Franciszkańska 3 i co dalej

Długo się zastanawiałem, czy o tym pisać, ale kto mnie zna, ten wie, że cicho siedzieć nie umiem… Uprzedzam, będzie długo. Krótko się nie da.

Burza medialno-polityczna po opublikowaniu reportażu „Franciszkańska 3” przewala się przez Polskę we wszystkich kierunkach i na stu różnych poziomach. Jedni się oburzają, głośno wyrażają zgorszenie, rwą się do obalania pomników, sięgają po najostrzejsze inwektywy. Drudzy „bronią papieża”, oburzają się na tych pierwszych, odsądzają ich od czci i wiary, zarzucając im (jak zwykle przy takich okazjach) „zdradę ojczyzny i Kościoła”, „stalinowskie metody”, „szarganie świętości” i tak dalej, i tak dalej…

W większości reakcji i wypowiedzi mamy tylko czerń albo biel, żadnych odcieni szarości, żadnego zniuansowania, ani sekundy namysłu. W kraju i tak już podzielonym na dwa wrogie, nienawidzące się plemiona pojawił się kolejny temat, który można do pogłębiania tych podziałów wykorzystywać. A ludzie reagują jak psy Pawłowa – bezmyślnie, bez cienia refleksji. I każdy, kto myśli inaczej, jest Wrogiem.

A ja jak zwykle stoję w środku, patrzę w jedną stronę, w drugą – i po żadnej się nie odnajduję. Ani nie rwę się do obalania pomników i odrzucenia wszystkiego, czego dokonał Jan Paweł II – ani do obrony go na siłę, tylko dlatego, że „papież wielkim Polakiem był”. I – trochę dla poukładania własnych myśli, trochę dla wyjaśnienia mojego podejścia tym kilku osobom, które tu zaglądają – chciałbym wyjaśnić, dlaczego.

1. DLACZEGO NIE RWĘ SIĘ DO OBALANIA POMNIKÓW.

Przede wszystkim – jestem i zawsze byłem zdecydowanym przeciwnikiem „cancel culture”. Nigdy nie zgadzałem się z podejściem według którego czyjś błąd (czy choćby ciężki grzech) w jednej sprawie automatycznie „zeruje” wszystkie inne jego dokonania, dzieła i osiągnięcia. Wielu wielkich ludzi miało w życiu złe chwile, wielu nie raz dokonywało fatalnych wyborów, wielu miało na sumieniu paskudne decyzje. Nie chodzi mi o usprawiedliwianie dokonanego zła („…no tak, był mordercą, ale za to pisał dobre książki”) – ale uważam, że to działa także w drugą stronę: popełnione zło nie niweczy dokonanego dobra. Ludzie nie są tylko dobrzy albo tylko źli. Niezależnie od błędów Karola Wojtyły nic nie zmieni tego wszystkiego, czego dokonał i co zdziałał.

Poza tym mam dziwne wrażenie, że ogromna większość ludzi najostrzej reagujących na ten reportaż i ujawnione w nim fakty to ludzie stosunkowo młodzi, którzy (trochę z „przywileju późnego urodzenia”) postrzegają to, czego się dowiedzieli, w kategoriach kompletnie ahistorycznych. Uwaga: nie mówię o politykach, którzy na fali tych wydarzeń robią sobie przyspieszoną kampanię wyborczą (o tym niżej) – mówię o „zwykłych ludziach”, oburzonych, wściekłych, zgorszonych. Co mam na myśli?

Po pierwsze – niemal wszyscy krytycy (nie wątpię, że w dobrej wierze) mówią o tym, że mając wiedzę na temat konkretnych wydarzeń, Karol Wojtyła zamiast to ukrywać powinien to „zgłosić”. Pytanie zasadnicze: komu miał to zgłosić? Łatwo zapominamy, że mówimy o czasach, w których nie było nawet namiastki niezależnej prokuratury: zarówno prokuratura, jak organy ścigania (milicja, służby bezpieczeństwa) były opresyjnymi instytucjami totalitarnego państwa; państwa, które w dodatku uważało Kościół katolicki za jednego ze swoich największych wrogów. Jeśli ktoś dziś sądzi, że wtedy milicja albo prokuratura uczciwie zajęłyby się sprawcą i robiły wszystko dla dobra ofiar, to chyba nie ma pojęcia, o jakich czasach mówimy. Komunistyczne władze zrobiłyby raczej wszystko, żeby taką sytuację – gdyby już wyszła na jaw – wykorzystać przeciwko Kościołowi; gdyby w tym celu miały na przykład ujawnić dane ofiar, żeby pokazać, „jaki ten Kościół jest paskudny”, nie zawahałyby się ani sekundy. Można zarzucać kardynałowi Wojtyle, że „chronił dobre imię Kościoła kosztem ofiar” – jestem jednak przekonany, że „zgłoszenie” sprawców organom państwa miałoby dla ofiar co najmniej równie fatalne konsekwencje.

Tu, oczywiście można powiedzieć: no dobrze, a co z następnymi ofiarami? Co z tymi wszystkimi, których ci pedofile skrzywdzili później (albo choćby mogli skrzywdzić) dlatego, że sprawcy nie siedzieli za kratkami, tylko byli przeniesieni gdzie indziej? Tu pojawia się „po drugie”.

Po drugie zatem – ahistoryczność, o której napisałem wyżej, wyraża się także w innej sprawie: chodzi o kwestię wiedzy (także naukowej) na temat pedofilii i związanych z nią problemów. Ahistoryczność polega na tym, że oceniamy sytuację z perspektywy świata, w którym pewien zakres wiedzy wydaje nam się oczywisty – i łatwo zapominamy, że ta „oczywistość” jest stosunkowo młoda. Pojęcie „pedofilia” znalazło się już w pierwszym wydaniu DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders, klasyfikacja zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, podstawowy „podręcznik” zaburzeń psychicznych) z 1952 r. – jednak ani w tym wydaniu, ani w drugim (DSM-II, 1968) nie podano jeszcze nawet kryteriów diagnostycznych. Pogłębienie wiedzy o tym, jak ta parafilia funkcjonuje, jakie są szczegółowe kryteria diagnostyczne i generalnie jak „działają” pedofile to – jeśli dobrze pamiętam – dopiero przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Nie chcę przez to powiedzieć, rzecz prosta, że w czasach, kiedy Karol Wojtyła był biskupem krakowskim, mógł „nie wiedzieć”, że pedofilia jest czymś złym. Mówię jedynie, że raczej nie wiedział (bo nawet dla specjalistów nie było to jeszcze oczywiste) jak ten problem funkcjonuje i jak działa (mówiąc w uproszczeniu) psychika pedofila.

