I know things…

Każdy, kto oglądał „Grę o tron”, pamięta na pewno słynną scenę, w której Tyrion Lannister na pytanie Missandei „Skąd to wiesz?” odpowiada: „Taki już jestem – piję wino i wiem różne rzeczy” („That’s what I do – I drink and I know things”).

Jakiś czas temu toczyłem długą dyskusję z moimi znajomymi na temat, który nie ma tu nic do rzeczy, więc go przybliżać nie będę. Ważne, że oni upierali się przy czymś, a ja miałem przeciwne zdanie. Dłuższe poszukiwania informacji i analiza tematu dowiodły, że to ja miałem rację.

W związku z tym dostałem właśnie od moich znajomych taki komplecik – kubek i koszulkę z następującym nadrukiem:

Muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba (…i chcę wierzyć, że pasuje…). 🙂

…i dalej jesień

Pojechałem dziś zawieźć mojego tatę z ciotką „na działkę” – musieli pozamykać domek przed zimą – powyłączać prąd, zakręcić wodę, dogadać się z gospodarzem, który im tej wakacyjnej chałupki dogląda… A że mój tata sam już za kierownicę nie siada, to potrzebuje szofera. Bardzo się ucieszyłem, dobrze mi zrobił dzień oderwania się od codzienności, jakaś namiastka podróży (…trochę ponad 60 kilometrów od Warszawy, ale zawsze). Miejsce, w którym „działka” się znajduje to mała wioska na wschodnim Mazowszu, w trójkącie Wyszków – Pułtusk – Serock. Ciche, spokojne miejsce, otoczone lasami, bardzo zielone latem, bardzo złote jesienią.

Zawsze robi mi się trochę smutno, kiedy widzę, jak mój tata się starzeje. Jasne, to naturalna kolej rzeczy i takie tam… Zresztą naprawdę nie jest to jego starzenie się takie złe: ma 82 lata, ale intelektualnie jest w takiej formie, że daj Boże każdemu w jego wieku. Trochę gorzej fizycznie: niby nie jest źle, ale nogi już nie te, spacery na większe odległości nie wchodzą w grę, wzrok nie najlepszy… I coraz częściej mam świadomość, że przyjdzie taki dzień, że go zabraknie. A ja zupełnie nie jestem jeszcze na to gotowy.

***

Sprawy z Puckiem jakoś się wyprostowały. To znaczy: na ile – to zobaczymy za rok. Nie mam jeszcze siły tego wszystkiego pisać, uspokoję tylko tych z Was, którzy mi prywatnie takie pytania zadawali, nieco opacznie zrozumiawszy mój poprzedni wpis: problem z Puckiem nie polega na tym, że on zrobił coś złego, coś poważnego nabroił etc. Problem z Puckiem jest raczej problemem Pucka – ale problem Pucka niestety przekłada się na bardzo konkretne kłopoty, których gaszenie i szukanie rozwiązań zajęło mi cały wrzesień i kawałek października. Ostatecznie znaleźliśmy jakieś rozwiązanie, ale czy ono się sprawdzi, to – jak napisałem wyżej – czas pokaże. Mam mnóstwo obaw. Bardzo chciałbym, żeby to, na co się zdecydowaliśmy, okazało się Tym Właściwym Rozwiązaniem – ale boję się, że może się okazać jedynie tymczasowym ugaszeniem pożaru (co, rzecz prosta, także było bardzo potrzebne).

A ja czuję, że ten wrzesień bardzo dużo mnie kosztował. Jestem bardzo, bardzo zmęczony… A na żaden wypoczynek się w najbliższym czasie nie zanosi.

***

Beata Obertyńska (poetka i pisarka, córka Maryli Wolskiej) w książce „W domu niewoli” opisała swoją tułaczkę po Związku Radzieckim w latach 1940-1942. Mieszkała we Lwowie, po wkroczeniu Sowietów została aresztowana, przeszła przez kilka więzień, w końcu trafiła do łagru Loch-Workuta (republika Komi, 160 kilometrów za kołem podbiegunowym). W jej wspomnieniach, w czasie opisu podróży na daleką północ (bydlęce wagony, sadystyczni strażnicy, nieludzkie traktowanie, kolejne koszmarne przystanki…) padają słowa, które zrobiły na mnie takie wrażenie, że zapamiętałem je, choć książkę czytałem będąc jeszcze nastolatkiem (wydanie „podziemne”) – i wracają do mnie od trzydziestu pięciu lat w różnych życiowych sytuacjach (cytuję z pamięci):

Myślałam, że tego nie wytrzymam. Ale nie wiedziałam jak to zrobić, więc szłam dalej…

Jesień

Dziś Piłka wylądowała w Cambridge. Wsadziłem ją w samolot w Modlinie, trochę zaniepokojony, jak sobie na miejscu poradzi z dwudziestokilową walizką (to prawie połowa tego, ile waży właścicielka) – ale jakoś dała radę. Dotarła do Londynu (no, w zasadzie lotnisko Stansted leży jakieś 50 kilometrów na północ od Londynu…), złapała właściwy autobus, dotarła na miejsce, zameldowała się w College’u, dostała pokój w akademiku… Od poniedziałku czeka ją pierwszy tydzień wykładów i zajęć, ale już jutro ma całe mnóstwo jakichś spotkań, „wieczorków zapoznawczych” i innych atrakcji związanych z „Freshers Week”. Cambridge powitało ją uroczo – piękną, słoneczną pogodą i temperaturą 18 stopni (Celsjusza…). Niesamowite.

***

Mój wrześniowy wyjazd niestety nie wypalił. Napiszę Wam dlaczego – ale jeszcze nie teraz, bo najpierw kilka spraw musi się poukładać. Powiem tylko, że jest problem z Puckiem. Wszystko wskazuje na to, że przeszłość plus półtora roku izolacji w czasie pandemii (…plus głupi wiek, plus znacząca zmiana w życiu w postaci nowej szkoły…) skumulowały się w taki ładunek, który okazał się dla niego za ciężki. To będzie kolejny trudny rok, w dodatku (rzecz prosta) zupełnie inny (…i zupełnie inaczej trudny), niż sobie wyobrażałem. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że udało się znaleźć profesjonalne wsparcie.

Rozmawiałem też ze znajomą, chrzestną mamą Pietruszki, która jest lekarzem pediatrą (podkreślam – pediatrą, nie psychologiem czy psychiatrą). Powiedziała mi, że w ciągu ostatniego półtora roku miała w swoim gabinecie więcej przypadków dzieci z depresją, problemami emocjonalnymi, zaburzeniami lękowymi czy nawet po próbach samobójczych, niż przez poprzednie piętnaście lat pracy.

Tak, za jakiś czas napiszę coś więcej, na razie mogę tylko powiedzieć, że jestem bardzo, bardzo zmęczony.