Mruczanka Szkocka – Dzień Czwarty – Wieczór

Hostel w Lochmaddy… Urocze miejsce. Naprawdę. Takie jakieś… turystyczne. Jacyś morscy kajakarze, którzy przypłynęli na Uist na kajakach (!) z Oban, przez Morze Hebrydzkie. Jakiś ojciec z dwojgiem nastoletnich dzieci jadący przez całe Western Islands na rowerach. Jakiś motocyklista przemierzający to odludzie na wielkim Harleyu – i tym podobne typy. Dało się pogadać…

Zjadłem coś (tak, poczęstowano mnie – jak się towarzystwo dowiedziało, że przyjechałem już po zamknięciu jedynego sklepiku, to mnie po prostu nakarmili…) i poszedłem na długi spacer.

Długi – bo w tej okolicy krótko spacerować się nie da. Jak już człowiek wyjdzie za próg, jak wejdzie na drogę pomiędzy kamienistymi wzgórzami, to mógłby tak iść i iść… („A droga wiedzie w przód i w przód…”).

Pustka. Cisza. Jakiś wiatr, jakieś ptaki, czasami beczenie samotnej owcy snującej się niedaleko szosy. „Szosa” to dróżka na szerokość jednego samochodu z mijankami. Domków – po wyjściu z „miasteczka” – w zasadzie brak. Kamienie, trawy, trochę wrzosów, jakieś drzewka, tu i tam niewielkie lustra wody… I nad tym wszystkim takie bardzo, bardzo wyspiarskie niebo: trochę pochmurne, ale z przebłyskami słońca: niesamowity zestaw plam czystego błękitu przeświecających pomiędzy groźnymi (pozornie…) stalowo-sinymi chmurami.

Pewnie się powtarzam – ale przez takie okolice mógłbym iść bez końca. To klimat w którym samo przemieszczanie się, samo poczucie stawiania kolejnych kroków, sam wiatr i promienie słońca na twarzy sprawiają, że czuję się szczęśliwy (co, że patetyczne? Trudno, u ha ha). Że tak zwana „reszta świata” przestaje istnieć. Że wszystkie trudne sprawy, kłopoty, nierozwiązane problemy, ważne-rzeczy-do-zrobienia, polityczne spory, przepychanki i jazgot wydają się być równie odległe jak ciemna strona księżyca.

W takich chwilach zawsze myślę, że mógłbym w takim miejscu mieszkać. Rzucić wszystko, wziąć rodzinę i wynieść się tam, gdzie można tak właśnie iść przed siebie. Tak, tak, to oczywiście fikcja, realia pewnie byłyby zupełnie inne…

Po kilku godzinach takiego wędrowania, okrężną drogą wróciłem do Lochmaddy. Ale nie poszedłem prosto do schroniska, tylko „główną ulicą” podreptałem na przystań.

Przystań w Lochmaddy… O, przepraszam: „Lochmaddy Ferry Terminal”. Betonowe nabrzeże, przy którym stoi bardzo nowoczesna (zbudowana kilka lat temu) szklano-metalowa „buda” w której można kupić bilety na prom i poczekać na wygodnych krzesełkach jeśli akurat pada.

Promy które tu przypływają z Oban to naprawdę spore statki (każdy zabiera koło setki samochodów). Jeden z nich (bodaj MV Clansman) stał właśnie przy nabrzeżu – wielka, stalowa góra przycumowana przy niewielkim skrawku betonu sprawiała kompletnie surrealistyczne wrażenie – jak czołg zaparkowany przy domku dla lalek.

Wrażenie potęgował jeszcze fakt, że jak okiem sięgnąć – ani na statku, ani na nabrzeżu, ani przy widocznych w głębi domach – nie było żywego ducha. Mały port, wielki prom, parę domków – i kamieniste wzgórza dookoła. Krajobraz trochę jak z katastroficznych filmów z gatunku „wszyscy ludzie na świecie wymarli, ja jestem ostatni”.

