Mruczanka Poświątecznie Muzyczna

Wybaczcie, ale okołoświąteczne pisanie jakoś mi nie zadziałało. No bo o czym pisać? Święta – wiadomo. Wigilia rodzinnie, później też rodzinnie, tylko w lekkim rozszerzeniu. A potem dojadanie, odsypianie i czytanie, bo kilka ciekawych pozycji się pod choinką znalazło. Ech, ten Mikołaj wie co dobre… Ale o tem potem.

Temat który mi za to po głowie chodzi (i tupie) to szeroko pojęte zjawisko „muzyki świątecznej”. Już się zbierałem żeby coś o tym napisać, ale… Właściwie co? Że jak jeszcze raz usłyszę „Last Christmas”, to kogoś zamorduję?

Powiedzcie, skąd to się bierze, że ludzie tak fanatycznie uwielbiają kicz i miałkość (nie tylko w muzyce, rzecz prosta)? Że jakaś cienka bzdura (taka jak choćby „Last Christmas” właśnie) „chwyci” i potem jest maltretowana w radiu, telewizji i Internecie przed każdymi świętami? Czy raczej maltretowani są nią słuchacze / widzowie…

Nie chcę być źle zrozumiany: naprawdę nie mam nic przeciwko „świątecznej muzyce”. Powiem więcej – wcale nie upieram się, że muzyka bożonarodzeniowa musi koniecznie być tematycznie związana z Tajemnicami Wiary. Ale przecież jest naprawdę sporo – po prostu – DOBREJ MUZYKI. Więc dlaczego w radiu (którego słucham głównie jeżdżąc samochodem) lecą wyłącznie badziewia typu „Las Christmas” albo „kolędy w wykonaniu znanych artystów”, którzy to „znani artyści” śpiewając je chcą głównie pokazać jakimi są artystami, więc „interpretują” ani przez sekundę nie zastanawiając się o czym właściwie śpiewają?…

A przecież jest z czego wybierać… OK, rozumiem że „przeciętny radiosłuchacz” może nie załapać klimatu z „Winter Garden” czy „To Drive The Cold Winter Away” Loreeny McKennitt, że nie każdy zachwyci się klasycznymi wykonaniami renesansowych kolęd czy jazzowymi wariacjami na ich temat. Ale przecież nawet w sferze szeroko pojętej popkultury byłoby czego posłuchać. W 2009 r. Sting wydał album „If On a Winter’s Night” – jest tam kilka naprawdę sensownych piosenek, jak sądzę do przyjęcia dla zupełnie przeciętnego słuchacza. A jeśli słuchacz jest miłośnikiem klimatów półklasycznych? Proszę bardzo, jest bardzo sympatyczna płytka „My Christmas” Andrei Bocellego. Miłe, łatwe w słuchaniu, wpada w ucho. Coś starszego, dla słuchacza mającego kilka lat więcej? Ależ proszę bardzo – „A Christmas Album” Barbary Streisand. Klasyka, ale jak zaśpiewana, jak zaaranżowana! Jest „Merry Christmas” (Mariah Carey). Jest „A Fresh Aire Christmas” (Mannheim Steamroller). Jest „When My Heart Finds Christmas” (Harry Connick Junior). Są w końcu choćby nasze, polskie płyty takie jak (żeby zahaczyć o różne klimaty i gatunki) „Moje kolędy na koniec wieku” Preisnera, „Kolęda dobrych ludzi woli” Pospieszalskich i Steczkowskich czy „Znów się rodzi, moc truchleje” Arki Noego. Dla każdego coś miłego.

Dlaczego, powiedzcie, w przeciętnej stacji radiowej tej muzyki nie uświadczysz? Dlaczego w okresie przedświątecznym nie da się włączyć radia na dłużej niż kwadrans, żeby nie usłyszeć jak jakaś pierdoła żali się, że dała pannie serce na święta, a panna je olała? Albo jak smętny melancholik marzy o białych świętach, ale zamiast ruszyć tyłek z Los Angeles i pojechać w Góry Skaliste woli siedzieć i smęcić, że mu w Kalifornii śnieg nie pada? (No dobra, Bing Crosby przynajmniej głos miał świetny…).

A ja teraz siedzę sobie w domu i odtruwam się, słuchając zupełnie nie-bożonarodzeniowej płyty „Let Them Talk”. Hugh Laurie nie jest zawodowym muzykiem (jak wiadomo), ale nowoorleańskiego bluesa gra kapitalnie. To znaczy – słychać ten jego brak profesjonalizmu, ale to tylko dodaje tej muzyce świeżości i naturalności. Ot, siedzi gość przy fortepianie, obok niego paru innych gości gra na różnych instrumentach – i po prostu dobrze się bawią. A ja razem z nimi.

Mruczanka ze Stacji Benzynowej

Sobotni wieczór. Podjeżdżam na stację benzynową. Akurat wszystkie dystrybutory z „właściwą stroną” są zajęte (opelek wlew paliwa ma na prawym boku). Czekam.

Podjeżdża pani, koło pięćdziesiątki, tleniony blond, futrzana kurtka, eleganckie i dość drogie auto. Ona też ma wlew po prawej. Staje za mną… Ale nie do końca. Trochę z tyłu, trochę z boku. Potem podjeżdża kawałek do przodu i czeka niemal równo ze mną. Widzę, że cały czas gada przez komórkę. Zwalnia się miejsce przy jednym z dystrybutorów i co? Jasne: pani rusza niemal z piskiem opon i pakuje się pierwsza.

Bardziej mnie to rozśmieszyło, niż zirytowało – OK., myślę sobie, pewnie pani się spieszy. Mnie się akurat nie spieszyło, więc niech tankuje pierwsza. Ale nie, pani nie tankuje. Samochód stoi przy dystrybutorze – a ona nie wysiada, tylko dalej gada przez telefon.

Po chwili zwalnia się drugie miejsce, ja podjeżdżam – widzę że pani gada dalej siedząc w aucie i twardo blokując dystrybutor (na szczęście kolejki już nie ma).

Otwieram wlew, leję ropę. Pani gada. Kończę lać, zamykam wlew. Pani gada. Idę do kasy zapłacić. Pani gada. Wychodzę, idę do samochodu – pani gada dalej, nie wysiadając z auta i blokując dystrybutor.

Tu już nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem, nawet się z tym specjalnie nie kryjąc i jednoznacznie patrząc w jej stronę. No bo – myślę sobie – wciska się na chama, a teraz nie tankuje tylko siedzi i gada. Powiem szczerze – pomyślałem sobie „Głupia baba”.

I w tym momencie pani kończy rozmowę, wychodzi z samochodu, po czym uśmiecha się do mnie promiennie i wali tekst:

– Pewnie pan sobie pomyślał „Co za głupia baba”, zgadłam?

Padłem. Rozbroiła mnie kompletnie. Obśmiałem się, rzuciłem coś w stylu „JA tego nie powiedziałem”… – i odjechałem. Poprawiła mi humor na cały wieczór…