Some dreams lie waiting at the end of the road…

Zmarł Shane MacGowan… O mojej (nigdy niesłabnącej) miłości do grupy The Pogues już tu kiedyś pisałem. MacGowan to genialny przykład na to, jak „niszowe” może być jednocześnie „kultowe”. Trzy czwarte ludzi w wieku moich dzieci (i starszych) w życiu o nim nie słyszała i zapewne nie słyszała nigdy żadnej jego piosenki – a o jego odejściu pisała chyba cała anglojęzyczna prasa, wspominali go muzycy tacy jak Nick Cave, a Bono razem z U2 nie tylko „oddał mu cześć” na Twitterze, ale w czasie piątkowego koncertu zaśpiewał w ramach „tribute to” jego piosenkę „A Rainy Night in Soho”…

Smutne to: odszedł kolejny muzyk, na którego koncercie bardzo kiedyś chciałem być – i nigdy już nie będę. Człowiek o bardzo pokomplikowanym życiu, ktoś, z kim większość z nas pewnie osobiście nie chciałaby się zadawać – a jednocześnie naprawdę niesamowity muzyk i niezwykła osobowość sceniczna. Popularne powiedzonko głosiło, że Shane MacGowan z powodu alkoholu zapomniał więcej piosenek, niż wielu innych muzyków kiedykolwiek w życiu napisało i nauczyło się.

Kiedy w nadchodzące święta będę słuchał „Fairytale of New York” (bo to dla mnie, nie śmiejcie się, jeden z obowiązkowych elementów świątecznego czasu…), to jednak będzie dziwne: mieć świadomość, że tego gościa już tu nie ma… (Dla uczciwości: to „już” jest względne: na wieść o jego śmierci wielu ludzi było zaskoczonych tym, że zmarł – ale chyba równie wielu tym, że w ogóle jeszcze żył…).

Some dreams are hollow
Some dreams are cold
Some dreams are crazy
And some dreams are bold

Some dreams are bought
And other dreams are sold
Some dreams lie waiting
At the end of the road…

(Jem Finer, The Pogues, fragment „Bright Lights” z płyty Pogue Mohone)

Bo jesień, wie pan, głupia historia…*

*…grypa i wiatr, i oratoria.

Zawsze w listopadzie budzi się we mnie zwierzę… Problem polega na tym, że to zwierzę to oczywiście niedźwiedź, więc budzi się i nie marzy o niczym innym, jak o zapadnięciu z powrotem w sen (zimowy). Marzenia – oczywiście – nie do zrealizowania, bo praca, bo milion innych rzeczy (…o tym, że biologia nie ta, to już nawet szkoda gadać). Jest mokro, zimno, szaro, zmrok zapada coraz wcześniej. Nie cierpię tej pory roku.

A w tym roku jesień wyjątkowo ponuro-depresyjna. Dwa dni przed Wszystkimi Świętymi zmarł mąż mojej serdecznej przyjaciółki. Oboje młodsi ode mnie. J. był chory – bardzo poważnie chory, od wielu, wielu lat. Jego żona zawsze mówiła, że ma pełną świadomość tego, iż „starości raczej razem nie dożyją”. Ale właśnie dlatego, że to trwało tak długo (J. był chory już kiedy się pobierali, a to było jakieś dwadzieścia lat temu) – to jednak było „nagle” (…w sumie – śmierć chyba zawsze jest „nagle”). J. idzie do szpitala? No tak, wiadomo, przynajmniej dwa razy w roku J. idzie do szpitala na tydzień czy dwa. Wszyscy się do tego przyzwyczaili… Ale tym razem już z tego szpitala nie wrócił. Moja przyjaciółka – zresztą lekarka – wezwana pilnym telefonem zdążyła jeszcze dojechać na OIOM. Zmarł przy niej. Została sama z dwiema córkami.

A kilka dni temu odeszła kilkunastoletnia córka jednych znajomych. Dziewczyna miała kłopoty, leczyła się, wydawało się, że jest już lepiej, trafiła do świetnego ośrodka terapeutycznego, wszyscy mieli nadzieję, że jest na dobrej drodze… Przedawkowała leki. Czy to był wypadek, czy świadoma decyzja – tego się już pewnie na tym świecie nie dowiemy. Pogrzeb dziecka (choćby i nastoletniego) to jedna z najtrudniejszych rzeczywistości, jakie znam.