Było już dobrze po jedenastej w nocy – ale na dworze było zupełnie jasno. Kiedyś już chyba o tym pisałem: północ Szkocji jest już na tyle daleko na północ (a Hebrydy – dodatkowo na zachód), że słońce zachodzi tu dużo później, niż w Polsce. O wpół do dwunastej w nocy (a więc o wpół do pierwszej polskiego czasu) jest jeszcze zupełnie jasno. Naprawdę ciemno robi się po północy, ale już o trzeciej można czytać na dworze bez latarki. Mowa o miesiącach letnich, rzecz prosta.

Siadłem na betonowym nabrzeżu, tyłem do statku i „terminalu promowego”, z twarzą zwróconą na zatokę. Siedziałem tak godzinę, po prostu gapiąc się na morze, na wzgórza po drugiej stronie zatoki, na skały wystające z wody. W miarę jak słońce zachodziło zielono-kamieniste wzgórza powoli traciły kolor i zamieniały się w czarne sylwety na tle jasnego jeszcze nieba. Woda była niemal zupełnie gładka, wiatr ustał.

Jest coś niemal magicznego w takim morsko-zatokowym krajobrazie tuż po zachodzie słońca. O tym też już chyba kiedyś pisałem – ale w takich chwilach rozumiem ludzi którzy kiedyś, dawno temu, siedzieli nad morzem i zastanawiali się co jest tam dalej. Za pasmem skał, za zatoką… Za morzem… To właśnie takie chwile – tak myślę – sprawiły, że ludzie w końcu zaczęli budować łodzie, statki, że ruszyli na morze, że szukali za tym morzem nieznanych lądów. Potem był Brendan Nawigator, potem byli Wikingowie, Magellan, Kolumb, Cook… Ale wcześniej, gdzieś w zamierzchłej przeszłości, wszystko zaczęło się właśnie od takiego siedzenia na morzem, o zmierzchu, od patrzenia na tajemniczo wyglądająca wodę i myśli „Co jest tam dalej?”…

Plum! Kilka metrów od miejsca w którym siedziałem z wody wnurzyła się foka. Rozejrzała się, poniuchała, zniknęła. Po chwili wynurzyła się znowu, metr czy dwa dalej. Siedziałem w zupełnym bezruchu, nie wiem czy zdawała sobie sprawę z mojej obecności… Niestety, było już za ciemno żeby zrobić zdjęcie (podejrzewam zresztą, że gdybym zaczął odpinać pokrowiec aparatu, natychmiast zniknęłaby pod wodą).

Wróciłem do hostelu koło pierwszej i położyłem się spać, ale długo jeszcze nie mogłem zasnąć. Wiatr szumiał za oknami a ja ciągle myślami byłem na wzgórzach, na drodze, nad wodą.

I tylko żałowałem, że jestem tu sam. Muszę kiedyś przyjechać tu razem z M. Muszę jej to pokazać.

Mruczanka Szkocka – Dzień Czwarty

Dzień czwarty, czyli 30. lipca.

Najgorszy pogodowo dzień całej wyprawy… Kiedy obudziłem się rano – padało. Nie lało, ale padało. Niebo było szare (nasi górale mawiają na takie niebo „zaciungło się”). Zwinąłem się, zjadłem coś i ruszyłem ze Stornoway na południe. Ruszyłem z niejakim żalem, bo gdybym mógł, to chętnie bym się jeszcze po Lewis powłóczył – ale cóż, czasu miałem tyle, ile miałem. Czyli mało.

Droga na południe, z powrotem w kierunku Tarbert, bez większych niespodzianek. Padało, przestawało, znowu padało… Ale ludzie autostopowicza zabierali chętnie, a po drodze były piękne góry, którym snujące się między nimi pasma mgły dodawały tylko uroku i tajemniczości…

Szkockie góry to specyficzne miejsce: niby nie są wysokie, ale kiedy się po nich chodzi potrafią dać w kość. Ben Nevis (najwyższy szczyt całych Wysp Brytyjskich) ma wysokość bieszczadzkiej Tarnicy – więc komuś kto zna Tatry, chodził po Pirenejach i był w Górach Skalistych, łatwo taką „górkę” zlekceważyć. Znam osobiście co najmniej trzy osoby, które się na Ben Nevis ostro nacięły – właśnie dlatego, że spojrzały na mapę czy do przewodnika i pomyślały: „Eeee, 1300 z groszami, wielka mi góra!”. Mało kto (z przyjezdnych) bierze pod uwagę fakt, że na Tarnicę (jeśli już jesteśmy przy tym porównaniu) wchodzi się z Doliny Wołosatki, czyli „w pionie” około 500 metrów. Natomiast na Ben Nevis – jeśli wybierzemy szlak z Fort William – wchodzi się w zasadzie z poziomu morza, czyli przewyższenie wynosi całe 1300 metrów…

