Take This Longing…

– Bo wiesz – mówię w rozmowie z M.M. – czasami czuję się tak, jakbym żył w dwóch światach na raz. Jeden świat to codzienność. Dzieci do szkoły, dzieci ze szkoły, zrobić obiad, posprzątać, pranie wstawić, robotą się zająć… Coś się dzieje, o czymś się rozmawia, dokądś się idzie czy jedzie. Ktoś opowiada jakiś żart, wszyscy się śmieją, ja też się śmieję. Nie, nie zapominam, nie wyrzucam z pamięci, ale po prostu żyję. A potem przychodzi taka chwila, kiedy jest cisza, nikogo nie ma dookoła, nikt nic nie mówi… Na przykład kiedy dzieci są w szkole, albo kiedy już śpią… I wtedy nagle jestem w tym drugim świecie. Nagle wraca świadomość, że to wszystko, ta bieganina, ta codzienność, że to wszystko jest puste. I że po trochu już zawsze takie będzie. I nie, to nie znaczy, że się załamuję, że siedzę i wypłakuję oczy, że wpadam w czarną rozpacz, w dół, depresję. Że się poddaję. Nie, bo ja nie umiem się poddać. Ale w tym drugim świecie, w tej drugiej rzeczywistości, wszystko wygląda zupełnie inaczej. Nic tak naprawdę nie jest ważne, nic w gruncie rzeczy nie sprawia większej radości. Jest szaro jak cholera.

– Tęsknisz – mówi M.M. – Po prostu tęsknisz.

I chyba ma rację. Tak to się właśnie nazywa.

 

Bez Tytułu

Czy ja pisałem, że dom jest pusty?

Nie jest. Po kilku dniach zaczyna się zauważać, że dom wcale nie jest pusty. Przeciwnie: jest zapchany, zagracony po dach. Jest pełen przedmiotów, sprzętów, ubrań, rozwiązań. Pełen kolorów, która Ona wybierała. Kafelków, które Jej się podobały. Zasłon właśnie takich, a nie innych. Książek, których już nie zdążyła doczytać. Długopisów, które gdzieś położyła (zawsze szukała długopisów…) i które teraz wypełzają z różnych ciemnych skrytek. I jeszcze ta ikona, którą dostała pod choinkę, a której w całym zamieszaniu już nie zdążyliśmy powiesić na ścianie.

Są takie przedmioty, z którymi kiedyś trzeba będzie coś zrobić. Kurtka, która wisi na wieszaku. Buty stojące na półeczce pod nim. Sukienki w szafie. Bielizna w szufladzie. Kosmetyki. Apaszki. Biżuteria (niewiele, nie lubiła się „obwieszać”, zakładała jakąś bransoletkę czy wisiorek na specjalne okazje…).

Część pewnie przejmie Piłka. Część trzeba będzie komuś pooddawać.

Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie jestem w stanie o tym myśleć. Jeszcze nie mam siły rozpakować do końca walizki, z którą była w szpitalu. Przymierzałem się ze trzy razy – i nie dałem rady.

Powoli, krok po kroku, trzeba sobie wszystko poukładać na nowo. Wszystko: począwszy od kwestii „technicznych” i rodzinnej logistyki, poprzez różne sprawy pilne i konieczne, aż po te Najważniejsze.

***

W poniedziałek, dwa dni po pogrzebie, kiedy Potwory były w szkole, pojechałem na cmentarz. Stałem tam zupełnie sam (na szczęście), patrząc na te wszystkie szczegóły, których w dniu pogrzebu w ogóle nie widziałem. Na tę górę kwiatów na grobie. Na napisy na wstęgach – kompletnie niesztampowe, w większości bardzo osobiste.

Jeden z wieńców sprawił, że kompletnie się rozkleiłem. Duży, z bardzo kolorowych kwiatów, ze wstążką z napisem „Od małych i dużych przyjaciół ‚Ślimaka’” (‚Ślimak’ to przedszkole, które M. prowadziła). A do wieńca, między kwiatami, przymocowane były czerwone serduszka – ulepione z gliny, poszkliwione na czerwono, wypalone niewątpliwie w piecu w gliniarni u niezawodnej Justynki. Małe, gliniane serduszka, trochę krzywe, trochę nieforemne, każde innej wielkości – i na każdym było imię przedszkolaka, który je zrobił. Przedszkolaków obecnych – i tych, którzy ze ‚Ślimakiem’ pożegnali się już nawet parę lat temu.

Próbowałem te serduszka policzyć, ale nie byłem w stanie.

Ktoś mi powiedział, że ten pogrzeb był „…taki jasny, pełen światła, wyjątkowy”.

Odpowiedziałem, że pogrzeb jest taki, jak człowiek, którego się żegna.