Dziś będę narzekał, marudził i smęcił. Jak ktoś nie ma na to siły – niech się czuje ostrzeżony.
***
Pucek jest w ósmej klasie. Ma trzynaście lat. W tygodniu ma 37 godzin lekcyjnych. Jak łatwo obliczyć, daje do średnio niemal 7,5 lekcji dziennie. W praktyce najmniej lekcji ma w piątek – sześć. Ale za to w poniedziałek – dziewięć. Co prawda trzy z tych dziewięciu lekcji to dwie godziny WF i religia, ale to nie zmienia faktu, że siedzi w szkole od 8:00 do 16:20. To dłużej, niż dorosły człowiek w standardowej pracy na etacie.
Różnica między ósmoklasistą a etatowcem polega jednak nie tylko na wieku, ale także na tym, że kiedy ten dorosły wychodzi z pracy po ośmiu godzinach, to ma robotę za sobą. A ósmoklasista musi jeszcze odrobić lekcje i się czegoś tam nauczyć. Próbowałem rozmawiać z nauczycielami (z których zresztą większość jest dość sensowna) o tym, żeby nie zadawali lekcji z poniedziałku na wtorek, z dnia na dzień. Pani od matematyki nawet to zaakceptowała – coś tam zadaje, ale zaznacza, że to jest tylko do poćwiczenia i jak ktoś nie zrobi, to nie szkodzi. Gorzej z panią od polskiego, która tłumaczy, że gonią z programem, że egzaminy ósmoklasisty i tak dalej. I oczywiście w teorii ma rację… Ale w praktyce to po prostu nie ma sensu: jak trzynastoletni dzieciak kończy szkołę o 16:20, to zanim wróci do domu, zje obiad i chwilę odpocznie, jest godzina 18:00. I jeśli ten trzynastolatek o tej porze zaczyna odrabiać lekcje (po całym dniu spędzonym w szkole, przypomnę), to nie trzeba być psychologiem, żeby zrozumieć, że odrobi je tylko do poziomu „odfajkowano” i że następnego dnia NIC Z NICH NIE BĘDZIE PAMIĘTAŁ. Takie prace domowe są po prostu bez sensu (a do pewnego stopnia są wręcz przeciwskuteczne, bo zniechęcają).
Tyle lat się o tym mówi, tyle lat – i co? I nic. Nic się nie zmienia, czy wręcz zmienia się na gorsze. Ja kończyłem podstawówkę i liceum jeszcze za dawnych, słusznie minionych czasów, ale już kiedy sam pracowałem w szkole (czyli w latach 1995-2000) mówiło się o tym, że programy nauczania są przeładowane, że dzieciom wciska się do głowy mnóstwo teoretycznej wiedzy nijak nie przekładając jej na praktykę, że programy poszczególnych przedmiotów w danym bloku nie są ze sobą zgrane, że listy lektur są kompletnie niedzisiejsze, że… I tak dalej, i tak dalej. Nie wypowiadam się na temat programów matematyki czy fizyki, to nie moja działka, ale patrzę na to, co Pucek robi na polskim, i szlag mnie trafia (co absolutnie nie jest wycieczką pod adresem nauczycielki, tylko baranów od układania programów).
Dzieci lektury czytają. Ja oczywiście rozumiem, że pewne rzeczy w kanonie lektur znaleźć się muszą – i rozumiem, że choć nie wszystkie będą współczesnych uczniów zachwycać, to przynajmniej na podstawowym poziomie muszą oni je poznać. Ale są dwie kategorie problemów z lekturami, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji.
