Zmieniłem system pracy. Na dłużej? Nie wiem, zobaczymy.
Dotąd było tak:
– jedno Duże Wydawnictwo, które regularnie dawało mi kolejne książki do tłumaczenia, czasami do redakcji;
– jedno Bardzo Małe Wydawnictwo, które wrzucało mi coś circa raz na rok;
– i jeden Duży Portal, który regularnie (zwykle – raz dziennie) podrzucał mi do tłumaczenia teksty prasowe z anglojęzycznych gazet do swojego przeglądu prasy zagranicznej.
Duże Wydawnictwo było głównym źródłem dochodu – minus był taki, że znakomita większość tego co dla nich robiłem to były jakieś niezwykle ambitne pozycje typu książek kucharskich czy amerykańskich „cudownych poradników” typu „Jak wyczyścić wszystko za pomocą gwizdka i cążków do paznokci”. Czyli nudno, mało ambitnie, ale w miarę przyzwoicie płacili.
Małe Wydawnictwo – odwrotnie. Płacili kiepsko, ale za to robiłem dla nich rzeczy ciekawe (takie jak Tybet czy Chiny, z którymi O Mało Co nie zdobyłem Nagrody Kapuścińskiego). Raz na rok mogłem sobie pozwolić na miesiąc gorzej płatnej pracy, w zamian mając okazję robić rzeczy inteligentne, ambitne i mające jakiś sens.
Portal – płacił dobrze, roboty przy tym było niewiele (jeden artykuł dziennie), a zawsze jakieś dodatkowe pieniądze z tego były. No i – co też nie bez znaczenia – jak przez dwa miesiące tłumaczyłem jakąś kolejną książkę kucharską czy poradnik uprawiania grządek, to przynajmniej miałem jakąś „odskocznię intelektualną” w postaci tekstów z analizami politycznymi, recenzjami nowych filmów czy płyt, tematami społecznymi…
Wszystko to dobrze funkcjonowało przez ładne pięć lat. Ale ostatnio trochę zaczęło się sypać…
Najpierw Małe Wydawnictwo – w związku z kryzysem i wyjątkowo trudnym rynkiem książki w Polsce – chwilowo zawiesiło działalność (wydawanie książek zawsze było dla tych ludzi raczej hobby niż sposobem na zarabianie – ale kiedy wydawane książki przestały się nawet zwracać, postanowili przystopować).
Potem Duże Wydawnictwo zaczęło się psuć. Psucie polegało bardzo długo przede wszystkim na tym, że ciągle wydłużał się okres płatności. Dziesięć lat temu, kiedy zaczynałem z nimi współpracować, pieniądze były na koncie najdalej w dwa tygodnie po podpisaniu rachunku. Później ten czas się stopniowo wydłużał – w ubiegłym roku był to już miesiąc, a ostatnio nawet więcej (tak, wiem że to i tak niewiele, że są firmy którym zapłacenie zajmuje znacznie więcej czasu – tyle, że jakoś nigdy nie pocieszało mnie to, że komuś jest gorzej…). Ostatnio jednak psucie się przybrało niestety gorszy wymiar: od głównej Pani Redaktor usłyszałem, że w związku z kryzysem etc. wydawnictwo będzie negocjować stawki z tłumaczami.
Jako tłumacz pozwolę sobie przetłumaczyć Wam to idiomatyczne wyrażenie z języka korporacyjnego na polski: „negocjować stawki” znaczy tyle, co „płacić mniej”. Negocjacje polegają na tym, że zleceniodawca mówi ci: „Dotąd płaciliśmy panu X złotych za stronę tekstu, teraz będziemy płacili X – n za stronę. Czy zgodzi się pan na takie warunki?”
I oczywiście, jak to w przypadku negocjacji, możesz odpowiedzieć przecząco. A zleceniodawca może wtedy powiedzieć ci „adieu”.
(BTW – w rozmowie z redaktorkami dla których zwykle tłumaczyłem usłyszałem, że ich zdaniem to idiotyzm: jeśli zapłaci się mniej za tłumaczenie, to albo trzeba zatrudnić gorszego tłumacza, albo pogodzić się z faktem, że dobry tłumacz będzie się mniej starał, bo będzie musiał „przerobić” większą ilość tekstu w tym samym czasie, żeby „wyjść na swoje”, czytaj: przeżyć i utrzymać rodzinę. Obie możliwości oznaczają, że z gotowym tłumaczeniem znacznie więcej pracy ma redakcja – a więc redaktor spędza nad pojedynczą książką więcej czasu. Co z kolei oznacza, że albo wydaje się mniej książek, albo trzeba zatrudnić więcej redaktorów. Czyli oszczędności na tłumaczu i tak wymuszają wydanie większej ilości pieniędzy gdzie indziej – albo pogodzenie się z mniejszymi obrotami…).
Wszystkie te zmiany nałożyły się na fakt coraz bardziej dynamicznego rozwoju stron i portali internetowych – a każdy szanujący się portal musi mieć sensowny przegląd prasy zagranicznej. A co z tego wynika?
A z tego wynika, że redaktorzy z Dużego Portalu już od dwóch lat molestowali mnie, żebym brał od nich więcej tekstów do tłumaczenia – bo wolą wykorzystać tłumacza sprawdzonego, dobrego i dokładnego („Obywatele, chwalcie się sami…”), niż znajdywać trzech nowych.
Dotąd twardo odmawiałem, traktując pracę dla Dużego Portalu jako dodatek do pracy właściwej. Ale teraz?…
Generalnie pożegnałem się z Dużym Wydawnictwem (absolutnie pokojowo i z perspektywą potencjalnej dalszej współpracy w przyszłości, ale jednak). Kroplą która przelała czarę była informacja O ILE wydawnictwo zamierza zmniejszyć stawkę bazową. Powiedzmy tak: już od dawna ich stawki trudno było nazwać konkurencyjnymi, a te które zaproponowali teraz są niższe o 20 procent. I jeszcze wprost powiedzieli, że okres płatności wydłuży się do „około 60 dni”. No to bez przesady…
Duży Portal płaci więcej (SPORO więcej). Duży Portal płaci szybko – pieniądze za teksty z danego miesiąca dostaję najdalej do połowy kolejnego. Duży Portal od ręki jest mi w stanie dać trzy razy tyle pracy, ile robiłem dla nich dotąd.
No to, do licha, nad czym tu myśleć?…
Dotąd miałem jeszcze obiekcje natury – nazwijmy to – prestiżowej: bądź co bądź „tłumacz książek” brzmi dużo lepiej, niż „tłumacz tekstów prasowych”… Ale bądźmy szczerzy: ostatnia KSIĄŻKA jaką tłumaczyłem to były te Chiny. Robiłem to cztery lata temu – w 2008 r (tyle, że w druku ukazało się dopiero w styczniu 2010, a Nagroda Kapuścińskiego za 2010 r przyznawana była dopiero w 2011, rzecz prosta). CZTERY LATA. „Książki” które tłumaczyłem od tego czasu to były – jakem napisał – książki kucharskie, poradniki… Nie oszukujmy się – dużo ciekawsze i ambitniejsze jest już tłumaczenie tekstów prasowych.
No i jeszcze jedna zaleta tego układu: nawet jak trafi mi się wyjątkowo nudny, głupi czy źle napisany artykuł, to to jest JEDEN tekst. Dwie godziny, góra trzy – i po sprawie. Następny może być dużo ciekawszy. A niektóre ambitne poradniki o uprawie grządek tłumaczyłem (płacząc rzewnymi łzami…) przez dwa czy trzy miesiące… OK., jak takie dzieło zdarzy się raz – można przeżyć, ale jak się takie rzeczy robi przez cztery lata, to ma się ochotę wyć.
No i tak to wygląda. Na razie – jest dobrze, wygląda na to, że pracując tyle co dotąd, zarobię o jedną trzecią więcej. A może za dwa, trzy lata kryzys się skończy i ktoś jednak będzie chciał wydawać coś ambitniejszego?… W moim przekładzie, znaczy się?…
We’ll see.