Ferie, ferie i po…

Jak zwykle byliśmy w C., czyli na Drugim Końcu Polski. Jak zwykle spędziliśmy jeden dzień w Harrachovie jeżdżąc na nartach (a dokładnie – na snowboardach; a dokładnie, to chłopcy jeździli, ja nie, Piłka też nie). Pojechaliśmy też na wycieczkę do Wrocławia – rynek, Ostrów Tumski… Wychodząc z wrocławskiej katedry spotkałem znajomą, z którą nie widzieliśmy się ponad dwadzieścia lat. Ona mieszka z mężem i dziećmi pod Warszawą, tylko z drugiej strony Wisły. A spotkaliśmy się – ni z gruszki ni z pietruszki – we Wrocławiu. Zabawne.

Mój problem polega tylko na tym, że wyjazd do C. – choć jak zawsze bardzo sympatyczny – nie do końca jest dla mnie odpoczynkiem. Bo niby gotować nie muszę i w ogóle – ale też przez te kilka dni ani przez chwilę nie jestem sam.

A w tłusty czwartek ciocia D. zrobiła domowe pączki. Niech się schowają wszystkie cukiernie i znane nazwiska producentów słodkości. Przy okazji – potwierdziło się po raz kolejny, ile paczków można zjeść jednego dnia.

Odpowiedź brzmi: „za dużo”.

Wróciliśmy w piątek, a już dziś rano Pietruszka pojechał z kolei na klasowy wyjazd narciarski. Piłka też miała dziś jechać na wycieczkę do Paryża (…jaka szkoła, takie wycieczki, panie tego…) – ale nie pojechała. Była już spakowana, kiedy wczoraj wieczorem zadzwoniła pani z administracji szkoły, że wycieczka zostaje przesunięta (najprawdopodobniej na czerwiec, ale jeszcze nie wiadomo) z powodu… koronawirusa. Po pojawieniu się nowego ogniska we Włoszech (i problemach ze ściągnięciem do domu innej grupy uczniów, którzy właśnie w tym rejonie byli…) szkoła doszła do wniosku, że chyba byłoby to za duże ryzyko, pakować się w centrum wielkiej metropolii, jaką jest Paryż. I chyba słusznie – choć Piłka rzecz prosta zawiedziona była straszliwie.

A swoją drogą…

Szkoła Piłki na bieżąco – co kilka dni – uzupełnia informacje na temat koronawirusa. Już ponad dwa tygodnie temu wszyscy rodzice dostali maila, że jeśli dzieci w ostatnim czasie były w Chinach albo miały bezpośredni kontakt z osobami, które tam były – proszone są o pozostanie przez dwa tygodnie w domu, dla pewności, żeby nie narażać innych. Później – w kolejnych mailach – ten „rejon ryzyka” został poszerzony o Koreę Południową, Tajwan etc., potem o całą Azję, a teraz – także o Północne Włochy.

W państwowych szkołach, do których chodzą chłopcy – zarówno w dość „zamożnej” szkole Pucka, jak w jednym z najlepszych warszawskich liceów Pietruszki – nikt na taki pomysł nie wpadł.

Ciekawe, jak ta sytuacja się rozwinie i czy nie okaże się, że jakikolwiek dalszy wyjazd wakacyjny okaże się w tym roku niemożliwy…

Ciąg dalszy nastąpi(…ł?)

Od poprzedniego wpisu minęło trochę czasu. Wydawnictwo zgodziło się na moją stawkę (kwota Y netto za mniejszy z dwóch tomów). Zgodziło się także na zaliczkę, którą zaproponowałem. Super. Zacząłem już planować wakacje. Ale dziś – ponad trzy tygodnie po tym, jak ostatecznie ustaliłem z panią redaktor wszystkie szczegóły – w gruncie rzeczy dalej nie wiem, na czym stoję.

Bo wszystkie szczegóły zostały ustalone drogą mailową. Ale umowy dalej nie dostałem. Bo jeszcze kilka dni, bo coś przygotowują, bo… W ubiegłą środę (czyli pod koniec stycznia) napisałem do pani redaktor maila grzecznego (rzecz prosta), z pytaniem kiedy wreszcie. Dostałem odpowiedź, że do „końca tygodnia” umowa powinna być u mnie.

No więc (…nie zaczyna się zdania od „no więc”…) ten koniec tygodnia był tydzień temu. I nic. W tak zwanym „międzyczasie” w ostatni wtorek wysłałem pani redaktor pierwszy zrobiony kawałek, a w mailu – po wszystkich uwagach – po raz kolejny zapytałem, co z umową.

Cisza.

W piątek po południu napisałem kolejnego maila. Dalej cisza.

W sobotę wysłałem pani redaktor drugi zrobiony kawałek (choć co prawda krótki). Ale na tym koniec. Jeśli w poniedziałek do końca dnia roboczego nie dostanę jakiejkolwiek informacji, zamierzam napisać, że ponieważ nie wiem na czym stoję, to wstrzymuję się z tłumaczeniem do czasu, kiedy sytuacja się wyjaśni. Zważywszy, że im się spieszy (jak zwykle), na to powinni zareagować.

Nie wiem, Kocia Twarz, o co chodzi. Szczerze mówiąc – jeszcze mnie taka sytuacja nie spotkała. Rozumiem, że „coś się przeciąga” ale oczekiwałbym przynajmniej prostego maila z informacją.

…A swoją drogą…

Pierwsze informacje o tej książce – o tym, że będzie do tłumaczenia – miałem w połowie listopada. W POŁOWIE LISTOPADA. Czyli prawie trzy miesiące temu. Czy naprawdę duże, poważne wydawnictwo nie jest w stanie w ciągu trzech miesięcy wszystkiego dograć? Skoro wiedzieli, że książka będzie wydawana – dlaczego ostatecznie tłumacz dostaje ją dopiero w połowie stycznia, a do połowy lutego nie są w stanie temu tłumaczowi głupiej umowy przygotować?

Ferie się zaczęły. Za tydzień pewnie pojedziemy na parę dni do C., jak zwykle. Liczyłem, że do tego czasu dostanę już umówioną zaliczkę. A wszystko wskazuje na to, że nic z tego. Ech.