Mruczanka Z Wyrzutami Sumienia

Puchatek wyrzuty sumienia ma. Bo ostatnio nie pisze prawie.
To znaczy – pisze, ale nie to, co by chciał i nie tutaj. Ale Puchatek obiecuje poprawę. W tę sobotę Puchatek kończy Duże Tłumaczenie Na Czas, więc będzie spokojniej. I wróci do w miarę regularnego odwiedania tej strony. Howgh.

***

Cytat dnia:
Pietruszka (lat 3 i miesiąc, przypomnę), na propozycję klapnięcia na nocnik i zrobienia siusiu przed spacerem:

– No bez przesady, ja nie mogę, a kuku, kolejeczka, hej!

…dadaizm???

Na Wielki Piątek

Trudno właściwie coś mądrego w takim dniu napisać. Chciałem się z Wami tylko podzielić czymś, co mnie akurat poruszyło bardzo – i co mi do Dzisiejszego Dnia pasuje. Tekst z La Reppublica, autorem jest Marco Politi, znany włoski watykanista. tłumaczył Jarosław Mikołajewski. Pozwalam sobie za „Gazetą Wyborczą” zacytować (na ile pamiętam prawo prasowe, przedruk jest legalny, jeśli nie robię skrótów, podają źródło i autora…)

„”
Rok 2005 jest rokiem Męki Karola Wojtyły. Nikt go nie zdradził, nikt
go nie wyszydził. W chwili próby Jana Pawła II otaczają najbliżsi, a z placu Świętego Piotra do jego uszu docierają wyrazy miłości.

Lecz również Wojtyła jest sam wobec bólu i niemocy. Podniosłe
ceremonie w bazylice jego już nie dotyczą. Skonstruowane dla niego
samochody wstrzymały bieg. Wczoraj wystarczyło mu spojrzeć na plac, który kiedyś wypełniał swoim głosem, wędrówką i gestem, a jego oczy wypełniły się łzami. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy, żeby Papież tak płakał. A przez ten swój płacz jest nam bliski jak nigdy. Chwyta za serce wierzących i niewierzących. Porusza tych, którzy kiedykolwiek widzieli śmierć bliskich, i tych, których przeraża koszmar pustki. Na ostatnim odcinku swej nadzwyczajnej podróży Karol Wojtyła przemawia wyłącznie ciałem. Mówi, okazując cierpienie. Dodaje odwagi, obwieszczając milczącymi i wykrzywionymi boleśnie ustami, że ból ma sens, że nie jest jałowy, lecz urodzajny.

Jan Paweł II świadomie postanowił pić z kielicha goryczy, kropla po
kropli, do ostatka. I nie kryje się z tym, nie chowa w zakamarkach
Watykanu jak pokonany władca. Chorych papieży zawsze odsuwano od tłumów. Rządom musiała towarzyszyć aktywna obecność. Tych, których dotykała niemoc, od razu spowijał woal tajemnicy. W przypadku Wojtyły jest inaczej. Papież, który przybył z daleka, postanowił odsłonić rany, na wzór Ecce Homo. Ze swojej Kalwarii, na którą wstępuje dzień za dniem z paradoksalnym spokojem, Jan Paweł II mówi światu, że nie boi się codziennego cierpienia, upokarzającej niemocy ani tego, że zaciera się jego dawny wizerunek. Jego oczy wystarczą, by zaświadczyć patrzącym na niego ludziom, że nikt nie żyje i nie umiera dla siebie.

Ponieważ wewnętrzne oczyszczenie pokona słabość ciała i każdą słabość człowieka. Wojtyła to wie. Cierpienie, które przeżywa w tym Wielkim Tygodniu, dramatycznie rozświetlonym jego nieobecnością, jest przykładem oczyszczenia i pokory. A równocześnie przywraca godność bezimiennym cierpieniom milionów mężczyzn i kobiet, którzy żyją w udręce choroby bez żadnej sławy, pomocy czy współczucia.