Karol Wojtyła nie był psychologiem, seksuologiem czy psychiatrą. Był teologiem i filozofem, a przy tym także duszpasterzem. Problem pedofilii znał zapewne nie od strony opracowań naukowych, ale (znowu – mówiąc w uproszczeniu) od strony konfesjonału. Jako duszpasterz i osoba nie posiadająca specjalistycznej wiedzy mógł zatem podejmować niesłuszne, błędne i szkodliwe decyzje nie zdając sobie do końca sprawy z ich konsekwencji. Co to znaczyło w praktyce?

Wyobraźmy sobie, że biskup dowiaduje się, że jeden z jego księży dopuścił się czynów pedofilskich. To, że ów ksiądz postąpił podle i że doszło do przestępstwa – było dla biskupa oczywiste. Pytanie – co dalej?

O kwestii „zgłaszania odpowiednim organom państwa” pisałem wyżej, tu chodzi mi przede wszystkim stronę „kościelną”. Wyobraźmy to sobie: lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XX w., nawet psychiatrzy i psychologowie wiedzą o pedofilii znacznie mniej, niż wiemy dziś. Biskup wie o niej stosunkowo niewiele. Jak każdy „normalny” człowiek nie do końca jest w stanie zrozumieć takie zachowania (bo – przy ówczesnym stanie wiedzy – patrzy na to właśnie raczej w kategoriach „zachowań”, konkretnych czynów, niż wewnętrznych „potrzeb”). Molestowanie seksualne DZIECKA?! Przecież to jakieś szaleństwo, obłęd (w sensie dosłownym)! Biskup ma przed soba księdza, który dopuścił się takich czynów – ale ten ksiądz (jak w przypadku opisanym w reportażu) bije się w piersi, kaja, mówi o nawróceniu i obiecuje poprawę i zerwanie z grzechem (…i być może nawet sam w to wierzy). Co zatem robi biskup, który – powtórzę – patrzy na tę sprawę nie jako psychiatra, nie jako prawnik, ale jako spowiednik i duszpasterz? Stara się rozegrać sprawę tak, aby nic więcej złego się nie stało, a nawrócony grzesznik także dostał drugą szansę. Więc grzesznika przenosi „gdzieś daleko”, gdzie nie będzie on miał kontaktu z ofiarami. I być może biskupowi wydaje się, że to najlepsze wyjście: ofiary zostały odizolowane od sprawcy, więc są bezpieczne; sprawca został odizolowany od pokus i obiektów pożądania, więc – skruszony i nawrócony – ma szanse na rozpoczęcie od nowa… A przy okazji można sprawę wyciszyć, co będzie dobre dla Kościoła (zwłaszcza w sytuacji funkcjonowania w czasach komunizmu), ale także dla ofiar, które przecież na pewno nie chciałyby, aby to nagłośniono…

Dziś, oczywiście, wiemy, że to bzdura. Wiemy, że fakt molestowania dziecka nie wynikał z tego, że pedofilowi spodobało się to konkretne dziecko, tylko z faktu istnienia pewnej parafilii która powoduje konkretne potrzeby i prowadzi do konkretnych reakcji. I że właśnie dlatego pedofil przeniesiony w nowe środowisko prawie na pewno szybko zacznie w tym nowym środowisku szukać nowych ofiar (nawet jeśli początkowo jego żal i postanowienia poprawy były szczere). Dziś wiemy, że takie działanie nie tylko nic nie zmienia, ale daje pedofilowi nowe możliwości i ostatecznie prowadzi do kolejnych dramatów, kolejnych skrzywdzonych dzieci. Wiemy, że z wielu możliwych sposobów działania to akurat jest jeden z najgorszych. DZIŚ to wiemy. WTEDY biskup mógł myśleć, że postępuje słusznie.

Czy to oznacza, że postępując w ten sposób Karol Wojtyła był bez winy? Oczywiście, że nie. I tu jest miejsce na drugi „duży punkt” tego, chcę napisać. A zatem:

2. DLACZEGO NIE RWĘ SIĘ DO „OBRONY PAPIEŻA NA SIŁĘ” i dlaczego nie przemawiają do mnie idee organizowania „marszów w obronie” i nadęte deklaracje polityków.

Ano dlatego, że prawda jest taka, że Karol Wojtyła jako biskup mógł zrobić więcej. Był człowiekiem wykształconym, myślącym, świadomym; w zderzeniu z tak niepokojącą rzeczywistością (nawet znaną tylko „od strony konfesjonału”) mógł szukać głębiej, mógł zasięgnąć opinii fachowców – psychiatrów, seksuologów. Jasne, pewnie nie zdawał sobie spawy ze skali problemu i możliwych konsekwencji, ale wszystko wskazuje na to, że działał w tej sprawie zbyt pobłażliwie, że wykazał się (podobnie zresztą jak później, choćby w sprawie Marciala Degollado) ogromną naiwnością. Mógł działać ostrzej, twardziej, bardziej zdecydowanie – i być może uratowałby w ten sposób wiele późniejszych ofiar.

Muszę też przyznać, że szlag mnie trafia, kiedy słyszę kolejne napuszone wypowiedzi polityków „broniących Ojca Świętego”, w żaden sposób nie odnoszące się do faktów i przedstawionych materiałów…

Jedni krzyczą, że „ubeckie dokumenty nie są wiarygodne”, udając, że nie widzą wszystkich innych dowodów (zeznań świadków, a także dokumentów kościelnych, także tych spoza polskiego Kościoła). Nie wspominając już o tym, że najgłośniej tego argumentu używają ci sami ludzie, którzy nie mają żadnych wątpliwości co do prawdziwości ubeckich dokumentów, kiedy atakują za ich pomocą swoich przeciwników politycznych czy dowodzą, że Lech Wałęsa „był agentem”.