Pierwsza – to klasyczne, konieczne lektury wrzucone na kompletnie nieodpowiednim etapie edukacji. Do dziś pamiętam, jak siedziałem z Puckiem nad „Balladyną”, którą „przerabiał” w szóstej klasie. Usiedliśmy po prostu, aby przeczytać to razem, bo on nic z tego nie rozumiał. Nie rozumiał problematyki (jedenastolatek i tematy żądzy władzy i dojrzewania do zbrodni…) – ale też nie rozumiał języka, którym ten dramat jest napisany. Mamy XXI w., trochę się zmieniło w języku, w sposobie mówienia, w całej semantyce… W małej, kilkuosobowej grupie nauczyciel mógłby oczywiście posiedzieć nad tekstem z całą klasą, wyjaśniać punkt po punkcie, czytać wspólnie. Ale w publicznej szkole, w klasie liczącej 30+ uczniów? O tym, że Słowacki nie pisał „Balladyny” z myślą o jedenastolatkach, to już nawet nie wspomnę.
Albo Sienkiewicz… O ile uważam, że „Quo vadis” powinno być w kanonie lektur, o tyle reszta… Hmmm… Jakaś część „Trylogii” na pewno powinna się pojawiać – pytanie, czy koniecznie w całości, czy może jednak fragmenty z omówieniem. No i pytanie, na jakim etapie edukacji. Nie zrozumcie mnie źle: sam uwielbiałem „Trylogię”, zaczytywałem się zwłaszcza w „Ogniem i mieczem” w wieku dwunastu lat, do dziś uważam, że nikt chyba (w kategorii prozy) nie pisał tak fantastyczną, soczystą, melodyjną polszczyzną jak Sienkiewicz. Ale dla dzisiejszych młodszych nastolatków to naprawdę bardzo ciężka lektura. A już „Krzyżacy”… Ech.
Druga kategoria – to lektury, które straciły aktualność lekko licząc ze trzydzieści lat temu, ale w spisie lektur trwają, bo tak. Czy rzeczywiście współcześni jedenasto- czy dwunastolatkowie muszą czytać „Tajemniczy ogród”? Jasne, rozumiem, że to „klasyka literatury dziecięcej” – ale powiedzmy sobie szczerze: nie jest to aż tak wybitne dzieło literackie, żeby musiało być wśród lektur obowiązkowych. Całą ważną tematykę w nim poruszoną można spokojnie znaleźć we współczesnych pozycjach dla dzieci i młodszej młodzieży, książkach na podobnym poziomie literackim, a lepiej przyswajalnych dla młodych ludzi wychowanych w innej epoce i w innym świecie niż ich rodzice, że o dziadkach nie wspomnę. To samo mógłbym powiedzieć o paru innych lekturach (jak choćby „Ten obcy” Ireny Jurgielewiczowej, na liście lektur nieodmiennie od bodaj pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu lat…).
I – co warto dodać – nie mówię o dziecku, które po prostu „nie lubi czytać” – to nie ten problem. U nas w domu dzieciom czytało się od małego, potem czytały same. Pucek nie czyta może tyle, co jego starsza siostra, ale czyta „dla przyjemności” książki odpowiednie dla swojego wieku (…a bywa, że i nieco mniej odpowiednie – ostatnio na tapecie mamy Wiedźmina…).
Polska szkoła (zwłaszcza podstawowa, później jest już nieco lepiej) w wielu aspektach funkcjonuje tak, jakby w kulturze, języku, świadomości społecznej i kulturowej – że nie wspomnę o metodologii nauczania – od stu lat nic się nie zmieniło. I nie jest to wina nauczycieli (choć oczywiście i wśród nich jest wielu „wyrobników” płynących z prądem na zasadzie „byle do emerytury unikając kłopotów”). To wina polityków, dla których oświata jest albo resortem-zapchajdziurą, który można tanio oddać koalicjantowi, w zamian przechwytując ważniejsze ministerstwa, albo (ostatnio coraz częściej) polem do ideologicznych krucjat, w których dzieci są co najwyżej „podmiotem nauczania”, czyli mięsem armatnim w kulturowej wojnie.