Oczywiście Ben Nevis to była tylko dygresja (nie leży on przecież na Hebrydach) – ale jadąc ze Stornoway na południe (a zwłaszcza stojąc w oczekiwaniu na okazję) przyglądałem się tym wyspiarskim górom i myślałem, że chciałbym kiedyś przyjechać tu tylko po to, aby po nich powędrować. Wysokie nie są (najwyższe – niecałe 600 metrów n.p.m., większość poniżej 300…), ale naprawdę byłoby gdzie chodzić i co oglądać. Może kiedyś…

Tymczasem stałem sobie na poboczu czekając na okazje (samochody pojawiały się średnio co dziesięć minut…), dmuchałem sobie w organki i czułem się jak za dawnych czasów – jakby cały czas tego świata należał do mnie, jakbym nic nie musiał, nigdzie się nie spieszył… Złudzenie, ale miłe. 🙂

Chciałem odbić od głównej drogi w prawo, czyli na zachód, aby dotrzeć do miejscowości (?) o uroczej nazwie Hushinish, gdzie podobno są przepiękne klify i w ogóle bajkowy krajobraz. Niestety, to akurat mi się nie udało: stałem przy drodze odchodzącej na zachód, w deszczu, przez półtorej godziny (!) – przez ten czas przejechały tamtędy dwa (!) samochody, oba zbyt pełne, aby mnie zabrać. Poddałem się – ruszyłem dalej na południe, to Tarbert. W Tarbert złapałem już regularny autobus (…autobus to brzmi dumnie, w gruncie rzeczy był to dziesięcioosobowy mikrobusik) którym ruszyłem na samo południe wyspy, do Leverburgha.

O Leverburghu niewiele mogę napisać, bo to w zasadzie bardziej punkt na mapie niż „miejscowość”. Ale po drodze…

Przyznam, że czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Nawet w Szkocji.

Z Tarbert do Leverburgha prowadzą dwie drogi – „główniejsza”, zachodnim wybrzeżem i „boczna” wschodnim. Traf chciał, że ten akurat autobus jechał tą „boczną.

Głusza. Kompletna głusza i dzicz. Wzgórza, niekończące się wzgórza – bez drzew, bez domów, niemal bez śladów działalności człowieka. Kamienie i trawa, trawa i kamienie. Trochę wrzosów, dużo wody, kamieni, trawa, kamienie… Czasami tylko – jakżeby inaczej – jakieś owce. O, taki klimat:

Gdzieniegdzie – z rzadka – jakiś samotny domek. I tak przez dobre dwadzieścia kilometrów. Krajobraz po prostu hipnotyzujący… Największe wrażenie zrobił na mnie moment, kiedy jeden z pasażerów – starszy człowiek z dużą torbą i twarzą pooraną wiatrem – powiedział kierowcy, że wysiada. Autobus zatrzymał się „w środku niczego” (nie było tam przystanku, nie było nic…), mężczyzna wysiadł, zarzucił swoją torbę na ramię i… poszedł. Ruszył pod górę ścieżką, którą zauważyłem dopiero kiedy na nią wszedł. Zapewne za wzgórzem był jego domek, zapewne… Ale z mojego punktu widzenia – zza szyby odjeżdżającego autobusiku – wyglądało to tak, jakby po prostu postanowił pójść „na pustynię”. Poszedł między skaliste wzgórza i zniknął…

Do Leverburgha dojechałem po południu. Coś zjadłem w miejscowej restauracyjce (czyli w starym autobusie w którym na kilku ławkach można było usiąść i zamówić fish and chips albo jakiegoś hamburgera…) i poczekałem na prom. Promem (takim małym, na kilka samochodów…) przepłynąłem na Berneray – niewielką wyspę, z której już połączeniem drogowym można jechać dalej na południe na North Uist. Kolejne dwadzieścia kilometrów (już autostopem, nie wiem czy na tej trasie w ogóle jeżdżą jakiekolwiek stałe autobusy…) podobnymi drogami z mijankami co 200 metrów i owcami snującymi się melancholijnie wśród kamieni (i po asfalcie) – i dotarłem do Lochmaddy, „stolicy” North Uist.