Inni w ogóle nie próbują nawet sięgać po jakiekolwiek argumenty, sprowadzając całą dyskusję do tego, że „Jan Paweł II wielkim Polakiem był” i każdy, kto twierdzi inaczej, ten łotr, sprzedawczyk, zdrajca ojczyzny, narodu i Kościoła.

I tu dochodzimy do dość zasadniczego problemu dotyczącego stosunku polskiego Kościoła do osoby Jana Pawła II. Papież-Polak był dla nas (także dla mojego pokolenia) kimś absolutnie wyjątkowym. Problem polega na tym, że zamiast słuchać tego, co mówił i czytać to, co pisał, zrobiliśmy z niego „święty obrazek”. Zaczęliśmy go traktować (wybaczcie) jak idola, jak bożka. Zachwycaliśmy się tym, że chodził na kremówki, że jeździł na nartach, do znudzenia powtarzaliśmy żarty, które opowiadał, do znudzenia śpiewaliśmy piosenki, o których wspomniał, postawiliśmy setki pomników człowiekowi, który wiele razy mówił, żeby tego nie robić… Stworzyliśmy sobie „obiekt kultu” z kogoś, kto za życia wielokrotnie podkreślał, że kult i cześć należą się wyłącznie Komu Innemu.

W takim „obrazku” nie ma miejsca na rysy, pęknięcia, niedoskonałości. Nie ma miejsca na spokojne uświadomienie sobie, kim naprawdę był Karol Wojtyła, a później Jan Paweł II.

A był – tylko, aż – po prostu człowiekiem. I jak każdy człowiek miał swoje słabości czy złe chwile. I jak każdemu człowiekowi zdarzało mu się czynić zło. Zdarzało mu się podejmować niewłaściwe decyzje, źle oceniać sytuację, popełniać błędy (także takie, które powodowały bardzo złe skutki), dokonywać fatalnych wyborów. Zdarzało mu się grzeszyć.

I to, że Kościół go kanonizował, nic w tej sprawie nie zmienia: fakt ogłoszenia kogoś świętym nie oznacza, że ten ktoś był bezgrzesznym ideałem, który nigdy w życiu nie zrobił nic złego. Pozwolę sobie przypomnieć, że zgodnie z nauczaniem Kościoła i słowami Pisma każdy człowiek jest grzesznikiem. Nawet ten największy, nawet ten najbardziej podziwiany, nawet ten ogłoszony świętym. A, niestety, im bardziej ubóstwiamy i idealizujemy konkretnego człowieka, tym trudniej nam potem pogodzić się z tym, że na takim idealnym, przesłodzonym obrazie pojawiają się plamy i rysy.

A pojawiają się. I będą się pojawiać. Jan Paweł II – jak wielu innych ludzi, nie tylko tych kanonizowanych – uczynił wiele wspaniałych rzeczy. W wielu sprawach był (i jest) człowiekiem Wielkim. Ale – jak widać – były też sprawy, w których – znowu, jak każdy człowiek – okazał się mały, słaby, niedostatecznie dobry i niewystarczająco wielki. TAK PO PROSTU JEST. Od ludzi możemy się wiele nauczyć, możemy ich podziwiać – ale nigdy na sto procent, nigdy absolutnie i bezkrytycznie. Jeśli szukamy ideału – musimy go szukać Gdzie Indziej.

Co dalej? Mam nadzieję (naprawdę), że kiedy już opadną emocję, zdołamy (mówiąc „my” mam na myśli Kościół w Polsce) wyciągnąć z tej sprawy wnioski. Że powstanie – jak postuluje wielu ludzi Kościoła – niezależna komisja, złożona z naukowców, które zostanie dopuszczona do kościelnych archiwów i będzie mogła je spokojnie i rzeczowo zbadać. Bo najgorsza i najtrudniejsza prawda zawsze będzie lepsza, niż najpiękniejsze kłamstwo. Bo żadnego problemu nie da się rozwiązać przez udawanie, że go nie ma.

Jan Paweł II nigdy nie przestanie dla mnie być kimś wyjątkowym – zawsze będę uważał, że był człowiekiem wielkim i wielkich rzeczy dokonał. Ale jego wielkość nie zmienia faktu, że był człowiekiem, a więc także grzesznikiem. Każdy z nas (toutes proportions gardées) nosi w sobie te dwie rzeczywistości: wielkość Dziecka Bożego i skazę grzechu.

Medycznie – feryjnie – i w ogóle…

Tata wczoraj wreszcie wyszedł ze szpitala. A, bo nie napisałem, że do niego trafił? Ano trafił, trafił. Zapalenie płuc nie chciało się łatwo poddać, a w dodatku cukrzyca, jakby to ująć, wymknęła się spod kontroli (…co po części wynikało z osłabienia związanego z chorobą, ale po części także z tego, że tata od bardzo dawna zalecenia lekarzy traktował tak, jak duża część polskich kierowców traktuje ograniczenia prędkości: jako sugestie…). Trzy tygodnie tam spędził. Wyleczyli, zrobili wszystkie możliwe badania, ustawili leki… Pacjent czuje się dobrze i jest szczęśliwy, że wrócił do domu. Co więcej, chyba przestraszył się na tyle, że tym razem będzie grzecznie przestrzegał zaleceń. Zobaczymy, jak długo…

***

Kończę książkę – ciekawą, ale trudną i wymagającą. Mnóstwo „fact-checkingu”, mnóstwo bibliograficznych przypisów. Dobrze, że już kończę, bom się zmęczył. I mam już kolejną – z tego samego, bardzo dobrego wydawnictwa, ale tym razem za wyższą stawkę, a w dodatku ciekawszą (dla mnie). Nic na razie powiedzieć nie mogę – jak już będę miał podpisaną umowę, to uchylę rąbka tajemnicy 😉

***

Ferie się zaczęły. Pietruszka egzaminy semestralne na drugim roku zdał jak burza – między innymi topologię, którą 2/3 roku oblało, a on (jako bodaj jedyny) dostał 4+. Piłka siedzi w Cambridge – ona teraz ferii nie ma, ale w ten weekend jadą z grupą przyjaciół do Londynu. Okazało się, że jeden z kolegów z takiej siedmio- czy ośmioosobowej paczki mieszka (poza studiami) w doskonałej dzielnicy Londynu, w wielkim i (zdaje się) bardzo bogatym domu. Rodzice kolegi zgodzili się, żeby zaprosił całą ekipę na weekend – więc Piłka pierwszy raz zobaczy Londyn. Już jej zrobiłem długa listę atrakcji, które koniecznie powinna zobaczyć… 😉

