Historia

Niby jest lepiej. Chwilami aż za bardzo.
Mama w jednej chwili jest cierpiąca i obolała (bądź co bądź ma pęknięty obojczyk i parę innych urazów), nie jest w stanie chodzić, a kiedy z wyrazem bólu na twarzy przesiada się (czy raczej przeciąga…) z kanapy na wózek, żeby dojechać do łazienki, to człowiekowi się serce kraje.
Ale żeby serce za bardzo się nie pokroiło, to w chwilę później robi różne rzeczy, od których i mnie, i T. – i całą resztę otoczenia – serdecznie szlag trafia. I – żeby nie było wątpliwości – NIE CHODZI o to, co robi nie do końca świadomie. Chodzi właśnie o to, co robi ABSOLUTNIE świadomie.
Byłem u niej wczoraj pół dnia. Pomagałem jej przesiadać się z kanapy na wózek i z powrotem, jak chciała iść do łazienki, podawałem co trzeba…
Przyszedł T., ale musiał jeszcze na chwile wyjść (po jakieś zaległe papiery do szpitala). Poprosił, żebym jeszcze przed wyjściem zagrzał Mamie obiad. Jasne, nie ma sprawy. Zagrzałem, dałem jej leki, zjadła, pokazała że chce się położyć. OK.
Kiedy wychodziłem – zmęczona i obolała (tak to w każdym razie wyglądało) leżała pod kołdrą.
Kiedy T. dojechał do domu – niecałe dwadzieścia minut później! – Mama siedziała już w znakomitym humorze przy stole. Paliła papierosa i – rzecz prosta – piła piwo.
Rzeczywiście, jak robiłem sobie kawę widziałem, że w lodówce stała puszka piwa. Ale okazało się, że kiedy T. wrócił, puszka nadal tam stała.
To było inne piwo. Piwo, które moja Mama musiała sobie przynieść sama ze sklepu jeszcze przed wypadkiem, czyli jakieś dwa tygodnie temu. Jak się potem okazało, ma także gdzieś „zachomikowane” większe ilości papierosów.
Mama nie mówi, Mama chodzi o kuli, Mama praktycznie nie wychodzi z domu. Okazuje się jednak, że ma absolutnie dość energii żeby pójść do sklepu (samoobsługowego zapewne, bo to nie wymaga rozmawiania z obsługą) po piwo i papierosy. I że zrobić to tak, aby nikt o tym nie wiedział, czyli na przykład w czasie godzinnej nieobecności T.
Mama nie wszystko rozumie, nie wszystko kojarzy, czasami chyba nie dociera do niej, co ludzie mówią… Ale gdzie jest butelka piwa i paczka papierosów schowane tam (co najmniej) dwa tygodnie temu – jak się okazuje kojarzy doskonale.
No, to już generalnie wiecie, w czym rzecz.
***
– Wiesz, jak Mama wypiła piwo, to nagle się okazało, że i kojarzy lepiej, i wszystko rozumie, i więcej do niej dociera… – T. był wyraźnie zdziwiony (nie mówiąc o tym, że wkurzony; choć ja byłem wkurzony bardziej). – A może to jest tak, że przynajmniej część jej problemów z kojarzeniem wynika z tego, że PRZEZ PEWIEN CZAS NIE PIJE, tak jak w szpitalu? A jak się napije, to jej świadomość wraca?
Doszło do niego.
No, cholera jasna, zrozumiał. Fakt, o dwadzieścia pięć lat za późno, ale jednak. A jeszcze parę lat temu jak próbowałem mu to wytłumaczyć, to się niemal w czoło pukał.
A to tak właśnie jest. To się nazywa uzależnienie.
I wszystkie – WSZYSTKIE – problem zdrowotne mojej Mamy z tego właśnie wynikają.
W całej rodzinie zawsze krążyły anegdoty, że ta Mama to taka pechowa – ludzie łamią sobie nogi na nartach czy w górach, a ona ileś razy łamała sobie nogę czy rękę we własnym domu czy tuż przed nim… Ale to nie był żaden pech, to był alkohol. Tylko do pewnego momentu nikt – poza mną… – nie chciał o tym głośno mówić.
A jak złamała sobie nogę tak pechowo, że musieli jej wszczepić endoprotezę stawu biodrowego – to niby dlaczego? Dlatego.
A jak – prawie czterdzieści lat temu, ja miałem wtedy bodaj roczek… – miała wypadek, na skutek którego doznała wstrząsu mózgu i pęknięcia podstawy czaszki, to niby z innego powodu? A dziś neurolog mówi, że ten jej mikrowylew sprzed paru lat – ten, który stopniowo pozbawił ją mowy i (jak się okazuje) paru innych funkcji poznawczych – także mógł być, choć to brzmi nieprawdopodobnie, pośrednim skutkiem tamtego wypadku. I że nie bez znaczenia – rzecz prosta – był fakt wypalania przy tym przez ostatnie pół wieku dwóch paczek papierosów dziennie.
Moja Mama nigdy nie była chorowita. Wszystkie jej poważne problemy ze zdrowiem – to, że ma trudności z chodzeniem, że chodzi wyłącznie o kuli, że nie może mówić, że coraz mniej rozumie z otaczającego ją świata – to efekt picia i palenia.
A także – last, but not least – to, ilu osobom wokół siebie narozwalała życie, napsuła krwi, przysporzyła cierpień różnych.
Pewnie pomyślicie, że nie powinienem tak o Niej pisać. Ale właściwie dlaczego? Czytają to osoby, które mnie osobiście nie znają. A te, które mnie osobiście znają – i tak o tym wiedzą.
Nie zrozumcie mnie źle. To moja Matka. Kocham ją, chcę jej pomóc i boli mnie to, że ona cierpi.
Ale obok bólu jest też we mnie głęboka świadomość tego, co leży u podstaw całego tego problemu. I tego, ilu innych ludzi cierpiało i cierpi przez Nią.
Ona jest teraz fizycznie w takim stanie, w jakim moja babcia (a Jej matka) była na rok przed śmiercią. I w jakim na półtora roku przed śmiercią była moja Niania, ta, co zmarła trzy lata temu.
Tyle, że moja babcia w chwili śmierci była po dziewięćdziesiątce, a mojej Niani dwóch lat brakowało do setki.
Moja Matka ma sześćdziesiąt sześć lat.

Bez Mruczenia

Jest źle. Mama spędziła tydzień w szpitalu. Podejrzewali pęknięcie podstawy czaszki – ale nie. To „tylko” obojczyk i silne ogólne potłuczenie.
Dlaczego o dziesiątej wieczorem usiłowała wychodzić z domu? Nie wiadomo. Nie próbowała wychodzić z psem, bo smycz wisiała grzecznie na wieszaku. Nie szła raczej do sklepu – bo pora nie ta, zresztą Mama z powodu problemów neurologicznych raczej sama do sklepu nie chodziła (od dwóch lat w zasadzie nie mówi).
Mieszkanie, w którym mieszka jest na piątym piętrze, które to piętro jest w zasadzie poddaszem – winda dochodzi tylko do czwartego. Jedno piętro trzeba zejść po schodach. Potknęła się? Zakręciło się jej w głowie (ciśnienie miała, jak się potem okazało, bardzo niskie)? Spadła ze schodów.
T. – jej mąż – musiał wieczorem wyjść, wrócił akurat kwadrans po tym, jak sąsiad z czwartego, zaniepokojony łomotem na schodach, wyjrzał na korytarz i zobaczył ją leżącą we krwi. I wezwał pogotowie.
Zawieźli ją do szpitala, ponieważ twarz miała we krwi – na chirurgię twarzowo-szczękową. Tam okazało się, że twarz akurat najmniej uszkodzona. Ale przy okazji zrobili jej pełne badania, rzecz prosta.
A więc „przy okazji” wyszło, że jest w fatalnym stanie ogólnym. Ciśnienie, morfologia, płyny, krążenie – wszystko do ostrego leczenia. A problemy neurologiczne – tak, jak podejrzewałem – pogłębiły się do tego stopnia, że w zasadzie są już problemami psychiatrycznymi.
O tym, jak wyglądał tydzień szpitalu, nie będę Wam opowiadał. Powiem tylko, że panie pielęgniarki z oddziału chirurgii twarzowo-szczękowej szpitala uniwersyteckiego na Lindleya w Warszawie jak na mój gust mają już wolny wstęp do nieba z opcją wkraczania po czerwonym dywanie. Nie wiem, co by było gdyby nie one.
W czwartek wróciła do domu. Siedzi z mężem, który ma 70 lat i jest po zawale.
W zasadzie nie ma z nią kontaktu. Nikt – nawet T., który mieszka z nią pod jednym dachem od 35 lat – nie jest w stanie określić, co do niej dociera, a co nie. Czy wie, że nie powinna wstawać, ale o tym zapomina? Czy nie wie? Nie wiadomo. Wiadomo, że usiłuje wstawać, co oczywiście kończy się osunięciem z fotela na podłogę.
Na złamany obojczyk – mimo obiekcji – trzeba jej jednak będzie założyć normalny gips, bo elastyczną „ósemkę” natychmiast zrywa (a w sklepie mówili, że pacjent sam tego zdjąć nie zdoła… Nie znali mojej Mamy…). Nie chce pić. Od czwartku wypiła pół litra wody. W dodatku ma problemy żołądkowe po lekach, więc prawdopodobnie dziś znowu trafi do szpitala, bo inaczej może się odwodnić.
Pytanie, czy na oddział internistyczny, czy na psychiatrię.
No, to już wiecie co robiłem przez ostatni tydzień.
Ciekawe, co będę robił przez kolejny.
***
Muszę Wam opowiedzieć o tym, jak to wszystko wygląda i dlaczego moja Mama jest w takim a nie innym stanie poniekąd „na własne życzenie”.
Ale to już nie teraz. Teraz w lekkiej panice zastanawiamy się „co dalej”.

Wkurzanka

Łączny stan zadłużenia dwóch zleceniodawców wobec Puchatka: 10 tysięcy złotych.
Okres opóźnienia: 10 dni.
Stan konta Puchatka: 2,5 tysiąca złotych na minusie.
Czyli „wisi” mi 10 tysięcy, a ja mam 2,5 tysiąca debetu, za który – oczywiście – zapłacę odsetki.
No i czy nie można cholery dostać? 😦

Mruczanka Pourodzinowa

Będzie długo, uprzedzam. Sorry 🙂
We wtorek Pietruszka miał urodziny. Siódme skądinąd. Tak, czas leci jak głupi…
Byli goście z zerówki, impreza i w ogóle.
Pietruszka kończy siedem lat, a ja chcę Wam o Nim kilka słów powiedzieć. Chcę Wam opowiedzieć o naprawdę niezwykłym dziecku.
Pietruszka zawsze był… Specyficzny. Zadawał pytania nie ze swojej kategorii wiekowej, interesował się różnymi rzeczami, którymi dzieci w jego wieku raczej się nie fascynowały… No cóż, mówiliśmy sobie – inteligentna bestia (no, ma po kim 😉
Ale od mniej więcej dwóch lat stawało się coraz bardziej jasne, że „inteligentny” to określenie niewiele mówiące. To jakby ktoś stanął nad morzem i powiedział „No, spory ten staw…”.
Jak się ma takiego małego dziwaka w domu, na co dzień, to się tego po prostu nie zauważa. Tak – inteligentny, jasne – dużo wie, szybko się nauczył czytać, lubi liczyć, jego ulubioną zabawka jest kalkulator (!), ale… Wszystko w granicach normy. Wpływ genów (no tak, oboje rodzice dzięki Bogu też do najgłupszych nie należą), wpływ środowiska (dom w którym się rozmawia, czyta, tłumaczy dzieciom i odpowiada na pytania…).
Otóż nie, „granice normy” nie obejmują Pietruszki. I naprawdę nie piszę tego dlatego, że to moje dziecko.
Pierwszy sygnał, który kazał nam się uważniej sprawie przyjrzeć (choć oczywiście na wiele rzeczy zwracaliśmy uwagę wcześniej), dała nieoceniona pani T., czyli pietruszkowa wychowawczyni z zerówki. Osoba spokojna, kompetentna, lubiąca dzieci i naprawdę oddana swojej pracy. Przyszedłem do niej w grudniu, żeby dowiedzieć się co i jak. Powiedziałem od razu, że nie martwię się o pietruszkowy rozwój intelektualny, bo wiem, że na tym poziomie sobie radzi – ale przyszedłem raczej zapytać o to, jak funkcjonuje w grupie etc.
Pani T. poparzyła na mnie uważnie. – Wie pan, powiedzenie że on sobie „radzi” jest trochę mało adekwatne. Pracuję z klasami zerowymi …naście lat, widziałam dzieci bardziej i mniej inteligentne, lepiej i gorzej radzące sobie z literkami czy cyferkami… Ale taką sytuację mam po raz pierwszy. Proszę zrozumieć: na tle innych dzieci on nie jest intelektualnie „lepszy”, czy nawet „najlepszy w grupie”. To nie ta kategoria. On jest intelektualnie nie o poziom, ale o kilka poziomów wyżej od reszty. Wie pan, oni go lubią, on ich lubi, ale ON NIE MA Z NIMI O CZYM ROZMAWIAĆ.
I zaraz dodała, że oczywiście jego poziom rozwoju intelektualnego nie zawsze idzie w parze z poziomem rozwoju emocjonalnego…
A potem – właśnie z powodu „rozwoju emocjonalnego” (o czym będzie niżej…) rozmawiałem ze znajomą, która jest pracownikiem bardzo naukowym na wydziale psychologii UW, a poza tym prowadzi terapię rodzin ze szczególnym uwzględnieniem dzieci. Chciałem ja zapytać o radę w paru sprawach, wychodząc z założenia, że własnego dziecka nigdy człowiek obiektywnie nie „widzi”. I dobrze zrobiłem, bo Ania – osoba skądinąd po prostu niezwykła – wysłuchawszy mnie uważnie powiedziała mi kilka rzeczy pozornie absolutnie oczywistych, na które ja ani M. nie wpadliśmy, bo… Bo nie. Bo to nasze dziecko i cała obiektywna wiedza psychologiczna i pedagogiczna nam się do niego nie odnosi…
Ale – poza wszystkim innym – Ania wysłuchawszy co Pietruszka robił w jakim wieku popatrzyła na mnie uważnie i powiedziała:
– Ale zdajesz sobie sprawę, że Piaget uznałby, że to po prostu niemożliwe? Że niektóre rzeczy, które robi twoje dziecko, teoretycznie są możliwe dopiero na poziomie operacji formalnych, czyli (bardzo optymistycznie patrząc) po 10 roku życia?
To zdanie trochę mnie zmroziło.
I zaczęliśmy z M. analizować. I ta analiza zmroziła nas jeszcze bardziej.
Pietruszka generalnie jest „matematyczny”. Liczby, liczby, liczby. Jak rano się budzi, to jego pierwsze słowa brzmią: „Tato, a wiesz ile jest…”. No dobra, jest sporo dzieci które lubią liczyć. Ale…
Pietruszka miał niecałe sześć lat (!), kiedy WYMYŚLIŁ, że istnieją liczby ujemne. Zaczął sprawę drążyć, kazał sobie tłumaczyć – i po tygodniu, w wieku sześciu lat, potrafił już robić na liczbach ujemnych podstawowe operacje (Ile jest -8 + 15? A ile jest 4 * -3?)
Od tego czasu (czyli w ciągu ostatniego roku) nauczył się m. in. przeliczania ułamków dziesiętnych na zwykłe (!), potęgowania, mnożenia i dzielenia ułamków (zwykłych!) i tak dalej. Przy czym istotne jest określenie „nauczył SIĘ”, bo to nie ja ani nie M. go tego uczyliśmy. To znaczy – jasne, odpowiadaliśmy na jego pytania (jeszcze na tym poziomie radzimy sobie z matematyką…), ale TREŚĆ tych pytań była taka, że po naszej odpowiedzi on WIEDZIAŁ, jak coś się robi.
Zna pojęcie pierwiastka (nie tylko kwadratowego). Rozumie co to jest „liczba pierwsza”. Dla zabawy operuje wielkimi liczbami – na ulubionym kalkulatorze (to już drugi, pierwszy „zajeździł”na amen…), ale coraz częściej także „w głowie”. Rozumie, że przy mnożeniu przez siebie liczb składających się z jedynki i iluś tam zer trzeba te zera „dodać”.
Przedwczoraj odkrył (jak?!), że jeśli weźmiemy dowolną liczbę wielocyfrową _podzielną_przez_dziewięć_ (np. 162) i dowolnie zmienimy kolejność jej cyfr (261, 621, 612, 216…) to otrzymana liczba także będzie podzielna przez dziewięć.
Mógłbym tak wymieniać jeszcze długo – przypomnę tylko, że mówię o dziecku siedmioletnim, które (co istotne) nie ma rodziców naukowców, matematyków czy fizyków… Sprawdźcie sobie, gdyby Wam się chciało, w których klasach szkoły podstawowej uczy się dzieci takich historii.
Oczywiście (oczywiście?…) jego wiedza w innych dziedzinach także daleko wykracza poza poziom zerówki. Geografia, kosmologia (planety, układ słoneczny), czy ja wiem… – prawo o ruchu drogowym… Ale matematyka to zdecydowanie numer jeden i sytuacja ekstremalna.
Oczywiście są też dziedziny, w których jego o dwa lata młodsza siostra przegania go o dwie długości: na przykład umiejętności plastyczne. Ale to nie jest istotne. Istotne jest coś innego.
***
Każdy kij ma dwa końce, jak wiadomo.
Bo Pietruszka przy całym swoim „umyśle mutanta” pozostaje siedmioletnim dzieckiem. Dzieckiem, któremu jego intelekt sprawia chwilami poważne problemy. Bo – mówiąc najogólniej i w dużym uproszczeniu – jego rozwój emocjonalny „nie dogania” tego intelektualnego.
Bo Pietruszka jest dzieckiem bardzo lękowym (od dzieciństwa zresztą). Bo często nie potrafi oswoić swoich emocji. Bo jest strasznie wrażliwy i bardzo łatwo go zranić. Bo wygląda tak, jakby cała energia jego rozwoju szła w intelekt, a sfera emocjonalna była „niedoinwestowana”.
Dlatego bardzo zastanawiamy się nad wyborem szkoły dla niego. Dlatego niespecjalnie entuzjastycznie podchodzimy do propozycji pani T., która sugeruje że Pietruszka powinien przejść stosowne badania i pójść od razu do drugiej, jeśli nie do trzeciej klasy.
On może dużo w życiu osiągnąć. Ale też może mieć dużo problemów. Pamiętacie „Piękny umysł”?… No właśnie.
Rozwój intelektualny – i oparcie emocjonalne. W równowadze. Inaczej będzie kiepsko. Długa droga przed nami.
No, to się wygadałem…