Lochmaddy wygląda tak:

Tak, jakby kto pytał – to już w zasadzie cała miejscowość. Po okolicznych wzgórzach (patrz poprzednie zdjęcie) rozrzuconych jest jeszcze kilka domków, „z tyłu” jest jeszcze jedna „uliczka” (nie wiem, czy nie jest to zbyt odważne słowo w tym kontekście), ale poza tym nie ma tam NIC. Jeden hotelik, jeden sklepik (otwarty do piątej po południu, a ponieważ przyjechałem kwadrans po piątej, nie miałem już szans kupić sobie nic na kolację…). Jeden hostel. Kempingu brak.

Co było robić, poszedłem do hostelu…

Ale o tym już w następnym odcinku.

Mruczanka Szkocka – Dzień Trzeci

Dzień trzeci, czyli 29. lipca.

Poranny prom na Harris i Lewis. Przeprawa trwała około dwóch godzin. Morze było spokojne, prom po drodze mijał kilka rybackich kutrów wracających z łowisk i parę jachtów.

Harris i Lewis to – wbrew pozorom – jedna wyspa. Harris to jej część południowa, Lewis – północna. Granica między Harris a Lewis nie jest w gruncie rzeczy jasno zdefiniowana: o ile nie ma wątpliwości co do „przynależności” południowych i północnych krańców wyspy, o tyle w połowie jej długości przeciętny turysta może mieć problem ze zdefiniowaniem, w której części się aktualnie znajduje. Mieszkańcy nie mają z tym natomiast najmniejszego kłopotu: jednoznacznie identyfikują się jako mieszkańcy tej lub tamtej części. Ot, taka lokalna specyfika.

Prom z Uig dopływa do Tarbert, „stolicy” Harris. Użycie cudzysłowu nie jest przypadkowe, bo… jakby to powiedzieć…

Myślałem, że Isle of Skye to wygwizdów i koniec świata, a miejsca takie jak Uig to już kompletne (pardon) zadupie Europy. Jakżem się mylił!

Na CAŁYCH Hebrydach Zewnętrznych (Harris i Lewis, Uist Północny, Benbecula, Uist Południowy, Barra i jeszcze trochę mniejszych wysepek) jest JEDNO miasteczko, które rzeczywiście – według naszych, europejskich standardów – zasługuje na tę nazwę. To Stornoway, „stolica” Lewis, miejsce w którym mieszka około 9 tysięcy ludzi. Jest tu port, jest mikroskopijny ryneczek i jakieś pięć uliczek dookoła (i, jak wszędzie, domki rozrzucone po okolicznych wzgórzach). Nie, żeby to była metropolia – ale można toto uznać za miasto. No dobrze, miasteczko. Bardzo małe, ale jednak miasteczko.

A reszta? W Tarbert – drugiej co do wielkości mieścinie – nie ma już w zasadzie ryneczku, a uliczki są mniej więcej cztery. Wszystkie pozostałe „miejscowości” leżą generalnie przy jednej drodze, jest w nich jeden sklepik, czasami jakaś stacja benzynowa (ale nie zawsze), kościółek. Wszystko. „Stolica” Uist Północnego – Lochmaddy – to po prostu wioseczka. Mała wioseczka.

Ale nie uprzedzajmy faktów…

***

Plan był prosty: z Tarbert od razu jadę na północ, rozbijam się na kempingu w Stornoway i resztę dnia poświęcam na włóczenie się po Lewis (a w kolejnych dniach ruszam na południe, ale o tem potem).