Moje starsze dzieci – wybitne jednostki, jak wiadomo 😉 – pod względem nauki zawsze były w zasadzie bezobsługowe. Pietruszka ze swoim ilorazem inteligencji wystrzelonym w kosmos niespecjalnie musiał się dużo uczyć – a nawet jak pojawiały się tematy, które go niespecjalnie interesowały, to odzywała się druga charakterystyczna część jego natury, czyli obowiązkowość i rzetelność (na granicy kompulsji). Trzeba zrobić? To się robi, nawet, jak nudne i bez sensu. Piłka na inteligencję też narzekać nie może, a jak się do tego doda szerokość zainteresowań, zabójczą pracowitość i niesamowitą ambicję, to także nie było w szkole kwestii, z którymi miałaby kłopoty (nawet, jeśli czasami słyszałem sarkastyczne uwagi na temat sensowności tego czy tamtego tematu – z którymi to zresztą uwagami w dziewięciu przypadkach na dziesięć zmuszony byłem się zgodzić).
Pucek niestety jest nieco inny. Nie, nie jest słabym uczniem (do szóstej klasy włącznie zawsze czerwone paski i tak dalej) – ale nie jest ani aż tak błyskotliwy i obowiązkowy jak jego brat, ani aż tak ambitny i pracowity jak jego siostra. Siłą rzeczy to właśnie jego najbardziej „przejechała” pandemia, lockdown i zdalne nauczanie. A teraz musi (on i cała reszta ósmoklasistów) z jednej strony nadrabiać zaległości z klasy siódmej, z drugiej – uczyć się do egzaminów. I to jest dla niego (i nie tylko) po prostu za dużo. Jest zmęczony, zniechęcony, ma za dużo godzin lekcyjnych, za dużo lekcji do odrabiania i tak dalej. A do tego – jak każdy normalny trzynastolatek – chciałby czasami spotkać się z kumplami, pograć w gry, poczytać coś co nie jest obowiązkowe. A jak do tego wszystkiego widzi wszystkie szkolne (czytaj: programowe, ale on jeszcze tego rozróżnienia nie łapie…) absurdy, to zniechęca się jeszcze bardziej, złości, wkurza (zgadnijcie, na kim się to skrupia?). I generalnie mamy poziom narrację z gatunku „szkoła największym wrogiem”.
Ja naprawdę nie jestem tatusiem-wariatem, który uważa, że jego dziecko powinno mieć najlepsze stopnie ze wszystkiego. Nie musi. Widać, że Puckowi bliżej do chemii czy fizyki, niż do literatury i języka polskiego. I w porządku. Boję się tylko trochę, jak będzie z egzaminami i liceum, bo niestety aktualna rzeczywistość polskiej oświaty już na tym etapie promuje wyścig szczurów: jednym z głównych tematów rozmów między rodzicami i nauczycielami jest ostatnio to, jakie były progi punktowe w których liceach (…i dlaczego takie wysokie).
I nie bardzo wiem, jak to wszystko rozgrywać – zwłaszcza, że do tego odchodzą jeszcze inne problemy, które sprawiają, że po prostu mam mniej czasu i sił na to wszystko.
Ale o tym w następnym odcinku (który – niestety – będzie dalszym ciągiem narzekania, choć na Zupełnie Inne Tematy).
P.S.
Właśnie po wrzuceniu tego wpisu trafiłem na najnowsze informacje – Niemiłościwie Nam Panujący Pan Minister od Edukacji ogłosił był, że w programach nauczania dojdzie nowy przedmiot – „historia i teraźniejszość”. Bo (cytuję) „Pokolenie obecnych 20-latków ma ogromne luki w wiedzy z historii. Musimy to zmienić. Dlatego uczniowie pierwszych klas szkół ponadpodstawowych dostaną nowy przedmiot – historia i teraźniejszość. To będzie HiT nie tylko z nazwy”.
Pięknie się to wpisuje w światłe idee Prezesa di Tutti Prezesi, który już w maju, w czasie prezentacji „Polskiego Ładu”, mówił przecież:
„W szkołach średnich wprowadzimy naukę historii dwoma nurtami, tzn. historię powszechną i historię Polski. Dla każdego z tych nurtów będzie przeznaczone dwie, trzy, może więcej godzin w ciągu tygodnia zajęć. Będzie to ogromna zmiana.”
Tak, Panie Prezesie. Ogromna zmiana. Dzieci będą Panu wdzięczne. Dozgonnie.
A niech was wszystkich…