Zdrajca na czterech kółkach

Przegląd techniczny Zefirka. Ot, formalność… A nie, jednak nie. – Bardzo mi przykro – rozłożył ręce pan w stacji diagnostycznej. – Muszę panu dać tylko warunkowe, na dwa tygodnie, bo to i to musi pan zrobić.

„To i to” okazało się być sworzniami przedniego zawieszenia, które podobno wiszą już na słowo honoru, oraz tylnymi klockami i tarczami hamulcowymi, które po prostu trzeba już wymienić.

Wiedziałem o jednym i drugim, ale byłem przekonany, że może to jeszcze dwa miesiące spokojnie zaczekać – bo przecież i tak na przełomie maja i czerwca Zefirek, skubaniec, miał iść do pana Tomka na wszystkie takie „drobiazgi” (raczej „maintanance”, niż „repair”).

No więc nie może zaczekać i trzeba to zrobić teraz. Czyli – rzecz prosta, jakże by inaczej – akurat w czasie, kiedy niespecjalnie mam środki, żeby to sfinansować. A przecież jak już Zefirek pójdzie na podnośnik, to warto od razu zrobić jeszcze kilka innych drobiazgów (też z gatunku „maintenance”), bo rozbijanie tego na dwa razy zawsze wyjdzie drożej, nie wspominając już o kwestiach wygody.

Jak to jest – wiem, już parę razy zadawałem tutaj to pytanie – że wszelkie sprzęty i urządzenia psują się zawsze właśnie wtedy, kiedy się nie ma pieniędzy? Jak na koncie jest spokojnie, to wszystko działa. A jak akurat jest dołek (…większy niż zwykle) to od razu coś.

Prawa Murphy’ego to jednak wyjątkowe skunksy…

Ambitne plany…

Nie,  nie moje. Mojej córki, oczywiście. Ona zawsze ma ambitne plany. Ambicja to jej drugie imię (…no dobra, trzecie).

Piłka znalazła w sieci szkołę średnią, do której by chętnie poszła. Szkoła mieści się w Warszawie, w jednej z najdroższych i najbardziej „ę-ą” lokalizacji. Jest anglojęzyczna. Ma supernowoczesny budynek, najlepszych nauczycieli pościąganych z całej Europy, fantastyczny wybór rozszerzeń i zajęć dodatkowych. Co więcej, na jej koniec nie zdaje się „normalnej” polskiej matury, tylko brytyjskie A-Levels, po których (jeśli się ma dobre wyniki) ma się znacznie łatwiejszy wstęp na uczelnie brytyjskie i amerykańskie (…i wiele innych). Co więcej, średnie wyniki A-Levels w tej szkole są na poziomie Eaton College…

Szkoła ma jedną zasadniczą wadę. Łączny koszt nauki (wpisowe, czesne + wszystkie dodatkowe, obowiązkowe opłaty) to dobrze ponad 100 tysięcy złotych. Rocznie.

Ha, ha, ha, zaśmiała się hrabina po francusku (bo ten język znała najlepiej).

Ale nie, spokojnie – wszystko po kolei. Otóż okazuje się, że polityka tej super-hiper-mega szkoły jest taka, że w każdym roczniku 20 procent stanowią uczniowe niepłacący – tacy, którym szkoła zapewnia stypendium w wysokości 100 procent kosztów. Aby się o to stypendium ubiegać, trzeba spełniać określone warunki (dochodowe, rodzinne etc.) – wszystkie spełniamy. No i trzeba potem umieć się „zaprezentować” – a to moje dziecię umie doskonale. I podać dwie osoby spoza rodziny, które ucznia zarekomendują, czyli opowiedzą, jaki jest świetny. Znajdą się takie, bez kłopotu.

Więc Piłka postanowiła, że złoży papiery i będzie się starać o to stypendium. No i super – bo właściwie czemu nie? Sama aplikacja nic nie kosztuje. Jasne, szanse są niewielkie (bo też pewnie chętnych nie brakuje), ale co szkodzi spróbować? Jak się nie uda – to Piłka ze swoimi ocenami i wynikami (…i tytułem laureatki…) i tak dostanie się do każdego warszawskiego liceum, do jakiego zechce, więc ryzyko jest żadne. A jeśli się uda…

…to będę mógł się chwalić przed znajomymi, że moje dziecko chodzi do szkoły, która kosztuje ponad 100 tysięcy rocznie. Komedia 😀

Cieszę się, że jest ambitna – i że się nie boi wyzwań. Że próbuje. Że ma to poczucie, że „sky is the limit”.