Do Stornoway dojechałem bardzo szybko – z poznanymi na promie Polakami. Para sympatycznych młodych ludzi od miesiąca podróżujących po Szkocji wielkim, czarnym pickupem. Kemping, namiocik, szybkie przebranie… I było dopiero południe. Czyli cały dzień przede mną.

Ruszyłem ze Stronoway na północ. Autostopem, rzecz prosta. Pięć minut machania – i proszę, zatrzymało się małe BMW. Za kierownicą – jak się później dowiedziałem – siedział Peter, nauczyciel fizyki z miejscowej High School. Przesympatyczny człowiek, który w ciągu czterdziestu minut wspólnej jazdy opowiedział mi dużo ciekawych historii o Lewis i jego mieszkańcach. O tym, że tu w zasadzie wszyscy się znają. Że nie jesteś w stanie zrobić szybkich zakupów, bo jak pójdziesz do jedynego w okolicy (a chyba także jedynego na całej wyspie) supermarketu, to zawsze spotkasz kogoś znajomego, z kim będziesz mógł pogadać. O tym, że zimą wieją tu północne wiatry z szybkością 90 mil na godzinę (jakieś 150 km/h) – ale nie na zasadzie kilkugodzinnego huraganu, jak u nas, tylko na przykład trzy czy cztery doby bez przerwy. I że dlatego właśnie na całej północy wyspy niemal nie rosną drzewa. I że dlatego przystanki autobusowe maja formę brzydkich, betonowych „grzybów” – bo każda inna konstrukcja po prostu odlatuje. I że plagą na północy Lewis są króliki, które rozmnożyły się tu jak głupie, ryją nory, spulchniają grunt i sprawiają, że budowa domów staje się bardzo kosztowna – bo fundamenty trzeba kopać bardzo głęboko, żeby domy się nie waliły.

I że zimą (kiedy akurat nie ma huraganu z północy…) w całej okolicy unosi się słodki, przyjemny zapach palonego torfu, który w wielu domach jest podstawowym źródłem ogrzewania.

Peter dowiózł mnie niemal „do końca drogi” – z parkingu na którym mnie wysadził w ciągu pół godziny doszedłem na Butt of Lewis – północny kraniec wyspy. Miejsce niezwykle „klimatyczne” – piękna latarnia morska z drugiej połowy XIX w. stoi na poszarpanych klifach. Tak to mniej więcej wygląda:

Zdjęcie nie jest może najlepsze, ale pokazuje całość z lotu ptaka, więc można sobie wyobrazić nastrój miejsca. Warto zwrócić uwagę, że poza klifami, latarnią i jej zabudowaniami w okolicy nie ma w zasadzie NIC. Łagodne wzgórza, trawy, torfowiska. Najbliższe domy znajdują się w odległości jakichś trzech kilometrów. A, no i oczywiście wszędzie pasą się owce (na zdjęciu akurat żadnej nie widać – to aż dziwne).

***

Spędziłem na Butt of Lewis jakieś dwie godziny. Mało. Za mało. Cały urok takich miejsc polega przecież na tym, że można siedzieć, myśleć (albo nie), roztapiać się w krajobrazie, szumie morza, krzyku ptaków. Że można na chwilę zapomnieć o Bożym świecie, zapomnieć „jaka epoka, jaki wiek…”. Że można po prostu być, obserwować zmianę koloru wody pod wpływem promieni słońca padających z innej strony, coraz głębsze cienie pod klifami, może w końcu także gwiazdy zapalające się nad głową… Niestety, nie tym razem. Chciałem dotrzeć jeszcze w kilka innych rejonów, a czasu miałem niewiele.

Ruszyłem dalej. No dobrze, może nie tyle dalej (bo dalej na północ już się nie da, jeśli się nie dysponuje łodzią…), ile w bok. Wracałem do Stornoway dookoła, przez Dail Beag, Carlabhagh, Callanish i Lochganvich.