Atleta wstrzymał swój bieg. Aktor zawiesił głos. Dłoń, która pisała,
nie ma siły nawet utrzymać kartki. A jednak swoim wycieńczonym ciałem Jan Paweł II wciąż głosi proroctwo. Ciałem i milczeniem Karol Wojtyła pisze być może najpiękniejszą swą encyklikę.

Wojtyła wcale nie boi się śmierci. To inni się niepokoją i martwią. On jest pogodny. A pewnego dnia, w kręgu najbliższych przyjaciół,
uniesiony wiecznym pięknem Rzymu, wyznał, cytując Horacego: „Non omnis moriar… Nie wszystek umrę”.
******************************************************

Mruczanka (G)astronomiczna

Puchatek z całą Chatką spędził dzisiaj uroczy dzień w Mieście Stołecznem. Z punktu widzenia Potworów – sto atrakcji: kolejka WKD, autobus, tramwaj i różne tego typu przyjemności, których nasze (tak, trzeba to wprost powiedzieć…) wiejskie (no dobrze, nich będzie że „podmiejskie”) dzieci na co dzień nie mają.

Generalnie wyprawa przebiegła bez zakłóceń, jeśli nie liczyć faktu, że Piłeczka (przypomnę – aktualnie w wieku 15 miesięcy) urządziła w kolejce dziką awanturę jakiejś pani, która ośmieliła się trzymać rękę na poręczy TUŻ OBOK rączki piłeczkowego wózka. Bezczelna awanturnica (mówię o córce mojej…) posunęła się do tego, że złapała ową panią za rękaw płaszcza i zaczęła SIŁĄ odciagać od swojego wózeczka. Oczywiście zmuszeni byliśmy ją powstrzymać (a rzeczoną panią przeprosić…), co spotkało się ze stanowczym protestem. A że Piłeczka zna na razie tylko jeden sposób stanowczego protestowania, już po chwili cały wagonik kolejki WIEDZIAŁ, że coś jest nie tak. Podejrzewam, że ludzie na końcu wagonika podejrzewali nawet jakieś akty fizycznej przemocy wobec niewinnego (he he he…) dziecięcia. No, ta sobie w życiu poradzi. Tylko po kim ona to ma???

Ale najlepsze wydarzyło się po powrocie. Pietruszka już w drodze do domu zaczął straszliwie marudzić. Szybko okazało się, że jest po prostu głodny („okazało się” to znaczy Wyrodni Rodzice załapali o co chodzi, bo Pietruszka takich subtelnych stanów jeszcze nie pojmuje). A jak Pietruszka głodny, to zły. Oj, zły. Ryk, kwik, rzężenie o WSZYSTKO. Po wejściu do domu Wyrodni Rodzice rzucili się do przygotowywania obiadu, ale żeby im dziecko tym, czasem z głodu nie padło (…a raczej nie zawyło się na śmierć…), M. zastosowała sposób stary, sprawdzony i zwykle bardzo skuteczny – RODZYNKI. Miseczka tychże – i Pietruszka (wciąż bucząc) zaczął pysio napełniać. Tymczasem obiadek „się zrobił”. A na obiadsek były (odgrzewane, co tu kryć…) ruskie pierogi, w Chatce Puchatka uwielbiane pasjami.

Pietruszka siadł do stołu, wciąż jeszcze w nastroju lekko wyjącym. „Pierożki” owszem, chętnie… Ale zaraz, zaraz, a kto powiedział, że można juz zabrać rodzynki?!

I nasz Pietruszka, lat trzy i (prawie) miesiąc, zajadał ruskie pierogi zagryzając rodzynkami. Kęs pierożka, dwa rodzynki, znowu pierożek, znowu rodzynki… De gustibus…

…To się zdaje się nazywa kuchnia typu „Fusion”.

Puchatek.

Mruczanka Nostromalna

No, horror po prostu. Włos się zjeżył (dobrze, że akurat krótko przycięty, to nie było widać).

