Mruczanka Szkocka – Dzień Czwarty

Dzień czwarty, czyli 30. lipca.

Najgorszy pogodowo dzień całej wyprawy… Kiedy obudziłem się rano – padało. Nie lało, ale padało. Niebo było szare (nasi górale mawiają na takie niebo „zaciungło się”). Zwinąłem się, zjadłem coś i ruszyłem ze Stornoway na południe. Ruszyłem z niejakim żalem, bo gdybym mógł, to chętnie bym się jeszcze po Lewis powłóczył – ale cóż, czasu miałem tyle, ile miałem. Czyli mało.

Droga na południe, z powrotem w kierunku Tarbert, bez większych niespodzianek. Padało, przestawało, znowu padało… Ale ludzie autostopowicza zabierali chętnie, a po drodze były piękne góry, którym snujące się między nimi pasma mgły dodawały tylko uroku i tajemniczości…

Szkockie góry to specyficzne miejsce: niby nie są wysokie, ale kiedy się po nich chodzi potrafią dać w kość. Ben Nevis (najwyższy szczyt całych Wysp Brytyjskich) ma wysokość bieszczadzkiej Tarnicy – więc komuś kto zna Tatry, chodził po Pirenejach i był w Górach Skalistych, łatwo taką „górkę” zlekceważyć. Znam osobiście co najmniej trzy osoby, które się na Ben Nevis ostro nacięły – właśnie dlatego, że spojrzały na mapę czy do przewodnika i pomyślały: „Eeee, 1300 z groszami, wielka mi góra!”. Mało kto (z przyjezdnych) bierze pod uwagę fakt, że na Tarnicę (jeśli już jesteśmy przy tym porównaniu) wchodzi się z Doliny Wołosatki, czyli „w pionie” około 500 metrów. Natomiast na Ben Nevis – jeśli wybierzemy szlak z Fort William – wchodzi się w zasadzie z poziomu morza, czyli przewyższenie wynosi całe 1300 metrów…

Oczywiście Ben Nevis to była tylko dygresja (nie leży on przecież na Hebrydach) – ale jadąc ze Stornoway na południe (a zwłaszcza stojąc w oczekiwaniu na okazję) przyglądałem się tym wyspiarskim górom i myślałem, że chciałbym kiedyś przyjechać tu tylko po to, aby po nich powędrować. Wysokie nie są (najwyższe – niecałe 600 metrów n.p.m., większość poniżej 300…), ale naprawdę byłoby gdzie chodzić i co oglądać. Może kiedyś…

Tymczasem stałem sobie na poboczu czekając na okazje (samochody pojawiały się średnio co dziesięć minut…), dmuchałem sobie w organki i czułem się jak za dawnych czasów – jakby cały czas tego świata należał do mnie, jakbym nic nie musiał, nigdzie się nie spieszył… Złudzenie, ale miłe. 🙂

Chciałem odbić od głównej drogi w prawo, czyli na zachód, aby dotrzeć do miejscowości (?) o uroczej nazwie Hushinish, gdzie podobno są przepiękne klify i w ogóle bajkowy krajobraz. Niestety, to akurat mi się nie udało: stałem przy drodze odchodzącej na zachód, w deszczu, przez półtorej godziny (!) – przez ten czas przejechały tamtędy dwa (!) samochody, oba zbyt pełne, aby mnie zabrać. Poddałem się – ruszyłem dalej na południe, to Tarbert. W Tarbert złapałem już regularny autobus (…autobus to brzmi dumnie, w gruncie rzeczy był to dziesięcioosobowy mikrobusik) którym ruszyłem na samo południe wyspy, do Leverburgha.

O Leverburghu niewiele mogę napisać, bo to w zasadzie bardziej punkt na mapie niż „miejscowość”. Ale po drodze…

Przyznam, że czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Nawet w Szkocji.

Z Tarbert do Leverburgha prowadzą dwie drogi – „główniejsza”, zachodnim wybrzeżem i „boczna” wschodnim. Traf chciał, że ten akurat autobus jechał tą „boczną.

Głusza. Kompletna głusza i dzicz. Wzgórza, niekończące się wzgórza – bez drzew, bez domów, niemal bez śladów działalności człowieka. Kamienie i trawa, trawa i kamienie. Trochę wrzosów, dużo wody, kamieni, trawa, kamienie… Czasami tylko – jakżeby inaczej – jakieś owce. O, taki klimat:

Gdzieniegdzie – z rzadka – jakiś samotny domek. I tak przez dobre dwadzieścia kilometrów. Krajobraz po prostu hipnotyzujący… Największe wrażenie zrobił na mnie moment, kiedy jeden z pasażerów – starszy człowiek z dużą torbą i twarzą pooraną wiatrem – powiedział kierowcy, że wysiada. Autobus zatrzymał się „w środku niczego” (nie było tam przystanku, nie było nic…), mężczyzna wysiadł, zarzucił swoją torbę na ramię i… poszedł. Ruszył pod górę ścieżką, którą zauważyłem dopiero kiedy na nią wszedł. Zapewne za wzgórzem był jego domek, zapewne… Ale z mojego punktu widzenia – zza szyby odjeżdżającego autobusiku – wyglądało to tak, jakby po prostu postanowił pójść „na pustynię”. Poszedł między skaliste wzgórza i zniknął…

Do Leverburgha dojechałem po południu. Coś zjadłem w miejscowej restauracyjce (czyli w starym autobusie w którym na kilku ławkach można było usiąść i zamówić fish and chips albo jakiegoś hamburgera…) i poczekałem na prom. Promem (takim małym, na kilka samochodów…) przepłynąłem na Berneray – niewielką wyspę, z której już połączeniem drogowym można jechać dalej na południe na North Uist. Kolejne dwadzieścia kilometrów (już autostopem, nie wiem czy na tej trasie w ogóle jeżdżą jakiekolwiek stałe autobusy…) podobnymi drogami z mijankami co 200 metrów i owcami snującymi się melancholijnie wśród kamieni (i po asfalcie) – i dotarłem do Lochmaddy, „stolicy” North Uist.

Lochmaddy wygląda tak:

Tak, jakby kto pytał – to już w zasadzie cała miejscowość. Po okolicznych wzgórzach (patrz poprzednie zdjęcie) rozrzuconych jest jeszcze kilka domków, „z tyłu” jest jeszcze jedna „uliczka” (nie wiem, czy nie jest to zbyt odważne słowo w tym kontekście), ale poza tym nie ma tam NIC. Jeden hotelik, jeden sklepik (otwarty do piątej po południu, a ponieważ przyjechałem kwadrans po piątej, nie miałem już szans kupić sobie nic na kolację…). Jeden hostel. Kempingu brak.

Co było robić, poszedłem do hostelu…

Ale o tym już w następnym odcinku.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s