzewać i trochę roślinek. I pokarm – takie małe, suszone krewetki, które trzeba trzymać w zakręconym słoiczku, bo śmierdzą rozpaczliwie.
Pucek – zachwycony, chwali się wszystkim kolegom. Cały dom skacze wokół żółwia. No, prawie cały – bo na ten przykład kot ma żółwia dokładnie w nosie: nie zainteresował się nawet na tyle, żeby obwąchać akwarium. Ale może to i lepiej…
***
No i dziś po przyjściu za szkoły idziemy do żółwia, a żółwia… nie ma.
Nie ma i już. Ani pod roślinkami. Ani pod „domkiem”. Ani przy filtrze, ani przy grzałce. Ani zakopanego w żwirku. Ani w wodzie. Nie ma i już. Im bardziej zaglądamy, tym bardziej żółwia NIE MA.
Dramat, sami rozumiecie. Ale jak to możliwe?! No dobrze, drzwiczki od akwaterrarium Pucek zostawił odsunięte, ale jak, u licha, to bydlę wylazło z wody (!) i wspięło się na próg (umieszczony 2 cm nad powierzchnią wody!!)? A jak już wyszło – to co dalej? Akwarium stoi na niskim stoliku – zszedł na dół? Nie, no bez przesady, przecież to żółw, i to wodno-lądowy, a nie kot, do jasnej karbidówki!
Śledztwo. Analiza śladów wykazała, że bydlę rzeczywiście wyszło (przeszło z kamienia na brzeg, a stamtąd zsunęło się na stolik). Ze stolika – idąc bezmyślnie przez siebie – spadło (mokre ślady na podłodze). Spadło (najwyraźniej…) na brzuch, nie na plecy. Więc polazło dalej, bo mogło.
Ale dokąd? Przeszukaliśmy całą górę – ani śladu żółwia. Nerwy. Łzy. Gdzie jest żółw?! I w ogóle jak bydlęcia szukać? Małe to, a do tego głupie…
Olśniło mnie. Wygoniłem całą ekipę na dół, odczekałem kwadrans, a potem bardzo cicho wszedłem na górę, do pokoju Pucka, siadłem na podłodze i zacząłem nasłuchiwać. No i oczywiście po minucie czy dwóch usłyszałem – „szurr, szurr, chrrup…”.
Sukinkot był za szafą! Schował się tak, że musiałem całą szafę odsuwać. Po powrocie do domu wyglądał na całkiem zadowolonego z życia: chyba stęsknił się za wodą…
Wniosek numer 1: żółwie są sprytniejsze, niż nam się wydawało. Nie doceniliśmy gada.
Wniosek numer 2: żółwie są szybsze, niż nam się wydawało (jak w starym dowcipie: „Paaanie, dyyyrektoorze, tooo byyył moooment…”.
Wniosek numer 3: żółwie są twarde. Gdybym ja spadł na brzuch (nawet w skorupie) z wysokości jakieś 20 razy większej, niż mój wzrost, to… pewnie nie miałbym sił, żeby iść się chować za szafą.
Muszę przyznać, że mi drań zaimponował. Ma charakter. Ale od dziś drzwiczki będzie się zamykać…
(…nie miała baba kłopotu…).