Swoją drogą – ta ich ekipa przyjaciół to ilustracja pojęcia „globalizacja”: troje Anglików (w tym jeden pochodzenia hinduskiego), jedna dziewczyna z Pakistanu, jedna z Indii, jedna z Ghany (jeśli dobrze pamiętam) i jedna Polka. Kolory skóry – od bardzo jasnego (Piłka ma cerę po mamie, czyli dość białą…) przez wszystkie wersje pośrednie po bardzo ciemny (koleżanka z Afryki). Różnice kutrowe i religijne – równie rozległe. I proszę: w niczym im to nie przeszkadza, kumplują się, dobrze się razem bawią, potrafią się razem uczyć – i wspólnie wygłupiać. Fajne doświadczenie, które zostaje i pozwala chyba szerzej i bardziej otwarcie patrzeć na świat…

Ferie głównie w domu. Może w przyszły tygodniu pojedziemy na dwa – trzy dni do C., do cioci, gdzie już dawno nie byliśmy. To znaczy – ja z chłopakami, bo Piłka wraca do Polski dopiero w marcu.

***

Bardzo, bardzo tęsknię za wiosną. Bardzo chciałbym gdzieś na kilka dni wyjechać (sam). Ale na razie się na to nie zanosi (…ani na nic innego też nie). A w przyszłą środę – w Popielec – minie osiem lat od odejścia M. Trudno uwierzyć, jak czas szybko biegnie. Tak, wiem, to banał.

Pomaga zanurzenie się w opowieści. W dobrej książce, w ciekawym serialu. W dobrej muzyce.

***

…Kiedyś zastanawiałem się, na czym polega fenomen bluesa. Jak to jest, że muzyka, która ma w nazwie „smutki” i która powstała jako wyraz tragicznego losu niewolników, ma w sobie tyle pogody, uśmiechu i światła. Zrozumiałem (zgodnie z psychologiczną zasadą „co zwerbalizowane, to uświadomione”) dopiero jak usłyszałem ten kawałek. A konkretnie jego refren. „When you see me laughing, I’m laughing just to keep from crying”. Niegłupie. I działa.

Szlag mnie trafił

Zdarza się Wam wspomagać ludzi, którzy za pomocą internetowych zbiórek gromadzą pieniądze na leczenie swoich dzieci, na jakieś wyjątkowo trudne operacje, których w Polsce nikt nie robi, albo leki, które u nas nie są refundowane, a kosztują tysiące czy setki tysięcy złotych? Mnie się zdarza. Nie jestem bogaty, ale wychodzę z założenia, że jeśli ktoś musi zebrać milion złotych na leczenie, które ma szanse uratować życie jego dziecka, to jeśli wpłacę mu na ten cel dziesięć złotych – to będzie już musiał zebrać o dziesięć złotych mniej, prawda?

Oczywiście nie wpłacam każdemu, kto się pojawi w polu widzenia – ale jeśli ktoś zbiera za pośrednictwem fundacji, które zajmują się takimi sprawami, to mam pewność, że nie jest to oszustwo czy naciągactwo, bo każda taka zbiórka jest szczegółowo weryfikowana.

Jeśli zatem zdarza Wam się w taki sposób pomagać, to pewnie zainteresuje Was fakt, że nasi wspaniali rządzący właśnie uchwalili, iż tego typu zbiórki będą OPODATKOWANE. Polecam artykuł (tu akurat Wirtualne Media, bo oni chyba piszą o tym jako pierwsi – zaraz pewnie będzie i na innych portalach).

Wybaczcie, wiem, że rzadko używam takich słów, ale w tym przypadku innych nie znajduję: to jest wyjątkowe skurwysyństwo.

Żyjemy w państwie, które stać na wille dla kolesi ministra, na milionowe premie dla rządzących, na rozdęcie do gigantycznych rozmiarów wszystkich rządowych instytucji, na 2,7 miliarda złotych ROCZNIE na „ministerstwo propagandy”, dla niepoznaki nazywane mediami publicznymi… Niestety, tego samego państwa nie stać na leczenie śmiertelnie chorych dzieci: nie jest w stanie zapewnić wielu ratujących życie operacji, nie refunduje wielu leków, które są refundowane w sporej części cywilizowanego świata.

A kiedy zdesperowani rodzice żebrzą o drobne datki od obcych ludzi, żeby zebrać fundusze na te leki czy zabiegi, bez których ich dziecko UMRZE – albo będzie do końca życia inwalidą – to samo państwo wyciąga łapę i żąda haraczu od tych wyżebranych pieniędzy. Bo może.

Można mieć różne poglądy polityczne, można popierać takie albo inne rozwiązania, ale to jest po prostu obrzydliwe.

Pod zimowym księżycem…

Cisza świątecznego wieczoru… Trudne było przygotowanie do tych świąt. Z wielu powodów. Nic też nie wskazuje na to, żeby czas poświąteczny miał być łatwiejszy. Różne sprawy piętrzą się, kotłują, nie dają spokoju. Różne bolesne braki – na wielu różnych poziomach – sprawiają, że myśl o nowym roku i wszystkim tym, co przede mną, napawa niepokojem.

Jestem zmęczony – i nie mowię tylko o zwykłym zmęczeniu pracą, ale o takim „zmęczeniu systemowym”, zmęczeniu materiału, którego nie da się załatwić wolnym popołudniem czy świąteczną wizytą u rodziny. Gdzieś wewnętrznie potrzebuję wakacji… Na które w najbliższym czasie wcale się nie zanosi. Tup, tup, tup.