Uzupełnienie…

Dwa dni później wiadomo już sporo więcej. Sama historia jak z jakiegoś koszmarnego thrillera… Napastnik psychicznie chory, w trakcie leczenia. Nie wiadomo, skąd wziął się na Smrekowej, nie wiadomo, skąd wziął się w tym miejscu – jakie głosy czy jakie zwidy go tam doprowadziły.

Smrekowa leży na Antałówce – zaczyna się zaraz koło ronda, przy którym leżą oba zakopiańskie dworce, kolejowy i autobusowy. Na dole to jest normalna, zakopiańska ulica – ale im wyżej, tym puściej. Domy w zasadzie kończą się kawałek za zakrętem pod górę, asfalt kończy się nawet chwilę wcześniej. Potem jest sto metrów „niczego” – po obu stronach wspinającej się pod górę drogi jest pole, jakieś chaszcze, jakiś zagajnik. I dopiero dalej stoi dom, w którym mieszkały ciotki. Jak się stoi przy tych ostatnich wcześniejszych zabudowaniach, to tego domu prawie nie widać – czubek dachu co najwyżej.

Gdyby ten szaleniec próbował w podobny sposób dostać się do któregoś z domów leżących niżej, na pewno ktoś by zareagował – sąsiedzi wylecieliby z kijami (…albo i z siekierką, w końcu jesteśmy na Podhalu). Ale tam nikogo dookoła nie ma – nikt nawet nie widział, że coś się dzieje. Z tego, co piszą w prasie, policja przyjechała w ciągu kilku minut… Ale za późno. Napastnik obszedł dom, który nie był nawet ogrodzony (ciotki zawsze mówiły, że trzeba by kiedyś płot postawić – i zawsze na mówieniu się kończyło). Od strony ogrodu tam są stare, drewniane drzwi balkonowe. Zaczął się dobijać i rzucać kamieniami – ciotki zadzwoniły na policję. A on rozwalił te drzwi i wszedł do środka z nożem.

Jakby tego wszystkiego było mało – dziennikarze dowiedzieli się, że siostra tego człowieka dzień czy dwa przed tragedią dzwoniła na policję i na pogotowie, prosząc o pomoc, bo bratu wyraźnie się pogarszało, wpadał w psychozę, dziwnie się zachowywał. Ale że (wtedy) nie zachowywał się jeszcze agresywnie, to rzecz prosta wszyscy to zlekceważyli.

Przecież dwa miesiące wcześniej bardzo podobna sytuacja doprowadziła do tragedii w Gdańsku. Matka człowieka, który później zabił prezydenta Adamowicza, także zgłaszała, że jej syn stwarza zagrożenie. Nikt się tym nie przejął. I – jak widać – nikt z tej tragedii żadnych wniosków nie wyciągnął.

…dnia ani godziny…

Stoję w kolejce do kasy. Kolejka długa, idzie powoli, więc z nudów wyciągam telefon i zaczynam przeglądać najnowsze wiadomości. I nagle czytam: Tragedia w Zakopanem. Facet z nożem zaatakował dwie siostry. Jedna nie żyje, druga leży w szpitalu. Widzę nazwę ulicy (bo akurat ją podali), i nagle kojarzę. Dwie samotnie mieszkające siostry, ta ulica, dom oddalony od innych… Wychodzę ze sklepu i dzwonię do ciotki B. Tak, to one.

Moje dalekie ciotki, kuzynki mojej mamy. Jedna była mniej więcej w jej wieku. Druga – ta, która zginęła – kilka lat młodsza, co oznacza, że obecnie pod siedemdziesiątkę. Podobno jakiś wariat zaczął rzucać im kamieniami w okna i walić do drzwi. Wyszły zapewne, żeby go pogonić – stare góralki nie tak łatwo przestraszyć – a on rzucił się na nie z nożem. Tyle wiem na razie.

