Pierwsza komunia się odbyła. Sama uroczystość przebiegła bez większych zgrzytów – może nie licząc księdza proboszcza, który zaczął kazanie od tego, że będzie mówił krótko, po czym mówił długo. Niestety. (Bo z kazaniami naszego proboszcza to jest trochę jak w starym żydowskim dowcipie:
– Wiesz Icek, ten gość co przemawiał wczoraj na zebraniu mówił godzinę bez przerwy…
– A o czym mówił?
– A tego, widzisz, akurat nie powiedział…)
A potem jeden z pierwszokomunistów, składając uroczyste podziękowania, w nerwach i tremie palnął na cały kościół, prosto w mikrofon:
– Kochany książę proboszczu!…
Wszyscy parsknęli śmiechem. Książę Proboszcz też.
***
Goście przyszli, pojedli, pogadali i poszli. Było naprawdę miło, rodzinnie, a po południu także koleżeńsko. Piłka dostała jakieś tam prezenty – ale niewielkie, bo Puchatki twardo wszystkim mówiły, że NIE O TO CHODZI i drogich prezentów sobie nie życzą. Wyjątkiem był prezent od dziadka: obiecany i dawno przez Piłkę wymarzony aparat fotograficzny – ale było zaznaczone, że jest to jednocześnie prezent na imieniny, które Piłka też ma „na dniach”. Aparat małpka, maleńki, ale – jak to dzisiejsze małpki – ma sto tysięcy funkcji i bajerów. Piłka jest szczęśliwa jak ciele w grochu.
***
A pies marki malamut miał wczoraj operację. Prawdziwą. W narkozie. Resekcja dwóch sutków (nowotwór) i sterylizacja (bo bez niej nowotwór powiedziałby prawdopodobnie „zaraz wracam”). Wczoraj był bardzo biedna, dziś już chodzi i je, humor jej powoli wraca.
Pies ma lat dziesięć – więc jak na spore bydlę niemało – ale poza wykrytym właśnie guzem jest zdrów jak byk. Więc chyba będzie dobrze.
Puchatek tylko przez grzeczność nie powie, ile go ta operacja kosztowała…