***

Piłce padł komputer… Ten, co go kupiła trzy lata temu za stypendium. Kupiła używany – wiadomo, że wtedy jakieś ryzyko jest, ale ludzie na podobnych MacBookach pracują latami bezawaryjnie. A tu pech – padł dysk. Sam dysk to nie problem, ważnych rzeczy na nim nie miała (większość rzeczy trzyma w chmurze) – problemem jest to, że w tym konkretnym modelu dysk jest zintegrowany z płytą główną. Czyli żeby gada naprawić, trzeba wymienić płytę główną. Co kosztuje drobne tysiąc sześćset złotych. Piłka ma oszczędności (bo ja jej niestety w tej chwili w tym pomóc nie mogę), ale ma opory, żeby pakować tyle pieniędzy w bądź co bądź kilkuletniego, używanego laptopa. Z drugiej strony – kupno nowego (oczywiście nowego używanego, bo nowy-nowy w ogóle nie wchodzi w grę…) tak, żeby to miało sens i dało jakąś gwarancję, to jakieś trzy-cztery tysiące. Dodatkowy problem polega na tym, że Piłka ze swoimi problemami ze stawami musi mieć komputer lekki (bo używa go bez przerwy i nosi ze sobą wszędzie). Ten MacBook ważył 900 gramów. MacBooki są drogie – ale z kolei laptop z Windowsem taki, żeby był w miarę mało używany, a przy tym mały i cienki, to też duży wydatek. W dodatku czasu na decyzję jest mało, bo 17 stycznia Piłka wraca do Cambridge i do tego czasu musi już mieć nowe narzędzie pracy…

Jasne, mogło być gorzej – mógł jej paść tam, w połowie trymestru. Tu jednak jest taniej i można pokombinować poszukać, jest trochę czasu – ale problem i tak jest. A mnie wkurza to, że nie mogę jej pomóc. Chciałbym po prostu pójść i kupić jej nową maszynę, ale oczywiście nie ma na to szans.

***

A z pozytywów – dostałem dwa cudowne prezenty. Piłka kupiła mi (…nam…) Scrabble. Dawno temu nasze Scrabble gdzieś zginęły i jakoś nigdy nie pojawiły się nowe. A teraz siedzimy razem – we czwórkę, jak rzadko – i gramy. Pierwszą wspólną partię wygrała Piłka, która bez przerwy gra w Scrabble ze swoim chłopakiem, więc ma wprawę… Ale już od drugiej partii odblokowały mi się odpowiednie połączenia w mózgu (bo ostatni raz grałem chyba ze trzy czy cztery lata temu) i nawkładałem młodzieży. Niech wiedzą, że jest coś, w czym tata jest lepszy 😉

A drugiego prezentu właśnie słucham. Moja siostra sprezentowała mi najnowszy, dwupłytowy album Loreeny McKennitt – „Under a Winter’s Moon”, zapis koncertu kolęd, pieśni bożonarodzeniowych i poezji. Siedzę i słucham – i różne skojarzenia i wspomnienia pojawiają się w mojej głowie jak ciepła mgła nad górami… Jeśli ludzie tak grają i śpiewają, jeśli w tym chorym świecie są jeszcze tacy, którym chce się grać, śpiewać, pisać wiersze, myśleć – to może jeszcze nie wszystko stracone, co?… Bo przecież „Światłość w ciemności świeci, a ciemność jej nie ogrania”. Trzymajcie się.

…i dalej jesień

Pojechałem dziś zawieźć mojego tatę z ciotką „na działkę” – musieli pozamykać domek przed zimą – powyłączać prąd, zakręcić wodę, dogadać się z gospodarzem, który im tej wakacyjnej chałupki dogląda… A że mój tata sam już za kierownicę nie siada, to potrzebuje szofera. Bardzo się ucieszyłem, dobrze mi zrobił dzień oderwania się od codzienności, jakaś namiastka podróży (…trochę ponad 60 kilometrów od Warszawy, ale zawsze). Miejsce, w którym „działka” się znajduje to mała wioska na wschodnim Mazowszu, w trójkącie Wyszków – Pułtusk – Serock. Ciche, spokojne miejsce, otoczone lasami, bardzo zielone latem, bardzo złote jesienią.

Zawsze robi mi się trochę smutno, kiedy widzę, jak mój tata się starzeje. Jasne, to naturalna kolej rzeczy i takie tam… Zresztą naprawdę nie jest to jego starzenie się takie złe: ma 82 lata, ale intelektualnie jest w takiej formie, że daj Boże każdemu w jego wieku. Trochę gorzej fizycznie: niby nie jest źle, ale nogi już nie te, spacery na większe odległości nie wchodzą w grę, wzrok nie najlepszy… I coraz częściej mam świadomość, że przyjdzie taki dzień, że go zabraknie. A ja zupełnie nie jestem jeszcze na to gotowy.

***

Sprawy z Puckiem jakoś się wyprostowały. To znaczy: na ile – to zobaczymy za rok. Nie mam jeszcze siły tego wszystkiego pisać, uspokoję tylko tych z Was, którzy mi prywatnie takie pytania zadawali, nieco opacznie zrozumiawszy mój poprzedni wpis: problem z Puckiem nie polega na tym, że on zrobił coś złego, coś poważnego nabroił etc. Problem z Puckiem jest raczej problemem Pucka – ale problem Pucka niestety przekłada się na bardzo konkretne kłopoty, których gaszenie i szukanie rozwiązań zajęło mi cały wrzesień i kawałek października. Ostatecznie znaleźliśmy jakieś rozwiązanie, ale czy ono się sprawdzi, to – jak napisałem wyżej – czas pokaże. Mam mnóstwo obaw. Bardzo chciałbym, żeby to, na co się zdecydowaliśmy, okazało się Tym Właściwym Rozwiązaniem – ale boję się, że może się okazać jedynie tymczasowym ugaszeniem pożaru (co, rzecz prosta, także było bardzo potrzebne).

A ja czuję, że ten wrzesień bardzo dużo mnie kosztował. Jestem bardzo, bardzo zmęczony… A na żaden wypoczynek się w najbliższym czasie nie zanosi.

