Na pierwszą część ekranizacji „Władcy Pierścieni” poszliśmy w pod koniec lutego 2002 r., z całą grupką znajomych. Specjalnie wybraliśmy kino „Luna” przy Marszałkowskiej, bo chyba tylko tam były wtedy w ostatnich rzędach dwuosobowe kanapy – a M. była w dziewiątym miesiącu ciąży i nie wiedzieliśmy jak zniesie taki długi seans (tydzień później urodził się Pietruszka…).
Ja, nie da się ukryć, do idei ekranizacji podchodziłem sceptycznie – uważałem (i zdania nie zmieniłem), że tej książki przenieść na ekran po prostu się nie da. Za dużo treści (nie mylić z wydarzeniami i akcją), za dużo myśli, za dużo symboliki, zbyt wiele warstw narracji…
Kiedy wyszliśmy z kina miałem mieszane uczucia. Z jednej strony – wszystkie moje zastrzeżenia pozostały („Widać, że Jackson uważnie przeczytał tę książkę!” – powiedział wówczas kolega T. Na co ja odparłem: „I że niewiele z niej zrozumiał.” – co oczywiście było pewną przesadą… Ale niewielką.).
Z drugiej – pomyślałem, że film idealnie sprawdza się jako… ilustracja do książki. Wizja Śródziemia – Zwłaszcza Shire’u czy Morii, a w kolejnych częściach także Gondoru (Minas Tirith!) była po prostu wspaniała. Ale jeśli ktoś książki nie czytał, to na ekranie zobaczył jakąś skądinąd ciekawą historię magiczno–przygodową i… niewiele więcej, niestety.
I nie chodziło mi nawet o to, że „elfy nie śpiewają” i że nie było Toma Bombadila – ale o to że nie było rzeczy dużo ważniejszej: głębi.
***
A teraz – z czystej ciekawości – poszedłem na „Hobbita”. I wiecie co? Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony.
Paradoksalnie uważam, że pierwszy „Hobbit” to znacznie lepszy film niż „Władca Pierścieni”. Lepszy także pod tym względem, że lepiej oddaje to, co znajdowało się w literackim pierwowzorze. Dlaczego?
Po pierwsze dlatego, że Jackson ma więcej czasu na te opowieść. Decyzja o rozbiciu historii na trzy filmy wynikała oczywiście (nie oszukujmy się…) z założeń czysto komercyjnych, ale bardzo filmowi pomogła. Wystarczy proste porównanie: Pierwszy tom „Władcy Pierścieni” w wydaniu Czytelnika z 1981 r. ma – bagatela – 548 stron. I te 548 stron trzeba było zmieścić w mniej więcej trzygodzinnym filmie.
„Hobbit” (Iskry, 1985 r.) ma raptem 234 strony – i te 234 strony Jackson ma pokazać w trzech filmach. Jest różnica, prawda?
Dzięki tej różnicy, jak napisałem, Jackson ma czas. Jest w filmie czas na pokazanie, jak młody Bilbo siada do kolacji (scena ma raptem ze dwie minuty, ale jest genialna!). Jest czas na pokazanie jego dialogu z Gandalfem („Dzień dobry? A cóż przez to rozumiesz?”). Jest czas na kapitalną kolację krasnoludów i Bilba, łącznie z piosenką o tłuczeniu talerzy (nota bene – scena sfilmowana po prostu genialnie, całe kino się śmieje!). Jest czas na śpiewaną przez krasnoludy pieśń o wyprawie po skarby. Na scenę, w której Bilbo chce wracać bo zapomniał chusteczki do nosa. Na historię o trzech trollach wyprowadzonych w pole i zamienionych w kamień. Na grę w zagadki z Gollumem – i tak dalej, i tak dalej.
To wszystko drobiazgi, szczegóły, scenki które – pozornie – niewiele wnoszą do akcji, ale budują coś, co jest niezwykle istotnym elementem prozy Tolkiena: nastrój, klimat, charakterystyczny oddech, poezję… Na takie drobiazgi zabrakło miejsca w ekranizacji „Władcy Pierścieni” – i ten film bardzo na tym stracił.
***
Ale jest też drugi poziom, który zadecydował o tym że „Hobbit” (a przynajmniej jego pierwsza część) jest lepszym filmem niż „Władca…”: otóż „Hobbit” (mówię o książce) to jednak znacznie prostsza historia. Jasne, są tu ważne myśli, są wątki pogłębiające, są odniesienia do Znacznie Większych Historii i tak dalej – ale sama fabuła „Hobbita” pomyślana była przez Autora jako (głównie…) opowieść dla dzieci. Nie ma tu takiej głębi, nie ma tak „dorosłych” dylematów, takiej filozofii, symboliki, odniesień do spraw Najważniejszych. Jest za to stosunkowo prosta opowieść o przygodzie i jej konsekwencjach.
I nie zmienia tego fakt, że Jackson nieco „udoroślił” tę historię (sceny bitew są dość brutalne i raczej nie dla małych dzieci, a orkowie i wargowie naprawdę mogą przyśnić się w nocy…). Prosta (wiem, powtarzam się…) baśń, po prostu idealny materiał na scenariusz.
W całym filmie – choć oczywiście pewne sceny i wątki są na potrzeby scenariusza nieco zmienione – nie było ani jednego momentu, w którym skrzywiłbym się z niesmakiem i pomyślał, że „to nie tak”. Ani jednej sceny, w której rzuciłoby się w oczy niezrozumienie przez reżysera filozofii Tolkienowskiego świata. Ani jednego prawdziwego zgrzytu. A w ekranizacji „Władcy…” takich zgrzytów było co najmniej kilka.
Jeśli kolejne części będą równie dobrze zrobione – to naprawdę będzie co oglądać.
***
Nieuczciwie byłoby nie powiedzieć o jeszcze jednej płaszczyźnie, która – niezależnie od tego co napisałem wyżej – jest chyba najmocniejszym atutem tego filmu. Cała strona wizualna, cała wizja plastyczna jest po prostu oszałamiająca. Shire jest jeszcze piękniejszy niż we „Władcy…”, Erebor wręcz zapiera dech w piersi. Krasnoludy są „przemyślane” do najdrobniejszego szczegółu, konie są takie jak powinny być (krasnoludy jeżdżą na zimnokrwistych kucach, elfy – na koniach gorącokrwistych!). Każdy szczegół stroju, każda klamra u paska, każdy obrazek na ścianie w Bag End…
No i wszystkie „normalne” krajobrazy Śródziemia, za które Nowa Zelandia powinna dostać oddzielnego Oscara… Dla samej uczty dla oka warto ten film zobaczyć.