***

Dobrze jest czasami móc się spotkać ze starymi przyjaciółmi. Są tacy ludzie, z którymi nie widuję się miesiącami, z którymi przez rok mam kontakt wyłącznie internetowo-telefoniczny, ale kiedy się spotkamy – czujemy, jakbyśmy rozmawiali wczoraj.

***

O tym, że był remont, już wspominałem – choć skupiłem się głównie na historii szczura. Historii, która zresztą miała ciąg dalszy, bo szczur wrócił (choć tylko do przedsionka, dalej już nie miał jak), przez dwa dni odmawiał złapania się w ustawione pułapki – a dnia trzeciego został znaleziony martwy. Pan M. – fachowiec od remontu – uznał, że chyba po prost był już stary. Moim zdaniem nie wytrzymał psychicznie…

Tak, jak pisałem, remont początkowo miał być mini-remontem, a skończyło się na malowaniu prawie całego domu. Wszystko przez mojego Tatę, który – kiedy usłyszał, że chcę pomalować te dwa pokoje – zaczął mi tłumaczyć (zresztą absolutnie racjonalnie, jak to mój Tata…), że to bez sensu. – I tak będziesz miał bałagan w domu, i tak będzie trzeba sprzątać – mówił. – I co, za rok będziesz robił następne malowanie? Skoro już i tak to robisz, to pomaluj wszystko!

Próbowałem mu wytłumaczyć, że na „wszystko” mnie po prostu nie stać (nawet ta wersja mini miała kosztować za dużo… pewnie dlatego, że dla mnie od jakiegoś czasu wszystko, co się wiąże z wydawaniem pieniędzy, jest „za dużo”). Ale Tata natychmiast powiedział, że nie, że on mi pomoże, że ma odłożone jakieś pieniądze (…on zawsze „ma odłożone jakieś pieniądze”…) i tak dalej.

No i… Well, jak mawiają Anglicy. Z jednej strony – naprawdę trudno takiej propozycji odmówić. Więc nie odmówiłem, oczywiście. Z drugiej…

Nie mówię już o tym, że akurat czas na ten „większy” remont był dla mnie bardzo niewygodny – raz, że pracy mnóstwo, a dwa, że jak wiadomo remont zawsze kosztuje plus minus półtora raza tyle, ile się założyło, co oznacza, że znowu jestem na minusie jak stąd na Kamczatkę. Ale to są (…były…) problemy na poziomie – nazwijmy to – technicznym. A ja mam problem na poziomie – czy ja wiem? – egzystencjalnym.

Mam pięćdziesiąt trzy lata. To jest – jak wczoraj mówiłem w rozmowie z moimi Przyjaciółmi – taki wiek, kiedy ludzie osiągają już w życiu jakiś poziom stabilizacji. A ja nie jestem w stanie pomalować domu bez pomocy mojego osiemdziesięciotrzyletniego Taty. Emeryta. I po prostu źle się z tym czuję, bo tak sobie myślę, że to już jest wiek, w którym to ja jemu powinienem pomagać, a nie on mnie. Ech.

***

Przeczytałem ostatnio wiersz (…bo, jak wiadomo, niektórzy lubią poezję…), który mnie naprawdę zachwycił. Znam Autorkę – poznałem ją osobiście kilka lat temu, przy okazji różnych spraw zupełnie niezwiązanych z poezją; poniekąd przypadkiem dowiedziałem się, że pisze wiersze – które zrobiły na mnie duże wrażenie. Jest w nich jakiś poziom wrażliwości, jakieś postrzeganie świata i ubieranie myśli w słowa, które bardzo do mnie przemawiają. Bezpośredniego kontaktu z tą osobą nie mam już dawno, ale raz na jakiś czas zaglądam na jej stronę stronę i czytam to, co pisze. I muszę powiedzieć, że dawno już żadne słowa tak mnie nie poruszyły.

