Śmierć Michaela Jacksona – jak odejście każego bardzo popularnego artysty – wywołała falę (co tam falę – tsunami…) komentarzy. Zostawmy na boku wszystkie analizy jego życia osobistego, narkotyków, procesów i operacji plastycznych – nie schodźmy na poziom rozhisteryzowanych nastolatek z kultury „Bravo”, dla których sam fakt że ktoś dobrze śpiewa jest wystarczającym powodem do emocjonowania się (albo oburzania, co na jedno wychodzi) tym, z kim sypia i w co się ubiera.
Warto natomiast zatrzymać się nad komentarzami „fachowymi”, podsumowującymi jego dokonania muzyczne i karierę w show-businessie. A tu większość komentujących mówi mniej więcej jednym głosem: „Umarł król”. Czyli – można było Jacksona lubić lub nie, ale odszedł wielki artysta, człowiek który zrewolucjonizował szeroko rozumianą muzykę popularną, który stworzył zupełnie nową jakość, który odcisnął niezatarte piętno… etc. etc.
A ja tego słucham (a raczej głównie czytam) i myślę sobie… Oh, really?
Mały wtręt dla fanów Jacksona – nie zasypujcie mnie, proszę, wściekłymi komentarzami. Absolutnie nie neguję tego, że Jacko Wielkim Artystą Był. Mam tylko wątpliwość, czy na pewno jego wielkość dotyczyła akurat tej dziedziny, o której mówią liczni komentatorzy.
Co zrewolucjonizował Jackson? Do czego wniósł tę „nową jakość”? Czy rzeczywiście do muzyki? Moim zdaniem – nie.
Jackson niewątpliwie wniósł „nową jakość” do czegoś, co można by nazwać „poziomem show”. Jego image (z czasem zresztą coraz mniej artystyczny, a coraz bardziej narcystyczny), jego taniec (fakt, moonwalk przejdzie do historii estardy), oprawa jego muzyki – to było naprawdę nowe i niezwykłe. Show, przedstawienie, teledysk, pokaz. Jackson rozumiał że to wszystko jest częścią świata muzyki pop – i potrafił to wykorzystać jak chyba nikt przed nim. Tyle, że samo hasło „muzyka pop” składa się z dwóch członów, jak widać. Jackson niewątpliwie zrewolucjonizował poziom „pop”. Ale czy rzeczywiście wniósł coś nowego do „muzyki”?
Co konkretnie?
Oczywiście – był profesjonalistą, miał wyczucie, miał głos, potrafił robić to co robił. Nie oszukujmy się – na niezwykle wymagającej amerykańskiej scenie muzycznej bez tego wszystkiego raczej by nie zaistniał. Ale czy to co śpiewał (ŚPIEWAŁ, podkreślam) było w jakikolwiek sposób nowatorskie, autorskie, własne?
Moim zdaniem nie. Co zresztą trudno uznać za zarzut zważywszy, że cały pop z definicji jest stosunkowo wtórny, jest nieustanną reinterpretacją.
Jackson był świetnym showmanem, człowiekiem estrady, królem sceny, wizjonerem epoki MTV. Jeśli ktoś lubi klimat show, jeśli ktoś dobrze się czuje w świecie MTV (ja akurat nie…), na pewno to doceniał. Ale na poziomie muzycznym – na poziomie wyłączonego telewizora, że się tak wyrażę – Jackson był po prostu niezłym piosenkarzem, o niezłym głosie i niezłych pomysłach muzycznych. I nic więcej.
OK, jasne, to tylko i wyłącznie moje zdanie. Ale dla mnie to niezwykle ważne rozróżnienie – bo to właśnie to, co „nowatorskie, autorskie, własne” zawsze było dla mnie tym, co przyciagało mnie i fascynowało w śpiewaniu różnych artystów.
Dlatego mogę w nieskończoność słuchać Dylana, z jego beczącym głosem – a na dłuższą metę nie fascynuje mnie Presley, który przepięknym, aksamitnym barytonem doskonale śpiewał Cudze Piosenki. Dlatego z marszu kupię każdą nową płytę Joe Cockera czy Leonarda Cohena, a na przykład Celine Dion czy Whitney Houston są dla mnie niedomiennie „plastikowe”. I tak dalej.
Tak, zdaję sobie sprawę, że mieszam gatunki, nurty, klimaty (mój Boże, gdzie Cocker, gdzie Cohen i gdzie w tym wszystkim Dion…). Ale jeśli ktoś potrafi włożyć w to, co śpiewa, odrobinę siebie, jeśli tekst który śpiewa nie jest dla niego tylko „wypełniaczem rytmu” – to może śpiewać pieśni Schuberta, folk, bluesa, jazz, rocka, pop, poezję śpiewaną albo arie operowe – zawsze będę go słuchał z zapartym tchem.
Bo wtedy można wziąć nawet najbardziej znany utwór na świecie – i zaśpiewać go tak, że będzie własny, jedyny i niepowtarzalny.
I jeszcze na koniec: tego sie nie da nauczyć. To się ma – albo nie. Cocker to ma, Dylan to ma, Aretha Franklin to ma, Katie Melua to ma, ja wiem – Barbra Streisand, Loreena MacKennitt, Shane MacGowan, Sting, Bono, Johnny Cash…
Jackson tego nie miał. Był genialnym showmanem – i nic więcej.