Przepiękna droga – w dużej części już „klasycznie” szkocka, na szerokość jednego samochodu, z mijankami co dwieście metrów. Wokół wzgórza porośnięte trawą, pełne kamieni, wrzosowiska, torfowiska. Szum wiatru, jakieś mewy nad głową – i oczywiście wszechobecne owce, często stojące na środku drogi. Miałem czas, nie musiałem się spieszyć, więc szedłem po prostu przed siebie, machając od niechcenia na nieliczne przejeżdżające tamtędy samochody. Cisza. Taka szkocka cisza, pełna specyficznej muzyki. Kiedy się idzie przez takie tereny, łatwiej zrozumieć skąd wzięły się takie a nie inne motywy i rytmy w muzyce Szkocji i Irlandii, dlaczego słychać w niej otwartą przestrzeń, wiatr, szum morza z oddali.

http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=69OWJpak57t&login=effien&width=450&bg=ffffff

 

http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=4CEsR85RqEh&login=w304&width=450&bg=ffffff

Po jakiejś godzinie czy półtorej – trochę idąc, trochę jadąc – dotarłem do Callanish. Callanish to miejsce szczególne – kolejna wioszczyna, której w polskich realiach pewnie nawet nie zaznaczono by na mapie (bo trudno zaznaczyć na mapie kilkadziesiąt domków rozrzuconych w promieniu kilku kilometrów, stojących samotnie, bez żadnego „centrum”, bez konkretnej formy). Ale w Callanish jest coś, dla czego warto tam dotrzeć (niezależnie od całego piękna i nastroju okolicy).

Kamienny krąg celtycki – te słowa kojarzą się najczęściej z majestatycznym Stonehenge nieopodal angielskiego Salisbury. Fakt, Stonehenge to miejsce niezwykłe – ale jego niezwykłość skutecznie tłumią tabuny turystów przewijające się między wielkimi głazami od rana do nocy.

Takich kręgów jak w Calanish jest w Wielkiej Brytanii kilka, większość – właśnie na szkockich wyspach. To znacznie mniejsza budowla (najwyższe stojące pionowo głazy mają jakieś dwa – trzy metry wysokości), ale przez swoją lokalizację – na odludziu, „in the middle of nowhere”, w miejscu gdzie tłumy turystów nie docierają – robi po prostu piorunujące wrażenie. Przez cały czas jaki tam spędziłem – około godziny – przez teren kręgu przewinęło się może sześć osób.

Zdjęcie nie moje, ale klimat oddaje.

We Francji podziwiałem gotyckie i romańskie katedry. Średniowiecze. W Irlandii i Szkocji widziałem kościółki i kapliczki z ósmego wieku. A tu stałem między kamieniami które ludzie ustawili w ten sposób pięć tysięcy lat temu. Pięć tysięcy lat. Niezwykłe wrażenie.

***

Później jechałem dalej – miałem wrażenie, że mógłbym tak jechać całymi tygodniami przez to wietrzne odludzie. Jeden z kolejnych kierowców zaproponował, że podwiezie mnie kilka mil w bok od głównej drogi, gdzie można zobaczyć jedne z nielicznych zachowanych „czarnych chat” – kamiennych domów krytych darnią, niemal pozbawionych okien, w których mieszkańcy Wysp żyli jeszcze na początku XX w.

Zaoponowałem – powiedziałem, że nie chcę aby z mojego powodu tracił czas… Odpowiedział pogodnie, jak typowy Szkot z Wysp. – Czas? Czasu mam dużo, a jak szybciej wrócę do domu, to moja żona na pewno znajdzie mi coś do roboty.

Kiedy oglądaliśmy te chaty, zapytałem go czy to skansen. – Skansen? – zdziwił się. – Nie, jeszcze dziesięć lat temu w tym domku mieszkała tu pewna staruszka. Jej dzieci mieszkały o tam, w nowoczesnym domu, ale one nie chciała się przeprowadzić. Zmarła kilka lat temu. Miała sto dwa lata…

***

Z powrotem do Stronoway dojechałem pod wieczór. Wyprawiłem się jeszcze do „centrum”, żeby coś zjeść – stanęło na typowo szkockiej potrawie: miseczce ryżu smażonego z krewetkami u Bardzo Szkockiego Chińczyka 🙂

Z powrotem na kempingu byłem koło dziewiątej wieczorem. A potem poszedłem jeszcze na spacer wokół Stornoway, po okolicznych wzgórzach. Wróciłem przed północą i poszedłem spać…

 

Mruczanka Szkocka Dzień Drugi

Dzień drugi, czyi 28. lipca. Drugi – ale de facto pierwszy dzień właściwej włóczęgi, bo przecież dnia pierwszego dopiero do Szkocji przybyłem…

Zgodnie z planem wstałem o ósmej, szybka toaleta i zwinięcie namiotu i plecaka zajęły mi pół godziny. O dziewiątej byłem już na dworcu autobusowym w Inverness, zdążyłem jeszcze kupić jakąś kanapkę i coś do picia – i kwadrans po dziewiątej miałem autobus do Portree, czyli na Isle of Skye.