Pod zimowym księżycem…

Cisza świątecznego wieczoru… Trudne było przygotowanie do tych świąt. Z wielu powodów. Nic też nie wskazuje na to, żeby czas poświąteczny miał być łatwiejszy. Różne sprawy piętrzą się, kotłują, nie dają spokoju. Różne bolesne braki – na wielu różnych poziomach – sprawiają, że myśl o nowym roku i wszystkim tym, co przede mną, napawa niepokojem.

Jestem zmęczony – i nie mowię tylko o zwykłym zmęczeniu pracą, ale o takim „zmęczeniu systemowym”, zmęczeniu materiału, którego nie da się załatwić wolnym popołudniem czy świąteczną wizytą u rodziny. Gdzieś wewnętrznie potrzebuję wakacji… Na które w najbliższym czasie wcale się nie zanosi. Tup, tup, tup.

***

Piłce padł komputer… Ten, co go kupiła trzy lata temu za stypendium. Kupiła używany – wiadomo, że wtedy jakieś ryzyko jest, ale ludzie na podobnych MacBookach pracują latami bezawaryjnie. A tu pech – padł dysk. Sam dysk to nie problem, ważnych rzeczy na nim nie miała (większość rzeczy trzyma w chmurze) – problemem jest to, że w tym konkretnym modelu dysk jest zintegrowany z płytą główną. Czyli żeby gada naprawić, trzeba wymienić płytę główną. Co kosztuje drobne tysiąc sześćset złotych. Piłka ma oszczędności (bo ja jej niestety w tej chwili w tym pomóc nie mogę), ale ma opory, żeby pakować tyle pieniędzy w bądź co bądź kilkuletniego, używanego laptopa. Z drugiej strony – kupno nowego (oczywiście nowego używanego, bo nowy-nowy w ogóle nie wchodzi w grę…) tak, żeby to miało sens i dało jakąś gwarancję, to jakieś trzy-cztery tysiące. Dodatkowy problem polega na tym, że Piłka ze swoimi problemami ze stawami musi mieć komputer lekki (bo używa go bez przerwy i nosi ze sobą wszędzie). Ten MacBook ważył 900 gramów. MacBooki są drogie – ale z kolei laptop z Windowsem taki, żeby był w miarę mało używany, a przy tym mały i cienki, to też duży wydatek. W dodatku czasu na decyzję jest mało, bo 17 stycznia Piłka wraca do Cambridge i do tego czasu musi już mieć nowe narzędzie pracy…

Jasne, mogło być gorzej – mógł jej paść tam, w połowie trymestru. Tu jednak jest taniej i można pokombinować poszukać, jest trochę czasu – ale problem i tak jest. A mnie wkurza to, że nie mogę jej pomóc. Chciałbym po prostu pójść i kupić jej nową maszynę, ale oczywiście nie ma na to szans.

***

A z pozytywów – dostałem dwa cudowne prezenty. Piłka kupiła mi (…nam…) Scrabble. Dawno temu nasze Scrabble gdzieś zginęły i jakoś nigdy nie pojawiły się nowe. A teraz siedzimy razem – we czwórkę, jak rzadko – i gramy. Pierwszą wspólną partię wygrała Piłka, która bez przerwy gra w Scrabble ze swoim chłopakiem, więc ma wprawę… Ale już od drugiej partii odblokowały mi się odpowiednie połączenia w mózgu (bo ostatni raz grałem chyba ze trzy czy cztery lata temu) i nawkładałem młodzieży. Niech wiedzą, że jest coś, w czym tata jest lepszy 😉

A drugiego prezentu właśnie słucham. Moja siostra sprezentowała mi najnowszy, dwupłytowy album Loreeny McKennitt – „Under a Winter’s Moon”, zapis koncertu kolęd, pieśni bożonarodzeniowych i poezji. Siedzę i słucham – i różne skojarzenia i wspomnienia pojawiają się w mojej głowie jak ciepła mgła nad górami… Jeśli ludzie tak grają i śpiewają, jeśli w tym chorym świecie są jeszcze tacy, którym chce się grać, śpiewać, pisać wiersze, myśleć – to może jeszcze nie wszystko stracone, co?… Bo przecież „Światłość w ciemności świeci, a ciemność jej nie ogrania”. Trzymajcie się.

