(Wpis umieszczony na starym blogu 6 marca, w Środę Popielcową).
Kolega K. chodził ze mną do przedszkola. Potem chodziliśmy do tej samej podstawówki, ale do sąsiednich klas. A potem… Potem nie widzieliśmy się przez jakieś dwadzieścia parę lat. Aż spotkałem go bodaj ze trzy lata po przeprowadzce z Warszawy do G., w sklepie. Okazało się, że mieszka w M. (trzy kilometry od nas). Potem jeszcze parę razy spotykaliśmy się – a to w sklepie, a to w parku w G., a to w kolejce do lekarza (jego córka leczyła się u tego samego ortopedy, co moja). Miłe to były spotkania, bo choć z K. nie byliśmy nigdy bliskimi kumplami, to gość jest inteligentny, sympatyczny, jest z nim o czym pogadać. Wymieniliśmy się telefonami, „tak na wszelki wypadek”.
Dziś K. zadzwonił do mnie właśnie, kiedy byłem na mszy (Popielec…). Oddzwoniłem po powrocie do domu. Głos miał zupełnie normalny – może trochę „nakręcony”, ale zawsze żartowaliśmy, że był na granicy ADHD.
– Wiesz – powiedział – …mam raka. Nie, spokojnie, jeszcze nie umieram. Ale to rak jamy ustnej. Wiesz, na własną prośbę. 30 lat paliłem. Rzuciłem cztery lata temu, ale widać za późno. Za tydzień operacja, muszą mi usunąć spory kawałek szczęki i język. Więc pomyślałem, że zadzwonię i powiem ci „cześć”, bo potem to już tylko esemesy i maile.
Potem jeszcze opowiadał mi, że chciałby nakręcić (…już tylko pisemnie) wielką akcję antynikotynową, pokazując się ludziom i „mówiąc” im, do czego prowadzi palenie. – Może choć jeden głupek pomyśli i nie wyląduje tu, gdzie ja jestem – tłumaczył. – Masz jeszcze te stare kontakty w gazecie?…
Siedzę i nie mogę przestać myśleć. Człowiek ma żonę i dzieci. Jest takim samym gadułą jak ja. Ale nie łamie się, nie siedzi z płaczem w kącie, nie wpada w depresję. Dzwoni, żeby powiedzieć „cześć”. I już planuje, co będzie robił po operacji.
No, to właśnie tak mi się dziś zaczął Wielki Post.
(Przy okazji, jakbyście zapomnieli:
