W piątek do pokoju M. doszła jeszcze jedna pacjentka. W podobnym wieku. Rak mózgu – ale sprawa świeża, dopiero co złapana. Dziewczyna roztrzęsiona, przerażona (czemu dziwić się trudno). Do szpitala przyjechała z nią matka – pani w wieku balzakowskim, pełna dobrej woli, ale… Jakby to rzec… Bardzo prosta. Czy wręcz niebezpiecznie zbliżająca się do tej subtelnej granicy między prostotą a prostactwem.
Kiedy wszedłem w piątek do M., od wejścia zaczęła mnie pouczać, że „powinienem żonę bardziej rozruszać, bo to nie można tak siedzieć i siedzieć, co tam osłabienie, chodzić trzeba, bo to zdrowo, bo jak ona była po operacji woreczka (!), to już następnego dnia wstawała i chodziła!”. Na końcu języka miałem propozycję, żeby poszła się ponaświetlać, a potem pogadamy – ale odpuściłem, bo po co język strzępić. Obróciłem sprawę w żart, po czym zacząłem rozmawiać z M., która – jak to ona – specjalnie na mamuśkę uwagi nie zwracała.
Kilka chwil później wychodziliśmy z pokoju. Nowa współlokatorka M. siedziała na łóżku, świeżo po rozmowie z lekarzem, i chlipała po cichu. Mamuśka natychmiast zaczęła ją strofować (w najlepszej wierze, rzecz prosta). Że „nie ma co płakać, trzeba się wziąć w garść, co to pomoże ryczeć, no, uszy do góry…” – i tak dalej.
I wtedy M. – choć słaba i mało rozmowna – zawróciła na pięcie. Podeszła do dziewczyny (kompletnie ignorując mamuśkę), położyła jej rękę na ramieniu i powiedziała:
– Niech pani płacze. Niech się pani nie boi ani nie wstydzi płakać. Czasami trzeba się wypłakać, czasami to naprawdę pomaga!
…I wyszła. Mamuśka została w pozycji „na koparkę”. Na szczęście, jak się później dowiedziałem, dziewczyna pochodzi z miejsca oddalonego o jakieś 60 kilometrów (i to nie autostradą), więc mamuśka raczej nie będzie stałym i codziennym gościem…
***
Teść mój przechodzi sam siebie. Ponieważ jest zdenerwowany i bardzo się boi o M., musi mieć poczucie, że „coś robi”. Niestety w jego przypadku – już kiedyś o tym pisałem – „robienie czegoś” sprowadza się do siedzenia przy komputerze i wynajdowania w Internecie kolejnych rewelacji. I tak co drugi dzień dowiadujemy się, co mianowicie trzeba pić, jeść i robić, żeby zwalczyć raka. Dopóki są to jakieś wspomagające metody mające wzmacniać odporność – nie jest najgorzej. Niestety, na tym się nie kończy.
Internet – źródło wiedzy, ale też największy śmietnik świata… – pełen jest „rewelacji” na temat raka i jego leczenia. Nawet moja ogólna, mocno humanistyczna wiedza na temat biologii i medycyny wystarcza, żeby 95 procent tych rewelacji już na wejściu zakwalifikować do kategorii „brednie”. Jakieś kolejne „wszystkoleczące” roślinki z Ameryki Południowej, jakieś kuracje mające odkwaszać organizm („…w środowisku zasadowym nowotwór nie może się rozwijać…”), jakieś bajki o grzybach powodujących raka, o dodatkach do mąki, opowieści o przeciwnowotworowych właściwościach sody oczyszczonej, syropu klonowego zmieszanego z wodą utlenioną (!) itp. Co drugi dzień muszę słuchać tym, że te leki to leczą tylko objawy, a nie przyczyny, że lekarze to nie wiedzą i się nie znają, bo…
Bo przecież wiadomo, że jak „w internetach napisali”, to jest to bardziej rzetelna i wiarygodna wiedza, niż lata badań prowadzonych przez rzesze naukowców, prawda? A jak już jeden z drugim (w większości przypadków albo oszołom, albo oszust) napisze że „środek X. leczy raka, ale podłe koncerny farmaceutyczne blokują tę informację, bo zarabiają miliony na nieskutecznych lekach” – o, wtedy mój teść chwyta wiatr w żagle i JUŻ WIE. Próbowałem wyjaśniać mu, że gdyby środek X rzeczywiście leczył raka, to już dawno podłe koncerny by na nim zarabiały – ale ten poziom argumentacji nie dociera. „Bo ty jesteś impregnowany!” – słyszę w odpowiedzi.
„Tak, jestem impregnowany na głupotę” – mam wtedy na końcu języka. Ale zachowuję to dla siebie.
Próbowałem podsunąć mu książkę Mukherjee („Cesarz wszech chorób”, pisałem o niej jakiś czas temu), żeby przeczytał choćby ostatnią część, w której stosunkowo przystępnym językiem wyjaśnione jest, na czym (na poziomie medycznym i biologicznym) polega ta choroba. Jak człowiek to przeczyta, to trochę trudniej mu uwierzyć w objawiane w sieci brednie (jak się rozumie, czym jest nowotwór, to ma się na przykład świadomość, że stwierdzenie „środek X leczy każdego raka” po prostu MUSI być brednią).
Ale to chyba na nic.
***
Tak więc, kochani czytelnicy moi, gdyby komuś z Was przyszło do głowy (w najlepszej wierze) uszczęśliwiać mnie wiedzą o jakiejś cudownej, super–nowoczesnej (albo starożytnej, whatever), stuprocentowo skutecznej niekonwencjonalnej terapii… Gdyby, powiadam, coś takiego przyszło Wam do głowy, to błagam: siądźcie sobie cichutko w kąciku i poczekajcie, aż Wam przejdzie. Bo nie ręczę za siebie…