Ostatni Brzeg

Pewnie wszyscy czytający te zapiski już o tym wiedzą…

Dziś (w niedzielę) nad ranem moja Ukochana Żona odeszła. We śnie, po cichu, bez wielkich cierpień. Już nie cierpi, już nic ją nie boli, już nie jest słaba.

Odszedł wspaniały człowiek, cudowna osoba, piękna dziewczyna. Został pusty dom (nigdy bym nie pomyślał, że dom z trójką bez przerwy gadających dzieci może być pusty. Teraz wiem, że może).

Jutro miałaby trzydzieste dziewiąte urodziny.

W czerwcu obchodzilibyśmy szesnastą rocznicę ślubu.

Napiszę coś więcej – ale już nie dziś. Dziś muszę iść spać, bo od wtorku spałem pewnie jakieś dziesięć godzin. Łącznie.

***

Wędrowaliśmy razem. Przemierzyliśmy wiele dróg i wiele szlaków, planowaliśmy jeszcze wiele wspólnych wypraw. Mieliśmy jeszcze kiedyś powtórzyć wyprawę do Szkocji. I dopłynąć na Orkady i Szetlandy. I Irlandia też miała być jeszcze raz. I Pireneje.

A teraz ruszyła w taką Podróż, na Największą Wyprawę – ale beze mnie. Nie potrafię tego zrozumieć.

Krok za krokiem…

Poprzedni wpis niestety się zdezaktualizował: w niedzielę była bronchoskopia, która wykazała, że całe lewe oskrzele (nie tylko główne, ale też oskrzela płatowe) są „zamknięte”, zaciśnięte od zewnątrz naciekiem nowotworu. Pleurodezy nie będzie.

Chirurg – niezależnie od swojego mało sympatycznego sposobu bycia – był bardzo rzeczowy, wyjaśnił mi wszystko i wyraźnie widać było, że też jest mu z tym źle. Co nie zmienia faktu, że nic nie może zrobić. Oskrzele jest zablokowane, płuco się nie rozpręży, więc zabiegu zrobić nie mogą.

Pani Doktor (gorąca linia…) kazała zaraz po wypisie jak najszybciej się zgłosić – jest jeszcze szansa, że uda się tym razem trafić z chemią tak, że zmiany zaczną się trochę cofać. W ekstremalnie pozytywnym przypadku może być nawet tak, że cofną się na tyle, że odblokują to oskrzele.

Ale, umówmy się, szanse są niewielkie. Nawet jeśli chemia zadziała, to jednak zwykle trzeba trzech czy czterech kursów, żeby zobaczyć efekty. A tyle czasu raczej nie mamy…

M. jest w fatalnym stanie. Fizycznie jest strasznie słaba, ma problemy z jedzeniem. Wczoraj chodziliśmy na „spacer” od łóżka do okna w szpitalnym pokoju (jakieś 2,5 metra w jedną stronę) – zrobiliśmy tę trasę bodaj pięć razy, potem jeszcze poszliśmy do łazienki (1,5 metra) i z powrotem – i była wykończona.

Ale po wczorajszych wieściach jest też w fatalnym stanie psychicznym. Ten zabieg to była jakaś nadzieja, jakieś światełko w tunelu (nawet przy świadomości, że droga za tunelem jest krótka). Teraz – w zasadzie został już tylko cud (niekoniecznie taki „z przytupem”, mógłby to być „cud medyczny” – idealnie trafiona chemia, która kupiłaby nam jeszcze trochę czasu).

Ja mam taki charakter, że choćby szansa była jak jeden do miliarda – do końca bym się jej trzymał. Marzena jest inna. I jest jej teraz bardzo źle. A ja NIC nie mogę zrobić.

Na Płockiej

Parafrazując słowa, które napisałem tu dwa i pół roku temu, kiedy to wszystko się zaczynało: jest źle. Jak bardzo jest źle, okaże się w ciągu najbliższych kilku dni.

M. leży w szpitalu na Płockiej, w Instytucie Chorób Płuc. Spuszczają Jej płyn z lewej opłucnej, robią setki badań, ale co realnie będą w stanie zrobić – na razie nie wiadomo. Chirurg był bardzo sceptyczny – nie wiadomo, czy tę pleurodezę w ogóle zrobią, bo pacjentka za słaba, choroba zaawansowana, bo zmiany w mózgu (choć od naświetlań nie dają o sobie znać) zwiększają ryzyko przy narkozie…

Zabieg w jej stanie jest ryzykowny.

Ale jeśli go nie przeprowadzą – to będzie fatalnie.