Literacki Nobel dla Louise Glück

Muszę przyznać z niejakim wstydem, że po raz pierwszy od dosyć dawna po ogłoszeniu decyzji Akademii Szwedzkiej zorientowałem się, że laureatka jest mi kompletnie nieznana. Nie „nie czytałem za wiele”, nie „nie znam za dobrze” – po prostu „nie znam”. A szybkie przejrzenie noty biograficznej w Wikipedii zdecydowanie sugeruje, że Louise Glück nie jest „mało znaną poetką” – poważnymi nagrodami literackimi, które w życiu zdobyła, można by obdzielić kilku twórców.

Cóż, trzeba będzie to nadrobić. Z szybkiej kwerendy internetowej wnioskuję, że jak dotąd nikt jej chyba na polski nie tłumaczył (w każdym razie żadnego chyba z jej zbiorów poezji po polsku nie wydano, może pojedyncze wiersze gdzieś się ukazywały?).

Cóż, trzeba będzie nadrobić zaległości… 🙂

2019

Prowadź mnie, Światło, swą błogą opieką,
Światło odwieczne!
Noc mroczna, dom mój tak bardzo daleko,
Więc Ty mnie prowadź.
Nie proszę rajów odległych widoku,
Starczy promyczek dla jednego kroku.
(…)
Tyś zawsze trwało, gdym przez głuchą ciemność,
Przez bór, pustynię
Błąkał się dumny. O, czuwaj nade mną,
Aż mrok przeminie,
Aż świt odsłoni te drogie postaci,
Którem ukochał niegdyś, którem stracił.


(bł. John Henry kard. Newman, przekład Zbigniewa Kubiaka).

 

Dylan!

Akurat jechałem samochodem, leciały wiadomości – i taka informacja! Od ponad dwudziestu lat był wymieniany wśród kandydatów – w 1996 wszyscy byli prawie pewni, ale – jak wiemy – nagrodę dostała Wisława Szymborska. I teraz, wreszcie! Moim zdaniem – absolutnie zasłużenie.

I od razu głosy – jakże by inaczej! – że bzdura, że to jakaś pomyłka, że „piosenkarz i tekściarz” dostaje literackiego (sic!) Nobla. Paradoksalnie najgłośniej protestują ludzie, którzy – jak skądinąd znakomity pisarz Paweł Huelle – otwarcie przyznają, że tekstów Dylana prawie nie znają. Huelle uznał przyznanie Dylanowi tej nagrody za „zaskakujące i żenujące”, przyznając jednocześnie (cytuję za TVN24.pl):

Urodziłem się trochę później i już nie byłem tym dzieckiem lat 60. Oczywiście wiedziałem, kto to jest, i znałem parę jego ballad, ale (…)

Wiem, kto to jest (!) i znam parę (!) jego ballad, ale… „Parę ballad” to niedużo, jeśli weźmie się pod uwagę, że Dylan pisze (i śpiewa) od ponad pół wieku. Tak, zdaję sobie sprawę, że w Polsce Dylan kojarzy się głównie z kilkoma klasycznymi protest-songami w stylu „Blowin’ the Wind” czy może jeszcze „Masters of War” – lata sześćdziesiąte, dzieci-kwiaty, make love not war i tak dalej. A przecież to bardzo, bardzo mały wycinek jego twórczości.

Podobnie jak bardzo małym wycinkiem prawdy o nim jest łatka „piosenkarza”. Dylan nigdy nie był „piosenkarzem” – on (podobnie zresztą, jak Cohen) jest przede wszystkim poetą. Piosenka, muzyka, gitara – to tylko sposoby na to, aby tę poezję głosić. A poezja to różna – czasami „zaangażowana” (jak rzeczone protest-songi), czasami liryczna, czasami niemal mistyczna. I to poezja wysokich lotów, co przyznają wszyscy krytycy literaccy. PRAWDZIWA, poezja, którą autor postanowił wyśpiewać – a nie „piosenki”. No bo, powiedzcie, w czym gorszy jest poeta, który staje z gitarą i śpiewa swoją poezję, od takiego, który czyta ją na wieczorze autorskim?…

Co więcej, Dylan to poeta (i pieśniarz, bard, czy jak to jeszcze nazwać…) który naprawdę był głosem pewnego pokolenia (i to wcale nie tylko pokolenia lat sześćdziesiątych).

