Hostel w Lochmaddy… Urocze miejsce. Naprawdę. Takie jakieś… turystyczne. Jacyś morscy kajakarze, którzy przypłynęli na Uist na kajakach (!) z Oban, przez Morze Hebrydzkie. Jakiś ojciec z dwojgiem nastoletnich dzieci jadący przez całe Western Islands na rowerach. Jakiś motocyklista przemierzający to odludzie na wielkim Harleyu – i tym podobne typy. Dało się pogadać…
Zjadłem coś (tak, poczęstowano mnie – jak się towarzystwo dowiedziało, że przyjechałem już po zamknięciu jedynego sklepiku, to mnie po prostu nakarmili…) i poszedłem na długi spacer.
Długi – bo w tej okolicy krótko spacerować się nie da. Jak już człowiek wyjdzie za próg, jak wejdzie na drogę pomiędzy kamienistymi wzgórzami, to mógłby tak iść i iść… („A droga wiedzie w przód i w przód…”).
Pustka. Cisza. Jakiś wiatr, jakieś ptaki, czasami beczenie samotnej owcy snującej się niedaleko szosy. „Szosa” to dróżka na szerokość jednego samochodu z mijankami. Domków – po wyjściu z „miasteczka” – w zasadzie brak. Kamienie, trawy, trochę wrzosów, jakieś drzewka, tu i tam niewielkie lustra wody… I nad tym wszystkim takie bardzo, bardzo wyspiarskie niebo: trochę pochmurne, ale z przebłyskami słońca: niesamowity zestaw plam czystego błękitu przeświecających pomiędzy groźnymi (pozornie…) stalowo-sinymi chmurami.
Pewnie się powtarzam – ale przez takie okolice mógłbym iść bez końca. To klimat w którym samo przemieszczanie się, samo poczucie stawiania kolejnych kroków, sam wiatr i promienie słońca na twarzy sprawiają, że czuję się szczęśliwy (co, że patetyczne? Trudno, u ha ha). Że tak zwana „reszta świata” przestaje istnieć. Że wszystkie trudne sprawy, kłopoty, nierozwiązane problemy, ważne-rzeczy-do-zrobienia, polityczne spory, przepychanki i jazgot wydają się być równie odległe jak ciemna strona księżyca.
W takich chwilach zawsze myślę, że mógłbym w takim miejscu mieszkać. Rzucić wszystko, wziąć rodzinę i wynieść się tam, gdzie można tak właśnie iść przed siebie. Tak, tak, to oczywiście fikcja, realia pewnie byłyby zupełnie inne…
Po kilku godzinach takiego wędrowania, okrężną drogą wróciłem do Lochmaddy. Ale nie poszedłem prosto do schroniska, tylko „główną ulicą” podreptałem na przystań.
Przystań w Lochmaddy… O, przepraszam: „Lochmaddy Ferry Terminal”. Betonowe nabrzeże, przy którym stoi bardzo nowoczesna (zbudowana kilka lat temu) szklano-metalowa „buda” w której można kupić bilety na prom i poczekać na wygodnych krzesełkach jeśli akurat pada.
Promy które tu przypływają z Oban to naprawdę spore statki (każdy zabiera koło setki samochodów). Jeden z nich (bodaj MV Clansman) stał właśnie przy nabrzeżu – wielka, stalowa góra przycumowana przy niewielkim skrawku betonu sprawiała kompletnie surrealistyczne wrażenie – jak czołg zaparkowany przy domku dla lalek.
Wrażenie potęgował jeszcze fakt, że jak okiem sięgnąć – ani na statku, ani na nabrzeżu, ani przy widocznych w głębi domach – nie było żywego ducha. Mały port, wielki prom, parę domków – i kamieniste wzgórza dookoła. Krajobraz trochę jak z katastroficznych filmów z gatunku „wszyscy ludzie na świecie wymarli, ja jestem ostatni”.
Było już dobrze po jedenastej w nocy – ale na dworze było zupełnie jasno. Kiedyś już chyba o tym pisałem: północ Szkocji jest już na tyle daleko na północ (a Hebrydy – dodatkowo na zachód), że słońce zachodzi tu dużo później, niż w Polsce. O wpół do dwunastej w nocy (a więc o wpół do pierwszej polskiego czasu) jest jeszcze zupełnie jasno. Naprawdę ciemno robi się po północy, ale już o trzeciej można czytać na dworze bez latarki. Mowa o miesiącach letnich, rzecz prosta.
Siadłem na betonowym nabrzeżu, tyłem do statku i „terminalu promowego”, z twarzą zwróconą na zatokę. Siedziałem tak godzinę, po prostu gapiąc się na morze, na wzgórza po drugiej stronie zatoki, na skały wystające z wody. W miarę jak słońce zachodziło zielono-kamieniste wzgórza powoli traciły kolor i zamieniały się w czarne sylwety na tle jasnego jeszcze nieba. Woda była niemal zupełnie gładka, wiatr ustał.
Jest coś niemal magicznego w takim morsko-zatokowym krajobrazie tuż po zachodzie słońca. O tym też już chyba kiedyś pisałem – ale w takich chwilach rozumiem ludzi którzy kiedyś, dawno temu, siedzieli nad morzem i zastanawiali się co jest tam dalej. Za pasmem skał, za zatoką… Za morzem… To właśnie takie chwile – tak myślę – sprawiły, że ludzie w końcu zaczęli budować łodzie, statki, że ruszyli na morze, że szukali za tym morzem nieznanych lądów. Potem był Brendan Nawigator, potem byli Wikingowie, Magellan, Kolumb, Cook… Ale wcześniej, gdzieś w zamierzchłej przeszłości, wszystko zaczęło się właśnie od takiego siedzenia na morzem, o zmierzchu, od patrzenia na tajemniczo wyglądająca wodę i myśli „Co jest tam dalej?”…
Plum! Kilka metrów od miejsca w którym siedziałem z wody wnurzyła się foka. Rozejrzała się, poniuchała, zniknęła. Po chwili wynurzyła się znowu, metr czy dwa dalej. Siedziałem w zupełnym bezruchu, nie wiem czy zdawała sobie sprawę z mojej obecności… Niestety, było już za ciemno żeby zrobić zdjęcie (podejrzewam zresztą, że gdybym zaczął odpinać pokrowiec aparatu, natychmiast zniknęłaby pod wodą).
Wróciłem do hostelu koło pierwszej i położyłem się spać, ale długo jeszcze nie mogłem zasnąć. Wiatr szumiał za oknami a ja ciągle myślami byłem na wzgórzach, na drodze, nad wodą.
I tylko żałowałem, że jestem tu sam. Muszę kiedyś przyjechać tu razem z M. Muszę jej to pokazać.