Nie potrafię

Nie potrafię czasami dogadać się z naszymi dziećmi. Kiedyś największym problemem był Pietrucha, ale on ostatnio jakoś wydoroślał, zmądrzał… Jasne, zdarzają mu się głupie wyskoki, bywa, że awanturuje się bez sensu, że jest niemiły czy złośliwy (raczej wobec rodzeństwa, niż wobec mnie) – ale już rzadziej, niż kiedyś. I to są takie „normalne” w tym wieku zachowania – bądź co bądź on ma niecałe czternaście lat.

Pucek jest w zasadzie „łatwiejszy w obsłudze” – choć jak się zdarzy gorszy dzień, to szału można dostać: na każdy temat jest burmuszenie, w każdej sprawie foch. Ale to jest (na razie…?) do zniesienia. Poza tym zwykle dość szybko mija.

Najgorzej jest teraz z Piłką. Piłka mówi dużo (w zasadzie mówi bez przerwy, jak tylko może…) – ale tylko o sprawach ogólnych. Nowe piosenki, nowe pomysły (artystyczne i nie tylko), codzienność. Wiem co która koleżanka powiedziała na lekcji, jaka piosenka najbardziej jej się teraz podoba, co chciałaby dostać pod choinkę i gdzie zamieszka, jak będzie dorosła (…). Znam jej poglądy na pięć tysięcy mniej i bardziej ważnych tematów. Ale o sprawach naprawdę ważnych Piłka nie rozmawia. I nawet nie to, że ich unika – bo jak ja coś mówię to słucha, reaguje, odpowiada. Ale sama – nic. I w dyskusję nie wchodzi.

A wszystko wskazuje na to, że powinna z kimś pogadać. Że przydałaby jej się rozmowa z psychologiem.

Kiedy musiałem powiedzieć moim dzieciom, że ich Mama odeszła, najbardziej bałem się o Pucka – w końcu miał dopiero siedem lat… Jak powiedzieć siedmiolatkowi, że więcej nie zobaczy Mamy?… A jednak okazało się, że on właśnie najszybciej doszedł do siebie, „przepracował temat” jak mówią psychologowie. Pucek jest otwarty, z gatunku „serce na dłoni”. On jedyny potrafi ot, tak, po prostu, przyjść i powiedzieć, że mu smutno, bo tęskni za Mamą.

Potem, kiedy już z nimi rozmawiałem, najbardziej niepokoiłem się Pietruszką – bo on w ogóle jest „inny” w całym tym swoim prawie-aspergerowskim postrzeganiu świata. On jedyny zareagował wtedy inaczej: mniej było w nim łez, żalu, smutku, a więcej złości, zacietrzewienia: na świat, na Pana Boga, na życie… Może też gdzieś, podświadomie, na tę Mamę, że odeszła… Ale to dość szybko minęło: Pietruszka wydoroślał, trochę spoważniał, ale też jakoś to przepracował i funkcjonuje normalnie. Pomocne okazało się to, co przez długi czas było bardzo męczące: ta charakterystyczna zbitka bardzo wysokiej inteligencji ze stosunkowo niską „inteligencją emocjonalną”, która pozwala wykrzyczeć i wygadać bez najmniejszych oporów wszystko, co w emocjach siedzi (bez zwracania uwagi na to, co wypada czy co jest grzeczne).

A Piłka? Na początku o nią najmniej się martwiłem, bo jej reakcja była zupełnie „normalna”. Płacz, smutek, żal, normalna reakcja, normalne, dziecięce przeżywanie żałoby. Tyle, że bardzo szybko Piłka przestała o tym mówić. Całe emocje, cały smutek i ból straty zamknęła gdzieś w sobie. Na propozycję pogadania z panią psycholog (hospicjum opiekuje się rodzinami pacjentów także po ich śmierci…) zareagowała ostrym sprzeciwem. Nie i już.

Ale emocje rządzą się swoimi prawami. Wyłażą. Nie dają się do końca stłamsić. Przez trzy miesiące Piłkę bolała głowa. Pediatra skierowała najpierw do okulisty, potem do neurologa. Pani neurolog po badaniach i wywiadzie jednoznacznie (acz bardzo spokojnie i mądrze) zasugerowała, że ból jest pochodzenia psychosomatycznego i że warto by jednak do psychologa – nie na jakąś terapię, to nie ten poziom problemu, ale żeby po prostu pogadać.

Nie. Piłka odmawia – a, jak wiadomo, do psychologa na siłę prowadzić nie ma sensu („Pytanie: Ilu trzeba psychologów, żeby zmienić żarówkę? Odpowiedź: Wystarczy jeden, ale żarówka musi chcieć się zmienić”). Po rozmowie z panią neurolog bóle głowy trochę przeszły – wystarczyło uświadomienie, gdzie leży problem… Ale za tydzień czy dwa zaczęły się bóle brzucha. I da capo.

Boli głowa. Boli buch. Albo coś innego. Albo kolejne infekcje gardła. Albo żołądkowe. Albo… I tak dalej. Organizm radzi sobie z niezałatwionymi emocjami, jak potrafi. Poza wszystkim – w stresie głupieje układ odpornościowy, więc wszystko szybciej się łapie (albo przeciwnie, wzmacniają się reakcje alergiczne. Albo jedno i drugie).

Łapię się na tym, że jak moja córka mówi, że ją coś boli, to moją pierwszą, odruchową reakcją (wewnętrzną) nie jest współczucie ani niepokój, tylko irytacja.