***

Dygresja – dlaczego akurat tam?

Za dawnych podróżniczych czasów (czyli w Epoce Przeddzieciowej) objeździliśmy z M. całą Szkocję dosyć dokładnie. Byliśmy na nizinach, poznaliśmy Highlands, podziwialiśmy przewspaniałą Północ i cudowne zachodnie wybrzeże, nawet wschodnie przejechaliśmy dosyć dokładnie. Mówiąc szczerze – niewiele jest w Szkocji miejsc (w każdym razie tych znaczących) w których nas nie było.

Jedyne rejony których nie udało nam się zwiedzić, to „wyspy zewnętrzne” – zarówno te na północy (Orkady i Szetlandy), jak te na zachodzie (Hebrydy Zewnętrzne, czyli Western Islands). Jeśli chodzi o zachód, to dotarliśmy tylko na Skye, bo wyspa Skye – jak widać na mapie – leży tuż przy brzegu „Mainlandu” (obecnie przejeżdża się na nią mostem, kiedy byliśmy po raz pierwszy most był jeszcze w budowie, ale prom płynął kwadrans i dla „backpackersów” był darmowy).

Dlaczego nie byliśmy na Wyspach? Z powodu równie oczywistego, co banalnego: bo nie było nas stać na bilety promowe. Kiedy ostatni raz byliśmy w Szkocji powrotny bilet promowy liniami Caledonian MacBrayne na Orkady kosztował jakieś …naście funtów, co wtedy (pomnożone przez dwa) było dla nas sumą ogromną. O Szetlandach nawet nie wspominam. Wyprawa na Western Islands wiązała się z podobnym wydatkiem.

Kiedy planowałem tę samotną (niestety) wyprawę, musiałem – z uwagi na ograniczony czas – dokonać trudnego wyboru:

– Czy po prostu powłóczyć się po Highlands i Północy? Idea kusząca, bo tereny to przepiękne i w jakimś sensie stanowiące „serce Szkocji” – ale tam już byłem.

– Czy wybrać się na Orkady i Szetlandy? Początkowo o tym myślałem… Problem polega na tym, że żeby pojechać na oba archipelagi, trzeba by się (znowu) bardzo sprężać w czasie, bo sam rejs na Szetlandy (z Aberdeen) zajmuje całą noc – bądź co bądź to jakieś 150 kilometrów od północnych wybrzeży Szkocji. A potem trzeba jeszcze wrócić, a czasami zgranie promów nie jest takie łatwe.

– Czy też postawić na Western Islands – miejsce co najmniej równie magiczne, a jednak łatwiej dostępne?

Ostatecznie więc stanęło na tym trzecim. Zwłaszcza, że kiedy sięgnąłem do paru książek żeby przypomnieć sobie co nieco z historii Szkocji, uświadomiłem sobie że Szetlandy (Orkady też, choć nieco mniej) to kulturowo i historycznie miejsce znacznie bliższe Skandynawii (Wikingowie!) niż Celtom.

***

Tak więc jechałem na Skye – głównie po to, aby przejechać z Portree do Uig i złapać prom na Harris i Lewis.

Droga z Inverness do Portree… Dla samej tej drogi warto przyjechać do Szkocji. Bardziej szczegółowo pisałem o niej TUTAJ. Zastanawiałem się, czy z okien autobusu będzie wyglądać równie wspaniale, jak z perspektywy autostopowicza – ale obawy okazały się bezpodstawne. Loch Ness w typowo szkocki, lekko zachmurzony dzień wyglądało tak samo pięknie, jak zwykle. Potem most w Shiel, Loch Duich, Eilean Donan Castle… Mógłbym tak jechać godzinami. Oczywiście, jeszcze wspanialej byłoby móc podróżować tą drogą piechotą, z plecakiem, zatrzymywać się gdzie bądź, cieszyć widokami… Ale na to, rzecz prosta, czasu miałem za mało.