Godzina nieprzyzwoita – koło północy. Puchatek kończy właśnie jakiś dłuższy odcinek tłumaczenia. M. śpi. Potwory śpią od dawna.

Puchatek zamyka komputer, wyłącza psa (czy jakoś tak) i lekko nieprzytomny idzie na górę. W sypialni półmrok. M. jak to M. – leży zakutana w kołdrę. Puchatek sięga po swoją piżamkę, chcąc udać się do łazienki w celu dokonania wieczornych ablucji wszelkich. I nagle wyżej wymieniony włos sie Puchatkowi jeży, choć krótki.

Na piersi śpiącej M. coś zaczyna się ruszać. Wybrzuszenie rośnie, wierci się i wyraźnie dąży do uwolnienia się spod zwałów zawiniętej kołdry. Puchatkowi jak żywa staje w oczach scena z „Obcego…”.

COŚ WYŁAZI Z MOJEJ ŻONY!!!! Ratunkuuuuu!!!

Puchatek stoi jak sparaliżowany. Kołdra wreszcie „pęka” w jedną stronę (słowo daję, Ridley Scott by się tej sceny nie powstydził) i z piersi mojej żony wygląda zębata paszcza…

…Piłeczki, rzecz prosta. Która się była parę minut wcześniej przyssała, a teraz – poruszona jakimś ruchem w pokoju – musiała oczywiście sprawdzić, co się dzieje.

No i co, potwór? Czy nie potwór? Tak ojca nastraszyć…

Przerażony Puchatek

Mruczanka w tonacji G

Organki sobie Puchatek był kupił! Stara harmonijka dokonała żywota czas jakiś temu, zdechła była na amen, rozsypała się na sypko. RIP. No, w końcu chińska była, więc czego wymagać… I tak wytrzymała trzy lata…

O puchatkowych organkach kolejnych to by można książkę napisać. Przygodową zresztą. Puchatek generalnie gra na gitarze (nawet się był czas jakiś szkolił w ogniskach muzycznych, świadectwa może pokazać, jak kto chętny). Gitara klasyczna. Ostatnio rzadko Puchatek gitarę wyciąga, bo czasu za bardzo nie ma. Ale przez ładych lat parę Puchatek nawet różne schole i mini-chóry prowadził w parafiach kilku. Gitara to Puchatka miłość numer jeden (oczywiście w kategorii instrumentów muzycznych, żeby nie było).

Gitara jednakoż ma jedną wadę – rozmiary. Jak się siedzi w domu albo idzie do parafii próbę prowadzić – to jest OK. Jak się jedzie na wakacje jakieś „siedzane”, czyli w jednym miejsu – no dobra. Ale jak się jedzie gdzieś dalej w celu podróżowania, zwłaszcza autostopem, taszcząc na plecach dwadzieścia kilo żywego plecaka, to gitara raczej odpada…

…i na takie właśnie okazje przydają się organki, czyli fachowo mówiąc harmonijka ustna. Małe toto, w kieszeń wejdzie, a pograć można.

Puchatek kupował organki nowe średnio raz na rok. Bo tak się zawsze składało, że w czasie Wielkich Wojaży gdzieś te organki się po drodze gubiły – i trzeba było kupować nowe.

Ano, trochę puchatkowych harmonijek leży po świecie porozrzucanych, nie powiem.
Jedna została gdzieś pomiędzy Troyes a Paryżem. Bo deszcz padał i jak się pakowaliśmy do małego peugeota z dużymi bagażami, to została na poboczu przy drodze. Był rok Pański 1992.

Rok później kolejna została gdzieś nad Wielkim Kanionem Colorado. Nie wiadomo dokładnie gdzie, bo rano we Flagstaff ją jeszcze Puchatek miał, a wieczorem, jak wracał, to już nie.