I co mogę zrobić? Może z czasem pewne rzeczy się przepracują. Może Piłka dojrzeje do tego, że jednak jakiejś pomocy potrzebuje. Może z czasem choć ze mną będzie chciała jakoś głębiej pogadać. Ja mogę jej sugerować, podpowiadać – ale dopóki na każde wspomnienie o konieczności rozmowy reaguje złością i fochem – nic nie zrobię. Nie da się pomóc człowiekowi na siłę. Maluchowi można na siłę podać tabletkę czy zrobić zastrzyk – i to pomoże. Dwunastoletniej dziewczynie nie pomoże się na siłę. Na razie jestem w tej sprawie kompletnie bezsilny.

Let me Forget about Today until Tomorrow

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me!

Chodzi mi ta piosenka po głowie od paru tygodni. Nie mogę się od niej odczepić. Im bardziej jej słucham, tym bardziej czuję, jak bardzo jest o mnie. O mnie teraz. Zwrotka po zwrotce. Wers po wersie. To jeden z takich tekstów, które wracają, wciąż z nowymi treściami. Z nowymi myślami. Teraz.

 

 

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
I’m not sleepy and there is no place I’m going to
Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
In the jingle jangle morning I’ll come followin’ you.
Though I know that evenin’s empire has returned into sand
Vanished from my hand
Left me blindly here to stand but still not sleeping
My weariness amazes me, I’m branded on my feet
I have no one to meet
And the ancient empty street’s too dead for dreaming.

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
I’m not sleepy and there is no place I’m going to 
Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
In the jingle jangle morning I’ll come followin’ you.

Take me on a trip upon your magic swirlin’ ship
My senses have been stripped, my hands can’t feel to grip
My toes too numb to step, wait only for my boot heels
To be wanderin’
I’m ready to go anywhere, I’m ready for to fade
Into my own parade, cast your dancing spell my way
I promise to go under it.

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
I’m not sleepy and there is no place I’m going to 
Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
In the jingle jangle morning I’ll come followin’ you.

Though you might hear laughin’, spinnin’ swingin’ madly across the sun
It’s not aimed at anyone, it’s just escapin’ on the run
And but for the sky there are no fences facin’
And if you hear vague traces of skippin’ reels of rhyme
To your tambourine in time, it’s just a ragged clown behind
I wouldn’t pay it any mind, it’s just a shadow you’re
Seein’ that he’s chasing.

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
I’m not sleepy and there is no place I’m going to 
Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
In the jingle jangle morning I’ll come followin’ you.

Then take me disappearin’ through the smoke rings of my mind
Down the foggy ruins of time, far past the frozen leaves
The haunted, frightened trees, out to the windy beach
Far from the twisted reach of crazy sorrow
Yes, to dance beneath the diamond sky with one hand waving free
Silhouetted by the sea, circled by the circus sands
With all memory and fate driven deep beneath the waves
Let me forget about today until tomorrow.

Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
I’m not sleepy and there is no place I’m going to 
Hey! Mr Tambourine Man, play a song for me
In the jingle jangle morning I’ll come followin’ you.

 

Jak Zwykle, czyli Prawa Murphy’ego

Kapie, sukinkot.

Nie, nie mocno… Jak go postawię na parkingu przed szkołą na kwadrans czy pod sklepem na pół godziny – to nie. W niedzielę nawet specjalnie patrzyłem na parkingu przy kościele – półtorej godziny i nic. Ale jak stoi całą noc przed domem – to codziennie rano jakaś nowa plamka.

Uszczelka pod miską olejową, ta, co już kiedyś była wymieniana? Uszczelka pod skrzynią biegów? Albo jeszcze jaka inna zaraza? Cholera wie.

Niby ma toto już swoje parę lat, niby nic dziwnego, że od czasu do czasu do mechanika trzeba z nim zajrzeć… Z uczciwości wobec niemieckiej motoryzacji muszę przyznać, że zwykle nie częściej, niż dwa razy w roku – i że prawie zawsze są to drobiazgi. Tyle, że zawsze (ZAWSZE!) akurat w najgorszym momencie. Jak są pieniądze – to nie. Gra i burcy. A jak akurat czas cienki – to proszę bardzo, kapie.

Śmiech śmiechem, ale trochę jestem przerażony. Muszę się wybrać do niezawodnego pana Tomka, żeby zajrzał, ki czort. Normalnie powiedziałbym mu uczciwie, że jestem bez pieniędzy, więc niech tylko postawi diagnozę – jeśli to nic pilnego, to przyjadę za miesiąc czy półtora, jak będę miał z czym.

Tyle, że (prawa Murphy’ego, poziom drugi) za dwa tygodnie muszę zrobić badanie techniczne. A jak kapie, to mi przecież dowodu rejestracyjnego nie przybiją.

Szlag.

(No, to czekamy na pralkę – przecież ona zawsze się psuła razem z samochodem…)

 

Cmentarnie

Wszystkich Świętych, jutro Zaduszki… Cmentarz pełen ludzi, pełen kwiatów i zniczy. Zawsze lubiłem w te dni chodzić na cmentarz po zmroku, patrzeć na morze migoczących zniczy, na drzewa w ciemności podświetlone od dołu żywym, drgającym światłem.

Tyle, że teraz to już dla mnie zupełnie inne święta, niż jeszcze w zeszłym roku. Idę przez ten sam cmentarz – i inaczej widzę, inaczej czuję. To jest niemal fizyczne doświadczenie: kolory są inne, odgłosy są inne, wiatr wieje inaczej.

Ludzie, których się spotyka – także znajomi, przyjaciele – też zachowują się inaczej. Niby wszystko jest tak samo – te same słowa powitania, te same uśmiechy – a jednak inaczej. Widać to w ich spojrzeniach, w mowie ciała, słychać w tonie głosu. Oni wiedzą, że ja idę na ten cmentarz inaczej, niż dotąd.

A ja? Najchętniej posiedziałbym tam, przy tym grobie, sam. W ciszy. Ale w te dni to niełatwe.