Pozytywnie

Tak żeby nie było, że tylko marudzę.

Wiecie, jaka jest ogólnopolska średnia wyników egzaminów szóstoklasisty? Angielski – 71%, polski (czyli część humanistyczna) – ok. 63%, matematyka – zaledwie 54%.

Piłka wczoraj dostała dostęp do swoich wyników. Angielski – 98% (co znaczy, że popełniła jeden błąd). Polski – 100%. Matematyka – 100%.

Jakieś pytania?…

Książki, dyplomy i inne koszmarki

Książka się skończyła. Nawet dość bezboleśnie i w terminie. Oczywiście – jak to w TYM wydawnictwie – nie obyło się bez lekkiej przepychanki na temat indeksu: pani redaktor miała na ten temat nieco inną wizję, niż pani redaktor prowadząca i – nie da się ukryć – zupełnie inną wizję, niż ja. Na szczęście okazała się (pani redaktor) osobą rozsądną i zgodziła się ze mną, że to, o co mnie chciała prosić, do moich obowiązków nie należy. Choć tyle. Teraz już tylko spływają do mnie kolejne rozdziały po redakcji, do zatwierdzenia zmian. Poza paroma drobiazgami, które zrobiłbym inaczej, widać, że pani redaktor jest fachowcem i do jej poprawek w zasadzie uwag mam niewiele. I dobrze.

Za to w pierwszym mailu pani redaktor wyraziła głębokie zadowolenie z jakości tłumaczenia, podkreślając, że jako redaktor ma z nim znacznie mniej pracy, niż zwykle. Bardzo się ucieszyłem – i natychmiast, powołując się na te słowa, zapytałem redaktor prowadzącą, czy po takich pochwałach mogę uznać, że tłumaczenie zostało przyjęte (na co teoretycznie wydawnictwo ma 30 dni). Potwierdziła.

Co oznacza, że w ciągu 30 dni muszą mi zapłacić. Czyli jest szansa, że na wakacje będą pieniądze 🙂

***

Pietruszka zagrał dziś egzamin dyplomowy w szkole muzycznej – czwórkę dostał i ma spokój (bo wszystko wskazuje na to, że na tym się jego edukacja muzyczna zakończy: jak miał siedem lat, to marzył o klarnecie, a dziś marzy o tym, żeby nie musieć więcej progów szkoły muzycznej przekraczać…).

***

Pisałem kiedyś o takiej „problemowej” rodzinie (o, TUTAJ). Właśnie dostałem kolejne od nich wieści. Starszy syn (ten sam, tylko już szesnastoletni) pobił się w szkole ze swoją młodszą siostrą. Siostra wyszła z bijatyki z jakimś guzem – za to nauczycielka, które próbowała ich rozdzielić, ma wstrząs mózgu i uszkodzone oko. Fajnie, prawda?

Co zrobią dalej? Nie wiadomo. Chłopak jest znowu w szpitalu na Sobieskiego, na badaniach. Matka nic nie jest w stanie zrobić. Lekarka (ta „stała”) mówi, że przecież dziecko na terapię chodzi, więc wszystko jest w porządku. Szkoła mówi, że świadectwo mu da (to ostania klasa gimnazjum), ale na terenie placówki nie chce go więcej widzieć. A tatuś? Tatuś nic nie poradzi, bo jest bardzo chory. Już nawet nie próbowałem się dowiedzieć, na co tym razem.

Niby już mnie życie powinno nauczyć, że czasami po prostu nie ma się na coś wpływu… Ale jakoś dalej nie potrafię się z tym pogodzić. No i – nie ukrywam – krew mnie zalewa, jak sobie przypomnę historię, o której pisałem TUTAJ. Gdyby po prostu posłuchali M., wszystko mogłoby teraz wyglądać inaczej. No, przynajmniej w tej sprawie.

Step By Step

Zmęczony jestem. Książka się tłumaczy. Ostatnio jakby szybciej – nie wiem, czy nabrałem rozpędu, czy po prostu te kolejne rozdziały są nieco prostsze… Ale tak czy owak mam lekkie opóźnienie. Więc długi, majowy weekend spędzam na upojnym klepaniu w klawisze. Szlag by.

Za to w sobotę byłem na koncercie. Znajomy mnie zaprosił – miał trzy bilety, ale zapomniał, że córka ma na dniach maturę i się uczy. Więc spytał, czy nie chciałbym z nim pojechać. Chciałem. Z G. do Gdańska jest 390 kilometrów (najszybszą trasą, nie najkrótszą). Jak się wyjedzie o piętnastej, to się spokojnie zdąży na dwudziestą na koncert – i już koło 3 nad ranem jest się z powrotem w domu. „Jak za studenckich czasów”. Trochę miałem wyrzutów sumienia, że całe jedno popołudnie bez pracy… Ale pomyślałem, że raz można. Kiedy ja ostatni raz gdzieś byłem bez Potworów…?

Starsze Potwory zostały w domu („Oooo, wolna chata!” – ucieszył się Pietruszka). Pucek nocował u kolegi i też był tym faktem zachwycony.

A ja pojechałem do Gdańska, na koncert Hansa Zimmera. Muzyka piękna, ale też sama oprawa niezwykle efektowna. Światła, wizualizacje nawiązujące do tytułów filmów… Sam Zimmer grał na pianinie i gitarze. Do tego kilkunastu muzyków „małego zespołu” (gitary, basy, saksofony, cztery (!) duże zestawy perkusyjne – począwszy od typowego „rockowego”, poprzez różne marimby, ksylofony i dzwony rurowe, skończywszy na wielkich kotłach orkiestrowych). Do tego orkiestra symfoniczna (no dobrze, nie cała – smyczki i dęte) i chór.

Jedna wada (aż mi się przypomniał koncert Lauriego sprzed dwóch lat, zresztą kolega też był ten sam) – nagłośnienie. Odnoszę wrażenie, że inżynierowie dźwięku domyślnie ustawiają wszystkie koncerty (i imprezy plenerowe niestety też) tak, jakby główną grupą docelową byli ludzie, którzy od dwudziestu lat słuchają zbyt głośnej muzyki przez słuchawki i mają przytępiony słuch. Wszystko przesterowane, przy czym bas i perkusja – bardziej, niż reszta. Przy kawałkach bardziej orkiestrowych było OK (choć nieco za głośno), ale tam, gdzie klimat był bardziej rockowy, musiałem zatykać lekko uszy, żeby w ogóle słyszeć linię instrumentów czy chór. Bo inaczej słychać było wyłącznie perkusję z basem w tle…