Piękny, stary dom na Smrekowej. Cały z bali, ponadstuletni, w nienajlepszym stanie, bo remont takiego drewnianego zabytku to straszne pieniądze… Wielki dom – a ciotki mieszkały od bardzo dawna same, tak im się życie poukładało. Jako dziecko bywałem tam co najmniej raz, czasami dwa razy w roku. Przyjeżdżałem z mamą, mieszkaliśmy w takim dużym pokoju gościnnym na dole. Potem przyjeżdżałem już sam, żeby połazić po górach. Kilka razy nawet z grupką znajomych (wtedy płaciliśmy ciotkom, bo w końcu ogrzewanie, woda…). Z domem na Smrekowej, na Antałówce, wiąże się mnóstwo wspaniałych wspomnień.

I nagle taka wiadomość.

Pozamiatane!

No i problem z podwójnym rocznikiem licealnym mamy z głowy. Piłka została laureatem (…laureatką?) polonistycznego konkursu kuratoryjnego. Uzyskała 46 punktów na 50 możliwych, czyli – jak łatwo obliczyć – 92%. Jedna osoba miała 49 punktów, cztery osoby po 48, dwie – 47 i potem już wynik Piłki. Czyli – ex aequo – czwarte miejsce w województwie. I teraz zgodnie z prawem muszą ją przyjąć do dowolnej klasy w dowolnym liceum jakie tylko sobie wymyśli.

Niby w jej przypadku wiadomo było, że będzie OK – ale teraz, Bogiem a prawdą, już się nawet za bardzo starać nie musi…

Na nowym miejscu…

No i stało się. Nowe miejsce, nowe pisanie…

Cały dotychczasowy blog został tu przeniesiony. No nie, nie cały: z przyczyn dla mnie, humanisty, niezrozumiałych, nie da się przenieść komentarzy. A szkoda, bo wiele tam było dobrych słów od Was. Mam je wszystkie zapisane na dysku.

Trochę obrazków poginęło – trudno, co się da, to pouzupełniam z czasem. Wygląd też pewnie będzie się zmieniał, pierwsze koty za płoty.

Popielcowo

(Wpis umieszczony na starym blogu 6 marca, w Środę Popielcową).

Kolega K. chodził ze mną do przedszkola. Potem chodziliśmy do tej samej podstawówki, ale do sąsiednich klas. A potem… Potem nie widzieliśmy się przez jakieś dwadzieścia parę lat. Aż spotkałem go bodaj ze trzy lata po przeprowadzce z Warszawy do G., w sklepie. Okazało się, że mieszka w M. (trzy kilometry od nas). Potem jeszcze parę razy spotykaliśmy się – a to w sklepie, a to w parku w G., a to w kolejce do lekarza (jego córka leczyła się u tego samego ortopedy, co moja). Miłe to były spotkania, bo choć z K. nie byliśmy nigdy bliskimi kumplami, to gość jest inteligentny, sympatyczny, jest z nim o czym pogadać. Wymieniliśmy się telefonami, „tak na wszelki wypadek”.

Dziś K. zadzwonił do mnie właśnie, kiedy byłem na mszy (Popielec…). Oddzwoniłem po powrocie do domu. Głos miał zupełnie normalny – może trochę „nakręcony”, ale zawsze żartowaliśmy, że był na granicy ADHD.

– Wiesz – powiedział – …mam raka. Nie, spokojnie, jeszcze nie umieram. Ale to rak jamy ustnej. Wiesz, na własną prośbę. 30 lat paliłem. Rzuciłem cztery lata temu, ale widać za późno. Za tydzień operacja, muszą mi usunąć spory kawałek szczęki i język. Więc pomyślałem, że zadzwonię i powiem ci „cześć”, bo potem to już tylko esemesy i maile.

Potem jeszcze opowiadał mi, że chciałby nakręcić (…już tylko pisemnie) wielką akcję antynikotynową, pokazując się ludziom i „mówiąc” im, do czego prowadzi palenie. – Może choć jeden głupek pomyśli i nie wyląduje tu, gdzie ja jestem – tłumaczył. – Masz jeszcze te stare kontakty w gazecie?…

Siedzę i nie mogę przestać myśleć. Człowiek ma żonę i dzieci. Jest takim samym gadułą jak ja. Ale nie łamie się, nie siedzi z płaczem w kącie, nie wpada w depresję. Dzwoni, żeby powiedzieć „cześć”. I już planuje, co będzie robił po operacji.

No, to właśnie tak mi się dziś zaczął Wielki Post.

(Przy okazji, jakbyście zapomnieli: