Trochę Muzyki z Innej Bajki

Wpadłem przypadkiem (w sieci, rzecz prosta, nie osobiście…) na kapitalną artystkę. Niejaka Steph Strings jest Australijką, ma raptem dwadzieścia parę lat i jest… Hmmm… Po angielsku to się nazywa „singer-songwriter”, czyli piosenkarz / muzyk grający własne utwory (…a nie tylko wykonawca). To, co gra i śpiewa, trudno jednoznacznie zaklasyfikować: trochę to taki indie-rock, ale z elementami bluesa, folku i paru innych rzeczy. Dziewczyna ma naprawdę fajny głos – taki trochę bluesowy, gardłowy, mocy – może tego posłuchać na przykład tu:

Ale głos to nie wszystko: bo nawet na tym nagraniu powyżej słychać, że Steph Strings – nomen omen (przyznam, że nie mam pojęcia, czy to prawdziwe nazwisko, czy pseudonim) przede wszystkim GRA. Jest naprawdę KAPITALNĄ gitarzystką. Trudno może nazwać ją wirtuozem – nie ma w jej grze tej finezji, pewności czy wręcz nonszalancji, jaką można usłyszeć u Tommy’ego Emmanuela, nie ma tej morderczej precyzji i nieprawdopodobnej techniki, jaką ma Marcin Patrzałek (że pozwolę sobie wymienić dwóch największych moich idoli w dziedzinie gitary akustycznej…). To jest zupełnie inne granie. Tommy Emmanuel (nota bene – także Australijczyk) jest totalnym samoukiem, który mając kilka lat usłyszał w radiu Chata Atkinsa i tak się zachwycił, że nie znając nut zaczął pracować nad techniką fingerstyle. Marcin Patrzałek zaczynał od gitary klasycznej, potem grał flamenco – i to słychać (i widać, i czuć) w jego muzyce.

Steph wyraźnie zaczynała od gry akordowej, od akompaniamentu do śpiewania – ale potem rozwinęła to w coś, czego – przyznaję – od kilku dni po prostu nie mogę przestać słuchać. Jest w tym tyle muzyki, tyle życia i tyle radości… I jest w tym coś, co zawsze mnie porusza u muzyków: autentyzm i szczerość. Widać, że ona to kocha, że grając świetnie się bawi, że muzyka, którą robi, jest o czymś, że coś wyraża. Posłuchajcie dwóch jej kawałków czysto instrumentalnych: „San Remo” (…chodzi o miasteczko w Australii, nie o włoskie San Remo…) i „Wildfire”. Obu trzeba posłuchać w całości. Jak Wam się spodoba – w sieci można znaleźć więcej.

Diuna

Byłem dziś w kinie na drugiej części „Diuny”. Nie będę Wam odbierał przyjemności oglądania, nie będę spoilerował (mam na myśli tych, którzy widzieli część pierwszą, ale nie czytali książek Franka Herberta i nie wiedzą, co się wydarzy…). Powiem tylko tyle: film jest absolutnie piękny. Piękny na każdym poziomie.

Wizualnie jest to po prostu majstersztyk. Dzieło sztuki. Miałem wrażenie, że dowolny zatrzymany kadr można by oprawić i powiesić na ścianie: kolory, kompozycja, konsekwencja, spójna wizja. Villeneuve miał bardzo konkretną wizje tego, jak chce pokazać świat opisany przez Herberta – i ta wizja na ekranie sprawdza się doskonale. Niekończące się piaskowe wydmy na Arrakis są pokazane tak, że mimo, iż są niekończącymi się, piaskowymi wydmami, ani przez chwile nie są nudne. Pustynia żyje.

Z tą porywającą wizją kapitalnie współgra muzyka Hansa Zimmera. Można odnieść wrażenie (i – wbrew pozorom – to jest pochwała…), że w tym filmie w ogóle nie ma muzyki: dźwięk stanowi jedno z obrazem, jakby pustynia (albo wnętrza pałacu, arena Harkonnenów czy siedziba cesarza) po prostu docierały do nas nie tylko za pośrednictwem wzroku, ale także słuchu.

Obsada – w dziesiątkę (i nie mówię tylko o równych rolach – Charlotte Rampling w roli Wielebnej Matki Mohiam pojawia się na ekranie łącznie może na dziesięć minut, strój sprawia, że prawie nie widać jej twarzy – a i tak człowiek dostaje gęsiej skórki…).

Jedyne zastrzeżenie (jeśli to jest dobre słowo…) polega na tym, że ktoś, kto nie czytał książek Herberta (a przynajmniej pierwszej „Diuny”) może nie rozumieć wielu większych i mniejszych wątków składających się na całą historię.

No i – warto dodać – film jest równie piękny, co smutny. Bo tak naprawdę „Diuna” to jest bardzo smutna opowieść…

Zawód wysokiego ryzyka…

Jak się tłumaczy książkę, to się nieustannie, bez przerwy czegoś szuka w Internecie. Tłumacz nie jest specjalistą od wszystkiego, co i rusz musi coś sprawdzać. Autor pisze o jakimś wydarzeniu – ale czy na pewno nie pomylił daty? Podaje nazwisko człowieka, który pierwszy zrobił coś-tam – ale czy rzeczywiście tak było? Jakieś fachowe nazwy, jakieś geograficzne nieścisłości, jakeś daty, lokalizacje, naukowe określenia…

To, czego się konkretnie szuka, zależy oczywiście głownie od treści książki. Inne są wyszukiwania przy tłumaczeniu podręcznika do ekonomii, inne przy wspomnieniach byłego lidera sekty, jeszcze inne – kiedy tłumaczy się książkę o Rewolucji Kulturalnej w Chinach. Kiedyś nawet zastanawiałem się, co pomyślałby o mnie ktoś, kto sprawdziłby historię wyszukiwania w moim komputerze z ostatniego miesiąca czy dwóch – bo często są to rzeczy zupełnie niestandardowe.

Skąd te rozważania? Od półtora miesiąca tłumaczę książkę (popularnonaukową) o kryminalistyce. Podstawowe metody badania zbrodni, odciski palców, DNA, medycyna sądowa, entomologia sądowa, profilowanie psychologiczne… A wszystko ilustrowane opowieściami o prawdziwych morderstwach i śledztwach. Ciekawe rzeczy, choć – nie da się ukryć – chwilami dość mroczne.

I właśnie sobie pomyślałem, że jakbym teraz – z dowolnego powodu – miał jakieś kłopoty z prawem i jakiś policjant czy prokurator sprawdziłby moją historię wyszukiwania z ostatniego półtora miesiąca… To miałbym dość dokładnie przegwizdane, bo gość zapewne uznałby, że jestem psychopatycznym, seryjnym mordercą, którego można powiązać z kilkunastoma niewyjaśnionymi sprawami.

Zna ktoś jakiś thriller, w którym mordercą (najlepiej seryjnym i psychopatycznym) okazuje się tłumacz literatury?