Więc autobus, Kyle of Lochalsh, most nad cieśniną – i wreszcie Isle of Skye. O Skye też pisałem – z M. spędziliśmy na niej w sumie około tygodnia i bardzo te wspomnienia lubimy. Szczegóły – TUTAJ.

Dojechałem do Portree, stolicy wyspy. Portree powitało mnie mało przyjaźnie – deszczem. Deszcz zaś był typowo szkocki, czyli w kratkę. Dziesięć minut padania, kwadrans przerwy – i właśnie kiedy człowiek czuł, że zaczyna wysychać, zaczynało się kolejne dziesięć minut na mokro. Klasyka.

Początkowo myślałem, że przenocuję w Portree, a następnego dnia pojadę do Uig (skąd pływają promy na Hebrydy Zewnętrzne). Ale pogoda mnie do tego pomysłu zniechęciła – pokręciłem się po miasteczku dwie czy trzy godziny (zapewniam, że od strony „zwiedzania” to czas absolutnie wystarczający…) i złapałem autobus do Uig kwadrans po piątej.

Portree to miasteczko typowe dla Szkockiej Północy: kilka uliczek, uroczy ryneczek, mały port rybacki z kolorowymi kamieniczkami nad zatoką i… koniec. Mieszka tu jakieś 2,5 tysiąca ludzi, z czego mniej więcej połowa – rozproszona w domkach na okolicznych wzgórzach. No i oczywiście są tu co najmniej dwie galerie sztuki wystawiające prace miejscowych artystów (i nie mówię o taniej „cepelii” dla turystów), bodaj ze cztery dobre restauracje, kilka fajnych pizzerii i co tam jeszcze… Nie wspominając o publicznych toaletach, które (w takiej „dziurze”…) są czyste, z kranów płynie ciepła woda a pojemniki z mydłem w płynie są pełne. No, zwykle. 🙂

Ale ja – jakem napisał – już pod wieczór wylądowałem w Uig. I dobrze, bo okazało się że prom o który mi chodziło odpływa nazajutrz koło dziewiątej rano. Czyli gdybym nocował w Portree, to bym na niego nie zdążył.

Uig… O Uig także pisałem TUTAJ, nie chcę się powtarzać :-). Dodam, że od ostatniego naszego pobytu nic się nie zmieniło. Te same domki rozsiane na wzgórzach, ten sam port, ten sam jeden jedyny mały sklepik na stacji benzynowej czynnej od dziewiątej do czwartej po południu… Totalny wygwizdów, absolutne „the middle of nowhere”. A w każdym razie tak mi się dotąd wydawało… W kolejnych dniach miałem się przekonać, jak bardzo się myliłem. Tak, bo moja wyprawa tak naprawdę dopiero się zaczynała.

Przenocowałem na kempingu w Uig (bardzo małym, bardzo tanim, bardzo mokrym i należącym do bardzo sympatycznych właścicieli). Wieczorem poszedłem do portu, posiedzieć na nabrzeżu i posłuchać morza. O siedzeniu i słuchaniu morza też jeszcze napiszę, ale później…

A rano wstałem i poszedłem z powrotem na nabrzeże, gdzie stał już wspaniały prom „Hebrides” linii Caledonian MacBrayne. Wśród krzyku mew wspiąłem się (to dobre określenie – trap był dosyć stromy…) na pokład i ruszyłem…

…Po raz pierwszy od dłuższego czasu ruszyłem w nieznane. Płynąłem gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem. W miejsca, o których marzyłem i które wyobrażałem sobie po wielokroć.

Czułem się jak święty Brendan Nawigator płynący na Wyspy Szczęśliwe. Znowu wędrowałem. Znowu byłem na Szlaku. Wyspy Zachodnie otwierały się przede mną – już po godzinie widziałem je na horyzoncie…