***

Beata Obertyńska (poetka i pisarka, córka Maryli Wolskiej) w książce „W domu niewoli” opisała swoją tułaczkę po Związku Radzieckim w latach 1940-1942. Mieszkała we Lwowie, po wkroczeniu Sowietów została aresztowana, przeszła przez kilka więzień, w końcu trafiła do łagru Loch-Workuta (republika Komi, 160 kilometrów za kołem podbiegunowym). W jej wspomnieniach, w czasie opisu podróży na daleką północ (bydlęce wagony, sadystyczni strażnicy, nieludzkie traktowanie, kolejne koszmarne przystanki…) padają słowa, które zrobiły na mnie takie wrażenie, że zapamiętałem je, choć książkę czytałem będąc jeszcze nastolatkiem (wydanie „podziemne”) – i wracają do mnie od trzydziestu pięciu lat w różnych życiowych sytuacjach (cytuję z pamięci):

Myślałam, że tego nie wytrzymam. Ale nie wiedziałam jak to zrobić, więc szłam dalej…

Jesień

Dziś Piłka wylądowała w Cambridge. Wsadziłem ją w samolot w Modlinie, trochę zaniepokojony, jak sobie na miejscu poradzi z dwudziestokilową walizką (to prawie połowa tego, ile waży właścicielka) – ale jakoś dała radę. Dotarła do Londynu (no, w zasadzie lotnisko Stansted leży jakieś 50 kilometrów na północ od Londynu…), złapała właściwy autobus, dotarła na miejsce, zameldowała się w College’u, dostała pokój w akademiku… Od poniedziałku czeka ją pierwszy tydzień wykładów i zajęć, ale już jutro ma całe mnóstwo jakichś spotkań, „wieczorków zapoznawczych” i innych atrakcji związanych z „Freshers Week”. Cambridge powitało ją uroczo – piękną, słoneczną pogodą i temperaturą 18 stopni (Celsjusza…). Niesamowite.

***

Mój wrześniowy wyjazd niestety nie wypalił. Napiszę Wam dlaczego – ale jeszcze nie teraz, bo najpierw kilka spraw musi się poukładać. Powiem tylko, że jest problem z Puckiem. Wszystko wskazuje na to, że przeszłość plus półtora roku izolacji w czasie pandemii (…plus głupi wiek, plus znacząca zmiana w życiu w postaci nowej szkoły…) skumulowały się w taki ładunek, który okazał się dla niego za ciężki. To będzie kolejny trudny rok, w dodatku (rzecz prosta) zupełnie inny (…i zupełnie inaczej trudny), niż sobie wyobrażałem. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że udało się znaleźć profesjonalne wsparcie.

Rozmawiałem też ze znajomą, chrzestną mamą Pietruszki, która jest lekarzem pediatrą (podkreślam – pediatrą, nie psychologiem czy psychiatrą). Powiedziała mi, że w ciągu ostatniego półtora roku miała w swoim gabinecie więcej przypadków dzieci z depresją, problemami emocjonalnymi, zaburzeniami lękowymi czy nawet po próbach samobójczych, niż przez poprzednie piętnaście lat pracy.

Tak, za jakiś czas napiszę coś więcej, na razie mogę tylko powiedzieć, że jestem bardzo, bardzo zmęczony.

Powakacyjnie + lista strachów

I tyle wakacji. Już pierwszy września. Byliśmy z chłopcami kilka dni w Bieszczadach. Prawie zapomniałem, jak tam jest pięknie… W dzień chodziliśmy, wieczorami szedłem w górę, kilkaset metrów powyżej ostatnich domów w Przysłupie, żeby pogapić się na gwiazdy (i podjąć kolejne próby ich fotografowania – wyniki znajdziecie na dole).

Pogodę mieliśmy doskonałą, a Bieszczady mają ten dodatkowy plus, że nie ma tam tłumów. Jasne, na kilku najbardziej popularnych szlakach jest w czasie wakacji sporo ludzi, ale nie są to jednak takie rzesze jak w Tatrach – a wystarczy wybrać się w trasę mniej popularną, aby przy odrobinie szczęścia przez dwie godziny nie spotkać żywego ducha… Jedyny kawałek, gdzie jest naprawdę koszmarnie turystycznie, to okolice Zalewu Solińskiego, ale my byliśmy w Bieszczadach Wysokich (Przysłup leży mniej więcej w połowie drogi między Cisną a Wetliną).

Jednego dnia moich chłopcy poszli na Tarnicę – a ja nie poszedłem z nimi, bo dzień wcześniej obtarłem sobie nogę. Więc kiedy oni poszli na szlak, ja zrobiłem sobie wycieczkę samochodową po różnych Dziwnych i Dalekich Rejonach. Dotarłem między innymi do Tarnawy Niżnej – miejsca, gdzie kręcono między innymi część serialu „Wataha”. Tarnawa to miejsce, gdzie wisi dumna tabliczka „50 kilometrów do cywilizacji”, nie ma zasięgu żadna polska sieć komórkowa, a kilkanaście kilometrów dalej droga po prostu się kończy. Zawsze fascynowały mnie takie miejsca położone „na końcu świata”…

Niestety, byliśmy tam tylko pięć dni. Dość, żeby zasmakować i przypomnieć sobie, co się lubi – za mało, żeby naprawdę odpocząć. Zwłaszcza, że w tym roku był to mój jedyny wyjazd.

No i tak: wakacje się skończyły, zaczął się kolejny rok szkolny, a ja wcale nie czuję, żebym był na niego gotowy.

***

Co gorsza wszystko wskazuje na to, że to nie będzie łatwy rok. Jest kilka rzeczy, których się naprawdę boję.

Boję się o to, jak przetrwamy zimę. Finansowo, rzecz prosta. Koszty ogrzewania (gaz…) już ubiegłej zimy były znacząco wyższe, niż w poprzednich latach, a przecież potem było jeszcze kilka podwyżek, a przecież w zeszłym roku Niemiłościwie Nam Panujący obcięli VAT na gaz… I tak dalej. Nie mówię już o wszystkich innych cenach, które rosną jak głupie (najwyraźniej widać to po produktach, które kupuje się regularnie) – ale ceny gazu, muszę przyznać, trochę nie dają mi spać. Z wielu rzeczy można (i pewnie trzeba będzie) zrezygnować, ale z ogrzewania domu tak całkiem zrezygnować się nie da (…sorry, taki mamy klimat). Jasne, póki do będzie możliwe będę wykorzystywał nasz niby-kominek, ale po pierwsze całej zimy to nie załatwi, a po drugie koszty drewna kominkowego też poszły ostro w górę (metr sześcienny olchy jeszcze ostatniej zimy mogłem kupić za 280 zł, teraz najtańszy dostawca w okolicy chce 500 zł!).