Przynajmniej trzy nie wróciły ze Szkocji (tym to dobrze 🙂

A ile Puchatek posiał w Tatrach, Bieszczadach i innych Karkonoszach, to aż strach mówić. Ostatnia przeżyła trzy lata tylko dlatego, że Potwory się na świecie pojawiły i Wielkie Wyprawy zostały na czas jakiś zawieszone.

Ale organki warto mieć. Najlepiej – dwie pary.
Jedne „akordowe” – takie dłuższe, do „grania melodii” – zwykle w C.
Drugie – krótkie, bluesowe. Te krótkie – to najlpeiej we wszystkich siedmiu tonacjach (to się juz robi razem 8 sztuk…) – ale przede wszystkim w C i w G. No i właśnie takiego Blues Harpa w tonacji G firmy Hohner sobie Puchatek drogą kupna nabył. Na Allegro zresztą. To sobie pogramy 🙂

A może weźmie się Puchatek na ambit i rzeczywiście skompletuje sobie Blues Harpy we wszystkich siedmiu tonacjach? Dwie dychy sztuka, to stopniowo by można… Hmmmm… Rzozmarzył się Puchatek.

No i trzeba jeszcze kupić te dłuższe, akordowe… 🙂

Puchatek

Mruczanka Prawie Urodzinowa

Zbliża się Północ. A zatem – zpecjanie dla Sia.si – urodzinowo – z przesłaniem wartym rozważenia:

Some dreams are hollow
Some dreams are cold
Some dreams are crazy
And some dreams are bold

Some dreams are bought
And other dreams are sold
Some dreams lie waiting
At the end of the road…

(Jem Finer, The Pogues, fragment „Bright Lights” z płyty Pogue Mohone)

Sto lat, Sia.siu. – od całej Chatki Puchatka 🙂

…no i czekam na tem tort. Może napisz przepis, to go sobie Puchatek upiecze albo co… Bo czas na małe Co Nieco jest przecież zawsze stosowny 🙂

Mruczanka przedwiosenna

Zaczęła się wiosna. Może jeszcze tego nie widzicie, ale już jest. Puchatek szedł był wczoraj na zakupy niewielkie (i na pocztę, awanturę zrobić, bo opisywana kilka dni temu priorytetowa przesyłka sprzed półtora tygodnia z Ważnymi Papierami nie doszła do dziś…). Śnieg (rozmiękły…) po pachy same (bo Puchatek – jakby to powiedzieć – nie jest koszykarzem…), breja i koszmar. Ale nad tym wszystkim – słońce świeciło i WIAŁ WIATR. Taki specyficzny, niepowtarzalny, wiosenny wiatr. Wcale nie taki znów ciepły, wcale nie bardzo przyjemny, ale – nie da się go pomylić z niczym innym. Wiatr zwiastujący wiosnę. Pierwszy raz w tym roku go Puchatek poczuł. I wie. Choćby teraz mróz na parę dni chwycił, choćby znowu śniegu nawaliło przez noc… Nic to. To już ostatnie podrygi zimy. Wiosna nadeszła. Nieodwracalnie.

Puchatek

Mruczanka nierealistyczna

Nie znoszę zimy. To znaczy – rozumiem, miesiąc lekkiego mrozu i śnieg – tak od połowy grudnia do połowy stycznia. I szlus. Starczy zupełnie.

Dla narciarzy, snowboardzistów i Sia.si niech będzie specjalny rejon Wiecznego Śniegu, żeby mogli sobie poszaleć. A dla mnie – niech będzie Lato. Tak, żebym mógł iść przez góry.

Mam takie marzenie – może je kiedyś zrealizuję… Na emeryturze na przykład…
Marzenie, żeby przejść (dosłownie – przejść, piechotą znaczy, z plecakiem na plecach…) całe Góry Skaliste. Całe. Zacząć na Alasce, a skończyć na granicy Meksyku.