 „Blowin’ the Wind” czy „Masters of War” to oczywiście znakomite prostest-songi – ale za nie Dylan raczej Nobla by nie dostał. Ale jak się przeczyta (właśnie PRZECZYTA, nie tylko ich posłucha) teksty takie jak „Mr. Tambourine Man”, „Visions of Johanna”, „All Along the Watchtower” czy „A Hard Rain’s a-Gonna Fall” i wiele, wiele innych – to moim zdaniem nie ma wątpliwości, że to jest – mówiąc kolokwialnie – kawał poezji.

„A Hard Rain’s a-Gonna Fall” to pierwszy jego tekst, który mnie naprawdę poruszył (nie liczę „Blowin’ the Wind”, które śpiewało się z gitarą przy różnych ogniskach ;-). Usłyszałem go ze starej, gramofonowej płyty (w czasach, kiedy „winyle” nie były jeszcze snobistycznym atrybutem hipstera-melomana), w Paryżu zresztą. Co ciekawe – nie w jego wykonaniu: śpiewała Joan Baez. Usłyszałem – i wsiąkłem. Tekst chodził za mną przez kilka lat, próbowałem nawet nieudolnie przetłumaczyć go na polski, ale (rzecz prosta) nic z tego nie wyszło – żeby tłumaczyć poezję, najpierw samemu trzeba być poetą (nota bene – było kilka polskich tłumaczeń, wszystkie absolutnie beznadziejne i kompletnie nie oddające klimatu oryginału…).

O, tak to brzmiało:

Dla mnie – za ten jeden tekst już mu się ten Nobel należał…

***

A przy okazji (na mniej poważnie)… 20 lat temu, kiedy wszyscy typowali Dylana, a laureatką literackiego Nobla została Szymborska, krakowski poeta Bartłomiej Brede napisał taki prześmiewczy wierszyk. Dziś się to zupełnie inaczej czyta 😉

PĘDY

Zbrodnia to niesłychana –
Szymborska pobiła Dylana.

Pobiwszy wkłada w teczkę
I chowa w biblioteczkę.

Tę potem na klucz zamyka
I z domu w te pędy umyka,

A pędy rosną wysoko,
Jak Dylan leży głęboko.

Potem cała szczęśliwa
Zbójczyni Dylana siwa
Bieży przez łąki, przez knieje,
I dołem i górą i dołem,
Mrok pada, wietrzyk wieje,

Ciemno, wietrzno, ponuro.
Wrona gdzieniegdzie kracze
I puchają puchacze.

Biegnie cała w rozkoszach,
Gdzie stary rośnie buk
I do domku Miłosza:
Stuk stuk! Stuk stuk!

– Kto tam? – Spadła zapora,
Wychodzi Miłosz, świeci,
Wisława na kształt upiora
Z krzykiem do chatki leci!

– Ha ha! – Zsiniałe usta,
Lecz już znamy ten temat.
Drżąca zbladła jak chusta:
– Ha Dylan! Ha denat!

Tak woła do Miłosza.
Ten brew niebotyczną nastrosza,
Powiada: Bacz Wisławko,
By się to nie skończyło czkawką.

Bo Cię teraz za czarną owcę
Mieć będą rokendrolowce.

Być może Dylan jest marny,
Lecz kudłaty i popularny,

A  oni go cenią wysoko,
Jak Ciebie mają głęboko!

I po tej przemowie krótkiej
Nobliści poszli na wódkę.

A później w delirium tremens
Ona woła do niego: Klemens!
On do niej na to: Wiesławo!
Też się pomylił. Lecz słabo.

Wtem drzwi tej spelunki trzasły.
Wiatr powiał, świece pogasły.

Wchodzi osoba w dżinsach.
Znany chód i gitara,
Dylana morda stara….

Wchodzi, patrzy ukosem
I bibliotecznym woła głosem:

Wisława take this badge from me.
I can’t use it anymore.
It’s getting dark too dark to see.
Feels like I’m knockin’ on heaven’s door!

Tu przerwał, lecz gitarę trzymał.
Wszystkim się zdawało,
Że to Dylan gra jeszcze, a to Guns’n’Roses grało!