A tej jesieni czeka mnie jeszcze kilka dodatkowych wydatków. Muszę wezwać fachowców od instalacji grzewczej, bo mam w domu dwa kaloryfery, które mimo odpowietrzenia nie nagrzewają się w całości. Muszę zrobić „duży przegląd” pieca, bo ostatni był robiony dobre kilka lat temu, od tego czasu były tylko „małe przeglądy”.

Pucek w nowej szkole… Wiem, że będę musiał mu zorganizować jakieś korepetycje z angielskiego (bo po nauce zdalnej narobił sobie zaległości), a być może także z fizyki (jest z niej dobry, ale w ósmej klasie pani od fizyki z powodów zdrowotnych przez prawie pół roku nie było w pracy, nie przerobili całego materiału, a to klasa „mat-fiz”…). Nie wiem tylko, skąd wziąć na to pieniądze, bo koszty korepetycji są niemałe.

Boję się też (choć już na innej płaszczyźnie) tej pierwszej klasy Pucka w nowej szkole. On źle znosi zmiany, już teraz strasznie się denerwuje, nie wiem, jak będzie reagował – zwłaszcza, jak mu coś nie pójdzie (a przecież nigdy nie jest tak, żeby wszystko było idealnie). A kto najbardziej w takich sytuacjach obrywa emocjonalnie, to chyba nikomu, kto ma dzieci, nie muszę tłumaczyć.

Do tego chodzi wiele innych, większych i mniejszych problemów, które nie są może dramatami egzystencjalnymi, ale sama ich ilość (i fakt, że są tylko na mojej głowie) nieco przytłacza. Sporą część z nich (choć nie wszystkie, rzecz prosta) dałoby się stosunkowo łatwo rozwiązać za pomocą pieniędzy – ale… Patrz punkt pierwszy.

Nie lubię się bać. Nigdy też nie miałem ambicji bycia bogatym (kto mnie zna, ten wie, że naprawdę wiele mi do szczęścia nie trzeba), ale świadomość, że może zwyczajnie zabraknąć (…nie wspominając o długach, które nade mną wiszą) to jednak spore obciążenie.

***

No to sobie ponarzekałem. A teraz, jak obiecałem, kilka zdjęć…

Bieszczady za dnia:

…i nocą:

Wakacje…?

O tylu sprawach chciałbym napisać, ale za każdym razem jak siadam do klawiatury, to albo jestem zbyt zmęczony, albo coś się dzieje, albo… Siedzę i nie wiem, co właściwie mam do powiedzenia.

***

Rok szkolny się skończył z przytupem. Pucek pasek na świadectwie jednak ma – ale nie za sprawą pani od fizyki. Jego wychowawca (i anglista w jednej osobie), jak się o całej sprawie dowiedział, to się wkurzył i – nic nam nie mówiąc – podciagnął mu ocenę z angielskiego na szóstkę. Nijak się ta ocena, mówiąc szczerze, nie przekłada na rzeczywistą wiedzę (piątka i tak była mocno naciągana…), ale pan J. uznał, że do licha, co mu tam. Pucka wyniki z egzaminów ósmoklasisty nie są może rewelacyjne – najsłabiej (no właśnie) angielski, ale nadal 75 procent. Polski 82 procent, w matematyce zrobił jeden błąd, stracił jeden punkt z dwudziestu pięciu – czyli dostał 96 procent. Mogło być gorzej. W połączeniu z ocenami i „paskiem” (oraz wszystkimi dodatkami, takimi jak wolontariat etc) daje mu to około 155 punktów. Nie jest to wynik rewelacyjny, ale jest OK. Teraz musimy poczekać do bodaj 20 lipca, żeby się dowiedzieć, gdzie się dostał do liceum. Zobaczymy.

(Przy okazji – dowiedziałem się, jakie są średnie wyniki egzaminów ósmoklasisty w Polsce. Polski – 60 procent. Matematyka – 57 (!). Język obcy – 67. Trochę to przerażające.

***

Piłka miała uroczyste „graduation”, wszyscy absolwenci wchodzili na scenę, wyczytywani z imienia i nazwiska, dostawali dyplom, uścisk dłoni dyrektorki… W przypadku niektórych wyczytywanych ogłaszano także, że dana osoba dostała wyróżnienie z jednego ze swoich głównych przedmiotów. Wyróżnienia miała mniej więcej jedna trzecia absolwentów. Było bodaj z dziesięcioro takich, którzy mieli po dwa wyróżnienia. I była JEDNA osoba – jedna na cały rocznik – która miała TRZY wyróżnienia, ze wszystkich trzech przedmiotów maturalnych. Zgadnijcie, kto…

Teraz Piłka musi już tylko poczekać do połowy sierpnia na oficjalne wyniki A-Levels (czyli brytyjskich matur) – i może się pakować do Cambridge. Bilet już kupiła…

***

Pietruszka zaliczał pierwszą w życiu poważną sesję egzaminacyjną (no dobrze, pierwsza była po pierwszym semestrze, ale to jednak nie było to). Jak to on, strasznie się denerwował… Dziś się dowiedział, że z najtrudniejszego egzaminu (analiza matematyczna) dostał 3+. Dopiero po dłuższej z nim rozmowie dowiedziałem się, że na 200 osób na roku:

– około 150 egzamin uwaliło i będzie poprawiać we wrześniu

– czwórki dostało osiem osób

– reszta dostała trójki.

Czyli, jak stwierdził Pietruszka filozoficznie, ze swoim 3+ i tak jest w górnych dziesięciu procent wyników… Ale i tak się zastanawia, czy nie iść na poprawę. Cóż. Niektórzy tak mają.