Jak to było?
„Dlaczego chodzi się po górach?
– Dlatego, że są…”

Mruczanka z akcentem postwalentynkowym :)

ZUS. Już sam skrót irytujący dla wielu. Siedzę i załatwiam. Zakaz używania telefonów komórkowych (także, nie wiedzieć czemu, w holu). Za biurkiem – pani z gatunku Buldog Ponurak. Twarz zacięta, mina z założenia obrażona (no bo to w końcu skandal, że ona musi się zajmować jakimiś interesantami…). Na moje grzeczne pytania odpowiada burkliwie, niechętnie i niewyczerpująco. „Proszę się zgłosić za tydzień po odbiór…” Pytam (grzecznie i uprzejmie, inaczej nie potrafię… dopóki się nie wkurzę 🙂 czy odbiór osobisty jest jedyną możliwą formą. „Możemy panu wysłać pocztą” – odpowiada Buldog Ponurak tym samym zniechęconym i obrażopnym tonem. No, ale gdyby nie przyszło mi do głowy zapytać, to bym za tydzień znowu pół dnia stracił…

Atmosfera generalnie ZUS-owska. Czyli głęboki Peerel, szarzyzna, „petent twój wróg” i „ja tu jestem ważna”. Po kolejnej burkliwej odpowiedzi jestem już na granicy wkurzenia (…a jak się wkurzę, to ustawię panią na baczność i zażądam widzenia z jej szefem, rzecz prosta…). Już nabieram powietrza. Już mnie szlag trafia… I wtedy Buldog Ponurak sięga po ołówek, żeby coś na marginesie mojego podania dopisać.
OŁÓWEK.

Cała para uchodzi ze mnie jak z przekłutego przez Pietruszkę balonika. Za to gdzieś od środka, głęboko zaczyna mnie trząść spazmatyczny śmiech.

OŁÓWEK jest powiem dłuuugi, grubszy ze dwa razy od zwykłego, a w dodatku (mattko Polko, to zabrzmi dla Ciebie znajomo…) jest RÓŻOWY jak jasny gwint, i pokryty CZERWONYMI SERDUSZKAMI oraz CIEMNORÓŻOWYMI KWIATKAMI.

Cała ZUS-owska atmosfera bierze w łeb. Buldog Ponurak z naburmuszoną miną kreśli coś RRRRÓŻOWYM ołówkiem w SERRRDUSZKA, którego nie powstydziłaby się gimnazjalistka w dniu świętego Walentego, nie bez racji ogłoszonego niegdyś patronem psychicznie chorych.

Czyty surrealizm.

🙂 Puchatek Z Bólem Zębów (Od Koloru Różowego).

Mruczanka priorytetowa

W poniedziałek zadzwoniła E. z wydawnictwa. Powiedziała, że są już dla mnie papiery, na które czekałem – konieczne do załatwienia sprawy w banku. Spytała, czy wpadnę, czy ma mi je wysłać pocztą.
Ponieważ nie zamierzałem jechać w tym tygodniu do Warszawy, poprosiłem, żeby wysłała. Zrobiła to – jeszcze tego samego dnia. Priorytetem.
Oczywiście w związku z tym okazało się, że MUSZĘ jechać w tym tygodniu do Warszawy. W czwartek.
No cóż, pomyślałem – papiery wysłane w poniedziałek, priorytetem, więc najdalej w środę będą w skrzynce (miasto G. leży zaledwie trzydzieści kilometrów od Warszawy…), a w czwartek przy okazji wpadnę do banku i załatwię sprawy.
Nic z tego. Zapomniałem, że Poczta Polska to atraktor Praw Murphy’ego. Jest środowe popołudnie. Skrzynka pusta. Priorytet w usługach Poczty Polskiej to taka przesyłka, za którą się płaci troche więcej, więc dochodzi trochę szybciej… albo nie.
No i załatwienie spraw w banku znowu się odwlecze – do następnej wyprawy do Warszawy. Oczywiście jeśli do tego czasu priorytet dojdzie. Bo w końcu gwarancji nie ma…
😦 Puchatek