Około-wielkanocnie

Jakoś nie potrafię się odnaleźć w tej Wielkanocy. Wiele spraw się na to składa – na pewno jedną z ważniejszych jest wojna za miedzą. Śledzę kolejne doniesienia, kolejne straszne opowieści, kolejne dramaty. Nie jestem naiwny, wiem, że takie rzeczy się na świecie dzieją częściej, niż nam się wydaje… Ale tym razem bliskość – nie tylko geograficzna, ale kulturowa i (czy ja wiem?) cywilizacyjna, historyczna – sprawia, że wszystko to wygląda zupełnie inaczej.

Masowe mogiły w Buczy (a przecież wszystko wskazuje na to, że ten akurat koszmar to dopiero początek), gwałty na kobietach i małych dzieciach, strzelanie związanym cywilom w tył głowy, masowe kradzieże, rosyjski żołnierz, który rozmawia z żoną przez telefon i dostaje od niej pozwolenie – aż chciałoby się użyć słowa „błogosławieństwo” – na gwałcenie Ukrainek… Europa, XXI wiek. O jedną granicę stąd.

Trudno mi śpiewać wielkanocne pieśni, mówiące o radości Zmartwychwstania. Z drugiej strony mam świadomość – silniejszą, niż kiedykolwiek – że właśnie Zmartwychwstanie jest jedynym, co sprawia, że w całym tym koszmarze można zachować jakąś nadzieję. Bo Krzyż bez Zmartwychwstania nie ma sensu: jest tylko zgorszeniem, koszmarem, upadkiem w otchłań bez dna.

***

A u nas życie toczy się zwykłym trybem. Piłka przygotowuje się do matury i – uskrzydlona nowymi perspektywami – snuje plany na przyszłość (na razie tę najbliższą, bo jest realistką). Pucek poczuł na plecach oddech egzaminów ósmoklasisty: rozwiązuje jakieś zadania z matematyki, z Piłką powtarza angielski. Pietruszka jak to Pietruszka – trochę w swoim świecie, od czasu do czasu raczy mnie opowieściami o jakichś twierdzeniach i dowodach matematycznych, i musze przyznać, że robi to w taki sposób, że nawet coś tam do mnie dociera. Lucek utyka na przednią łapę (lewą). Lekko i tylko od czasu do czasu, ale po świętach trzeba będzie z nim pójść do pani doktor.

A ja? Siedzę nad książką dla wydawnictwa Z. i pierwszy raz od – czy ja wiem? – trzech albo czterech lat praca sprawia mi autentyczną przyjemność, sam jestem ciekaw, co będzie w kolejnym akapicie, w kolejnym rozdziale. To błogosławieństwo móc sobie czasami przypomnieć, że praca może być ciekawa i dawać jakąś satysfakcję. Niestety, dwie kolejne książki, które już czekają w kolejce (umowy podpisane) to już powrót do filozofii „…dla chleba, panie, dla chleba”.

***

Pierwsze wiosenne dni – oczywiście, jakżeby inaczej – budzą we mnie nostalgię za podróżą, za Drogą. Gdzieś pod powiekami krążą obrazki z różnych miejsc i kierunków, w których byłem i które chciałbym jeszcze raz zobaczyć. I z takich, które znam tylko ze zdjęć – a które chciałbym kiedyś zobaczyć po raz pierwszy na własne oczy. Wyjść z domu i ruszyć przed siebie, tak po prostu, zostawić za sobą myśli, niepokoje… (Niebezpiecznie jest wychodzić za własny próg, mój Frodo! Trafisz na gościniec i jeżeli nie powstrzymasz własnych nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą…).

A tu rzeczywistość skrzeczy* – akurat w tym roku raczej nigdzie daleko nie pojadę, z przyczyn absolutnie przyziemnych, czyli finansowych.

***

I tak to wygląda. Zwykłe życie. A tymczasem tak niedaleko stąd…

W Rzymie na Campo di Fiori
Kosze oliwek i cytryn,
Bruk opryskany winem
(…)

* Tak, wiem, że w oryginale skrzeczała pospolitość, a nie rzeczywistość. Ale tak mi bardziej pasuje…

Akademicko

Trochę zabiegany mam czas, nie mam kiedy pisać, a są rzeczy warte napisania… Piłka dostała oficjalną wiadomość z Cambridge: przyznano jej pełne, stuprocentowe stypendium. Co oznacza, że jeśli tylko zda A-levels (brytyjską maturę) na wymaganym poziomie (…a z tym raczej problemów nie będzie…), to od października zaczyna studia na Trinity College Cambridge.

Minęło już parę dni, a mnie wciąż trudno w to uwierzyć. Żeby Wam pokazać skalę wydarzenia… Trinity to największy i najbogatszy college na Cambridge University. W związku z tym przyznaje rocznie pięć takich stuprocentowych stypendiów dla kandydatów z Europy (spoza Wielkiej Brytanii). Inne college albo nie mają takich stypendiów, albo jakieś pojedyncze.

Pięć stypendiów. I nie mówimy o Unii Europejskiej, tylko o Europie kontynentalnej (a więc kandydaci do tych stypendiów są nie tylko z UE, ale także z Ukrainy, Serbii, Rosji, Turcji, że o Szwajcarii czy Norwegii nie wspomnę).

Zasady przyznawania takich stypendiów (i wszystkich innych na Cambridge) są dość złożone. Osoba aplikująca o stypendium przechodzi dwa etapy weryfikacji. Pierwszy – co oczywiste – to sprawdzenie sytuacji materialnej kandydata (jeśli stać go na zapłacenie za studia, to dlaczego miałby otrzymać stypendium). Ale drugi etap opiera się już wyłącznie na kwestiach merytorycznych – wynikach w nauce, osiągnięciach, tym, co potencjalny stypendysta sobą reprezentuje na poziomie akademickim i „ludzkim”. Czyli – jeśli kandydat przeszedł pierwszy etap weryfikacji, to w drugim już jego sytuacja materialna nie ma znaczenia: nie jest tak, że osoba o gorszej sytuacji materialnej ma większe szanse na zdobycie stypendium. Dostają je „najlepsi”.

I właśnie jedno z tych stypendiów dostała moja córka. „Stuprocentowe” stypendium oznacza dokładnie to, co ma w nazwie: pokrywa koszty czesnego (zarówno opłatę na rzecz uniwersytetu, jak konkretnego college’u), mieszkania w akademiku, wyżywienia, podręczników etc. – po prostu wszystko, z uwzględnieniem tego, że regulamin Cambridge University zabrania studentom pracować (dorabiać sobie) w czasie studiów.

Jedyne koszty, jakie Piłka misi zapłacić z własnej kieszeni to opłata za wizę studencką i ubezpieczenie zdrowotne w czasie studiów (żeby miała pełny dostęp do brytyjskiego NHS) – to łącznie kwota rzędu poniżej pięciu tysięcy złotych, ale po pierwsze Piłka ma spore oszczędności, które właśnie na ten cel zbierała, a po drugie przynajmniej połowę z tej kwoty pokryje jej szkoła.

Czesne + mieszkanie + wyżywienie + dodatkowe koszty to dla studentów niebędących obywatelami brytyjskimi to kwota rzędu czterdziestu tysięcy funtów rocznie. Teraz pomnóżcie to przez trzy lata. A potem pomnóżcie wynik przez dzisiejszy kurs funta. Wychodzi kwota, która przekracza nie tylko moje możliwości (…), ale i wyobraźnię.

Wiecie co? Tak poza wszystkim innym, to aż jej zazdroszczę. Przygoda życia 🙂