***

Wakacje? Jakie wakacje?…

Zeszłoroczna Korsyka odbija się nam finansową czkawką do dziś. Z czysto ekonomicznego punktu widzenia trzeba uczciwie powiedzieć, że to była błędna decyzja. Kasy nie ma, żadne większe wyjazdy nie wchodzą w grę. Pucek jest na obozie harcerskim – chociaż tyle (choć wiadomości mam takie, że chyba chce wrócić wcześniej, coś mu nie do końca pasuje… zobaczymy). Pietruszka z przyjaciółmi jedzie w sierpniu na dwa tygodnie w Bory Tucholskie. Piłka ze swoimi znajomymi gdzieś na Mazury. A ja?… Ja chyba w tym roku będę miał wakacje stacjonarne. Miałem nadzieję, że może wyskoczę gdzieś (sam!) w czasie, kiedy Pucek będzie na obozie, ale z wielu przyczyn wygląda na to, że się to nie uda – w NAJLEPSZYM razie może wyskoczę ze znajomymi na weekend.

Jest szansa, że w drugiej połowie sierpnia uda się nam całą czwórka pojechać na kilka dni nad morze – ale i to nie jest pewne.

***

A poza tym? Nic z tego, co miało wyjść, nie wyszło. Wszystko to, co się wydawało, że już, że zaraz – wzięło w łeb. „Warto ciągle próbować” – napisał mi ktoś z Was w komentarzach. Dzięki za dobre słowom ale problem polega na tym, że nie mam jak próbować. Że pierwszy raz w życiu (w każdy razie pierwszy raz na taka skalę) jestem w takiej sytuacji, kiedy w tych istotnych sprawach nic ode mnie nie zależy. Kiedy – chyba już o tym pisałem – mogę tylko czekać. Nie, nie jestem bierny. Jeśli furtka się uchyli choć na centymetr, na pewno się w nią wcisnę. Ale dopóki się nie uchyli, mogę tylko czekać.

A w tym akurat nigdy nie byłem dobry.

Który to już raz? Przestałem liczyć… Ile takich spraw, ile różnych historii w ciągu ostatnich kilku lat. Coś się układa, coś się udaje, wygląda na to, że wreszcie coś się przełamie. I właśnie wtedy, kiedy już zaczynam mieć nadzieję, że może, że jednak, że tym razem na pewno – właśnie wtedy okazuje się, że jednak nie.

Czasami myślę, że lepiej nie robić sobie nadziei, bo wtedy rozczarowanie jest mniejsze. Za każdym razem czuję się bardziej zmęczony.

Około-wielkanocnie

Jakoś nie potrafię się odnaleźć w tej Wielkanocy. Wiele spraw się na to składa – na pewno jedną z ważniejszych jest wojna za miedzą. Śledzę kolejne doniesienia, kolejne straszne opowieści, kolejne dramaty. Nie jestem naiwny, wiem, że takie rzeczy się na świecie dzieją częściej, niż nam się wydaje… Ale tym razem bliskość – nie tylko geograficzna, ale kulturowa i (czy ja wiem?) cywilizacyjna, historyczna – sprawia, że wszystko to wygląda zupełnie inaczej.

Masowe mogiły w Buczy (a przecież wszystko wskazuje na to, że ten akurat koszmar to dopiero początek), gwałty na kobietach i małych dzieciach, strzelanie związanym cywilom w tył głowy, masowe kradzieże, rosyjski żołnierz, który rozmawia z żoną przez telefon i dostaje od niej pozwolenie – aż chciałoby się użyć słowa „błogosławieństwo” – na gwałcenie Ukrainek… Europa, XXI wiek. O jedną granicę stąd.

Trudno mi śpiewać wielkanocne pieśni, mówiące o radości Zmartwychwstania. Z drugiej strony mam świadomość – silniejszą, niż kiedykolwiek – że właśnie Zmartwychwstanie jest jedynym, co sprawia, że w całym tym koszmarze można zachować jakąś nadzieję. Bo Krzyż bez Zmartwychwstania nie ma sensu: jest tylko zgorszeniem, koszmarem, upadkiem w otchłań bez dna.

***

A u nas życie toczy się zwykłym trybem. Piłka przygotowuje się do matury i – uskrzydlona nowymi perspektywami – snuje plany na przyszłość (na razie tę najbliższą, bo jest realistką). Pucek poczuł na plecach oddech egzaminów ósmoklasisty: rozwiązuje jakieś zadania z matematyki, z Piłką powtarza angielski. Pietruszka jak to Pietruszka – trochę w swoim świecie, od czasu do czasu raczy mnie opowieściami o jakichś twierdzeniach i dowodach matematycznych, i musze przyznać, że robi to w taki sposób, że nawet coś tam do mnie dociera. Lucek utyka na przednią łapę (lewą). Lekko i tylko od czasu do czasu, ale po świętach trzeba będzie z nim pójść do pani doktor.

A ja? Siedzę nad książką dla wydawnictwa Z. i pierwszy raz od – czy ja wiem? – trzech albo czterech lat praca sprawia mi autentyczną przyjemność, sam jestem ciekaw, co będzie w kolejnym akapicie, w kolejnym rozdziale. To błogosławieństwo móc sobie czasami przypomnieć, że praca może być ciekawa i dawać jakąś satysfakcję. Niestety, dwie kolejne książki, które już czekają w kolejce (umowy podpisane) to już powrót do filozofii „…dla chleba, panie, dla chleba”.

***

Pierwsze wiosenne dni – oczywiście, jakżeby inaczej – budzą we mnie nostalgię za podróżą, za Drogą. Gdzieś pod powiekami krążą obrazki z różnych miejsc i kierunków, w których byłem i które chciałbym jeszcze raz zobaczyć. I z takich, które znam tylko ze zdjęć – a które chciałbym kiedyś zobaczyć po raz pierwszy na własne oczy. Wyjść z domu i ruszyć przed siebie, tak po prostu, zostawić za sobą myśli, niepokoje… (Niebezpiecznie jest wychodzić za własny próg, mój Frodo! Trafisz na gościniec i jeżeli nie powstrzymasz własnych nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą…).

A tu rzeczywistość skrzeczy* – akurat w tym roku raczej nigdzie daleko nie pojadę, z przyczyn absolutnie przyziemnych, czyli finansowych.

***

I tak to wygląda. Zwykłe życie. A tymczasem tak niedaleko stąd…

W Rzymie na Campo di Fiori
Kosze oliwek i cytryn,
Bruk opryskany winem
(…)

* Tak, wiem, że w oryginale skrzeczała pospolitość, a nie rzeczywistość. Ale tak mi bardziej pasuje…