M. jest potwornie słaba, nie ma siły na nic, nawet na rozmowę przez telefon.

A ja, do cholery, siedzę w domu i nic nie mogę zrobić. NIC.

Dojazd z G. na Płocką jest bardzo dobry – ale mając w domu trójkę Potworów nie jestem w stanie być z Nią dłużej, niż godzinę czy półtorej… A nikogo innego oglądać nie chce.

Chciałbym po prostu być tam z Nią.

Źle to wszystko wygląda.

***

EDIT – po dzisiejszej wizycie na Płockiej. Właśnie kiedy u Niej siedziałem, przyszedł bardzo sympatyczny pan doktor anestezjolog. Przeprowadził wywiad i powiedział, że w poniedziałek rano będzie pleurodeza. Z czego wynika, że chirurg uznał moje argumenty (czy raczej, nie oszukujmy się, argumenty Pani Doktor, których ja byłem tylko przekazicielem).

Choć tyle. Jakieś światełko w tunelu. Jakaś szansa na to, że – jak mawia Pani Doktor – jeszcze „da się coś ugrać”.

Oczywiście „jeśli”.

Jeśli zabieg się uda.

Jeśli nie będzie komplikacji.

Jeśli potem, po odzyskaniu sił, trafi się wreszcie we właściwą chemię.

Jeśli M. będzie ją dobrze tolerować.

Jeśli te wszystkie warunki zostaną spełnione – to może jeszcze trochę czasu uda się kupić.

Ile?

I znowu w szpitalu…

W poniedziałek badania krwi. Hemoglobina 10,1 – czyli wciąż nisko, ale już dużo lepiej, wyraźnie idzie do góry. No dobrze, ale w takim razie skąd to osłabienie?

„Niska tolerancja wysiłku”. Każdy wysiłek natychmiast skutkował dusznością, brakiem oddechu. Przez „wysiłek” rozumiem nie długi spacer czy mycie okien, ale przejście z łóżka do łazienki czy wyjście z wanny. Wejście na górę po schodach to już była wyprawa jak na Mount Everest. O co chodzi?

Odebrałem wyniki tomografii – i wszystko jasne: cholerny płyn w płucach. Ten, co to go ściągali półtora miesiąca temu. Narósł od nowa. Tym razem było go tyle, że całe lewe płuco praktycznie nie funkcjonowało, opłucna naciskała na przeponę (!), na tchawicę… To wszystko w połączeniu z wciąż dość niską hemoglobiną sprawiało, że organizm był właściwie permanentnie niedotleniony.

Pani Doktor (po telefonicznym przeczytaniu jej wyników tomografii) powiedziała, że trzeba się tego płynu natychmiast pozbyć, bo przy takim osłabieniu ona nie może podać żadnych leków (nie mówiąc już o generalnym komforcie życia). No i M. zlądowała w szpitalu w G. Dziś mają jej ściągać płyn.

Ale co zrobić, żeby za miesiąc czy dwa nie zaczynać całej zabawy od nowa? Pani Doktor podsunęła propozycję zabiegu, który się nazywa pleurodeza, po polsku – talkowanie. Do opłucnej wstrzykuje się jakiś specjalny talk (?), który sprawia, że płyn się więcej nie gromadzi. Zabieg (jak przeczytałem) jest niegroźny, robi się go szybko, jest bardzo skuteczny i naprawdę sensowny.

Ale czy go zrobią? W szpitalu w G. się takich wymyślnych rzeczy nie wykonuje. Musieliby przewieźć M. do Warszawy, na Płocką. Czy podejmą taką decyzję? To będzie zależało od paru czynników (między innymi, oczywiście, od wyników badań). Jeśli nie – to pewnie Pani Doktor i tak nas ostatecznie na tę Płocką wyślę… Tyle, że można by to zrobić „za jednym zamachem”, czyli za jednym pobytem w szpitalu. Ano, zobaczymy. Ja dziś spróbuję użyć całego uroku osobistego (…), żeby sączyć lekarce prowadzącej delikatne sugestie…

A poza tym w tomografii – cytując klasyków – „na zachodzie bez zmian”. To znaczy zmiany są – trochę się powiększyły, w jednym miejscu trochę zmniejszyły… Stagnacja. Co oznacza, że z jednej strony chemia trochę działa (bo gdyby nie działała, to zmiany poszłyby już dużo dalej…), z drugiej – że działa za słabo (no bo chodzi o to, żeby zmiany cofnąć, zredukować, a nie tylko spowolnić.

Pani Doktor mówi, że „opcji mamy jeszcze sporo”, czyli jest jeszcze parę schematów do wyboru. Tylko pytanie, ile jeszcze opcji zdążymy wypróbować.