Tak, wiem, z lekkim opóźnieniem. Ale po prostu za dużo się dzieje…
Wyjeżdżaliśmy na te święta. Pierwszy raz w życiu (to znaczy – w naszym życiu rodzinnym, czyli od 12 lat).
Nie, nie bylismy u rodziny, nie wyjechaliśmy też do ciepłych krajów. Byliśmy w miejscowości o uroczejnazwie Sikórz, siedemnaście kilometrów za Płockiem. Postanowiliśmy wyrwać się z zabiegania i codzienności (i z bylejakości liturgicznej naszej parafii, co tu dużo mówić…) i spędzić te Trzy Dni zupełnie inaczej.
Wyjeżdżaliśmy w czwartek – w Wielki Czwartek – przed południem. A początek Wielkiego Tygdonia okazał się tak intensywny, że nawet nie zdążyliśmy w gruncie rzeczy zrobić świątecznych porządków. Nie piekliśmy mazurków. Nie robiliśmy sałatek. I tak dalej.
I wiecie co? Jakoś nam tego zupełnie nie brakowało (zwłąszcza sprzątania…).
Triduum Paschalne. Po prostu – takie, jak powinno być. Wszystko było na swoim miejscu – każda liturgia, każdy znak, każde słowo. Nikt sie nie spieszył do domu, żeby jeszcze jednego mazurka upiec albo jeszcze jedno okono umyć. Nikt nie patrzył ze zniecierpliwieniem na zegarek, chociać Wigilia Paschalna skończyła się (razem z procesją!) koło wpół do pierwszej w nocy.
Ta liturgia mówi sama za siebie. Każdy znak, każdy symbol, każde słowo i śpiew są na swoim miejscu. Nawet ktoś, kto nie zna i nie rozumie liturgii, ba – nawet człowiek niewierzący jeśli ma choć odrobinę wrażliwości na symbole i gesty – może zrozumieć o co w tym chodzi.
Czuwanie. Cisza. Śpiew. Kzyż. Potem ciemność. A potem w ciemność wdziera się światło – i rozszerza się, rozpala, potężnieje. Proste znaki: woda, opozycja ciemności i światła, opozycja ciszy i śpiewu, kołatek i dzwonów.
Śmierć i Życie.
http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=3G5Qdlm72hG&login=mimikla&width=450&bg=ffffff