Przedwakacyjnie

Poziom zmęczenia (ale także zakręcenia spowodowanego zbliżającym się końcem roku szkolnego) sprawia, że nie jestem w stanie rejestrować wydarzeń na bieżąco. Zatem krótka retrospektywa (i perspektywa też).

*

W ubiegłą środę – poza tym, że urodziny obchodził Garfield… – mieliśmy rocznicę ślubu. Czternastą. Nie do wiary, jak ten czas leci.

*

W niedzielę – Podkowa Leśna, koncert Filharmonii Dziecięcej, w której dwudziestka dzieciaków w wieku Pucka (mniej więcej) grała na tysiącu sprzętów – od metalofonów po różne „pukadełka” i „piszczki”. Kapitalna sprawa.

*

Potwory Starsze przyniosły ze szkoły oceny na koniec roku. Dobrze, że w przy wszystkich tegorocznych trudnościach przynajmniej z tym nie ma problemu… Piłka – prawie same szóstki, najwyższa średnia w klasie, nie mówiąc o tym że dyplomy za udział we wszystkich chyba konkursach i wydarzeniach, jakie w tym roku w szkole były. Pietruszka – średnia 5,25 (!), dla odmiany też najwyższa w klasie, „biało–czerwony pasek” i takie tam różne.

– Ja w życiu nie miałem świadectwa z paskiem – poskarżył się Puchatek. – Nigdy!

– A ja zawsze – powiedziała M. skromnie jak zwykle.

No i wszystko jasne.

*

W piątek oficjalne zakończenie roku. Weekend akurat wystarczy na pakowanie. A w następny poniedziałek rano (okropnie rano…) Potwory starsze jadą na obóz z Dziećmi Bożymi, w Tatry, na całe dziewięć dni. A Puchatki z Puckiem – na cztery dni w dokładnie przeciwnym kierunku, prawie pod Litewską granicę.

*

Książka nadal nie dotarła, Kocia Twarz. Pewnie będzie w tym tygodniu – ale to niestety oznacza, że przed wyjazdem na „główne” wakacje na pewno jej nie skończę. Na szczęście wydawnictwo nie ma żadnych zastrzeżeń do płacenia na raty (oddajesz ćwierć tekstu, płacą ci za ćwierć tekstu…).

Urodziny, koncerty, wakacje…

Rok szkolny dobiega końca (choć czasami mam wrażenie, że raczej się do tego końca dowleka…). Zmęczenie wyłazi wszystkimi kanałami – gdyby nie świadomość, że wakacje tuż tuż, nie wiem, co bym zrobił.

Dzieje się dużo. To „dużo” to w znakomitej większości wydarzenia bardzo pozytywne – co nie zmienia faktu, że poziom zmęczenia znacząco utrudnia cieszenie się nimi.

***

Pierwszego czerwca Pucek skończył pięć lat. Pięć lat! Kiedy to minęło? Na urodzinach zjawiła się banda pięciolatków (wielce niesprawiedliwie określana w Puchatkowie mianem najazdu Hunów), która pożarła wszystko, co było do pożarcia, zdemolowała co było do zdemolowania (ścian na szczęście nie naruszając) i poszła, pozostawiając po sobie ruiny i zgliszcza, a także stosik prezentów i laurek. Rycerska zbrojownia Pucka powiększyła się o kolejne kilka mieczy, jego drużyna – o kilku kolejnych rycerzy (plastikowych). Sprzątanie trwało długo, ale trzeba przyznać że dziecię było szczęśliwe.

***

Piłka przez cały ten rok brała udział w warsztatach tanecznych w „Mazowszu” (główna siedziba zespołu – tak zwany Matecznik – mieści się niedaleko G.). Wiem, że większości z Was „Mazowsze” kojarzy się przede wszystkim z tańcami ludowymi – ale coroczne warsztaty „Roztańczeni z Mazowszem” to znacznie szersze zjawisko. Co roku tworzy się łącznie kilkanaście grup – najmłodsi uczestnicy mają po pięć–sześć lat, najstarsi tworzą grupę emerytów. Do wyboru są najróżniejsze formy taneczne: jest oczywiście taniec ludowy, ale także balet, taniec współczesny i nowoczesny (mimo szczegółowych tłumaczeń mojej córki nadal nie jestem w stanie wskazać istotnych różnic…), hip–hop, jazz i tak dalej. A w czerwcu wszystkie te grupy biorą udział w koncercie finałowym, gdzie prezentują efektu rocznej pracy.

A efekty są naprawdę imponujące! Kiedy pięciolatki tańczą krakowiaka, to można się uśmiechnąć i bić brawo – ale kiedy dziesięcio– czy dwunastoletnie dzieciaki prezentują kapitalny, kilkuminutowy układ taneczny w konwencji musicalowej – ze świetną muzyką, światłami, ubrane w jednakowe stroje i pełne dziecięcej radości tańca – to publiczność siedzi jak zaczarowana.

Patrzyłem na Piłkę – wciągnęło ją to. I nie mówię tylko o samym tańcu, ale o całości „zjawiska”. Praca w grupie z instruktorką, atmosfera za kulisami, scena, światła rampy… Jest w tym wszystkim jakaś magia. A kiedy po setce prób (na których entuzjazm zmagał się ze zmęczeniem) grupa odtańczyła swoje pięć minut na scenie i dostała huraganowe brawa, połowa tych dziewczynek miała łzy w oczach. Takie doświadczenie i emocje pozostają na całe życie: człowiek już wie, że jest w stanie wyjść na scenę i zaczarować publiczność. To daje siłę.

Jutro – pojutrze pokażę Wam parę zdjęć.