Zima. Ale Będzie Wiosna.

Smętny czas zimowy. Smętny, bo zimowy. Tak, wiem, część z Was zimę lubi. Ja nie lubię. Bo jest zimno, bo jest ciemno, bo trzeba odśnieżać. Do chrzanu.

No dobrze, to już ponarzekałem. Parę powodów pewnie by się jeszcze znalazło, ale nie będę Wam psuł humoru p…, eee, głupotami.

***

A ze spraw Ważnych: szósta, ostatnia chemia za nami. I znowu „dalsza poprawa w stanie miejscowym”.

Czwartego lutego jest Światowy Dzień Walki z Rakiem, wiedzieliście? Ano, myśmy też nie wiedzieli. Ale już wiemy – i, jak się okazuje, mamy się w jego przedłużone obchody czynnie włączyć. Czwartego będziemy świętować. Piątego M. idzie do szpitala.

Szóstego operacja.

Do wszystkich tych, co Trzymają Kciuki Tam Gdzie Trzeba i tych, co ciepło o nas myślą: to będzie Bardzo Ważny Dzień. Od tej operacji – i jej wyników – bardzo dużo zależy.

A potem – w zależności od tego, co lekarze wypatrzą w tym co wycięli – będzie pewnie jeszcze trochę chemii, pewnie jakieś naświetlania żeby „dobić gada”.

Chciałbym mieć to już za sobą.

Media o Mediach czyli „Dlaczego Jestem Idiotą”

„Znany dziennikarz sportowy” Krzysztof Stanowski opublikował w Internecie swoisty manifest o tym, że – mówiąc w uproszczeniu – media ogłupiają ludzi. Piszę „znany dziennikarz” w cudzysłowie, bo ja go akurat zupełnie nie znam (zapewne dlatego, że średnio interesuję się sportem w mediach).

Teza ogólna: media karmią nas papką, za to nie wiemy co się naprawdę dzieje na świecie, kto nim rządzi i co jest naprawdę ważne.

Próbka tekstu:

Wiem, że Anna Mucha jeździ mercedesem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.

Wiem, że Doda rozstała się z chłopakiem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem. (…)

Wiem, że Ewa Farna tyje, ale nie wiem, kto rządzi Chinami.

Wiem, że nowy iPhone jest dłuższy niż stary, a nie wiem, kto rządzi Chinami.

Jestem idiotą.

Wniosek:

Coś jest nie tak z przekazem medialnym.

„Coś jest nie tak z przekazem medialnym”?

A może jednak coś jest nie tak z panem Stanowskim i tymi, którzy przyklaskują jego tezie?

Od kogo zależy to, co czytam i na co zwracam uwagę? Zawsze myślałem, że głównie jednak ode mnie. Nie mam pojęcia, czym jeździ Anna Mucha – wiem o tej pani tyle, że to aktorka którą widziałem w jednym chyba filmie (no cóż, może akurat gra w tym typie kina, który nie przyciąga mnie przed ekran). Ewa Farna? Słyszałem w radiu ze dwie jej piosenki, ale fakt że utyła jakoś umknął mojej uwadze.

A może nie „umknął”? Może po prostu nie czytam „Plotków”, „Pudelków”, „Faktu” i innych plotkarskich „mediów”?

Za to owszem, wiem kto jest premierem Izraela, wiem kto rządzi w Chinach i co się zmieniło w tym kraju po ostatnim zjeździe KPCh. Wiem też wiele innych rzeczy.

A przecież, panie Stanowski, mamy – jak sądzę – dostęp do tych samych informacji, do tych samych mediów, tych samych stron internetowych.

Więc jak – czy to wina mediów i dziennikarzy? Czy jednak dokonywanych przez nas każdego dnia wyborów?

Innymi słowy – proszę wybaczyć – trudno mi zrozumieć, dlaczego zwala Pan na media i dziennikarzy winę za własną głupotę i za to, że zamiast zainteresować się światem czyta Pan „Pudelki”… Z całego Pańskiego tekstu z jednym stwierdzeniem jestem zmuszony się zgodzić: rzeczywiście, czytając Pański manifest odnoszę wrażenie, że jest Pan idiotą.

Tylko czy to na pewno wina mediów?…

A przy okazji: „Pudelki” funkcjonują dlatego, że ludzie chcą je czytać. Nie oszukujmy się: nikt o tyciu młodocianej gwiazdki czy samochodzie popularnej aktorki nie pisze „dla idei”. Można się oburzać na „płytkie media”, ale gdyby nie było ludzi chętnych na tę papkę, to nikt by jej nie produkował.

„Z kogo się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!” – że zacytuję klasyka…

 

 

Hobbit: Puchatek Jest Za

Na pierwszą część ekranizacji „Władcy Pierścieni” poszliśmy w pod koniec lutego 2002 r., z całą grupką znajomych. Specjalnie wybraliśmy kino „Luna” przy Marszałkowskiej, bo chyba tylko tam były wtedy w ostatnich rzędach dwuosobowe kanapy – a M. była w dziewiątym miesiącu ciąży i nie wiedzieliśmy jak zniesie taki długi seans (tydzień później urodził się Pietruszka…).

Ja, nie da się ukryć, do idei ekranizacji podchodziłem sceptycznie – uważałem (i zdania nie zmieniłem), że tej książki przenieść na ekran po prostu się nie da. Za dużo treści (nie mylić z wydarzeniami i akcją), za dużo myśli, za dużo symboliki, zbyt wiele warstw narracji…

Kiedy wyszliśmy z kina miałem mieszane uczucia. Z jednej strony – wszystkie moje zastrzeżenia pozostały („Widać, że Jackson uważnie przeczytał tę książkę!” – powiedział wówczas kolega T. Na co ja odparłem: „I że niewiele z niej zrozumiał.” – co oczywiście było pewną przesadą… Ale niewielką.).

Z drugiej – pomyślałem, że film idealnie sprawdza się jako… ilustracja do książki. Wizja Śródziemia – Zwłaszcza Shire’u czy Morii, a w kolejnych częściach także Gondoru (Minas Tirith!) była po prostu wspaniała. Ale jeśli ktoś książki nie czytał, to na ekranie zobaczył jakąś skądinąd ciekawą historię magiczno–przygodową i… niewiele więcej, niestety.

I nie chodziło mi nawet o to, że „elfy nie śpiewają” i że nie było Toma Bombadila – ale o to że nie było rzeczy dużo ważniejszej: głębi.

***

A teraz – z czystej ciekawości – poszedłem na „Hobbita”. I wiecie co? Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony.

Paradoksalnie uważam, że pierwszy „Hobbit” to znacznie lepszy film niż „Władca Pierścieni”. Lepszy także pod tym względem, że lepiej oddaje to, co znajdowało się w literackim pierwowzorze. Dlaczego?

Po pierwsze dlatego, że Jackson ma więcej czasu na te opowieść. Decyzja o rozbiciu historii na trzy filmy wynikała oczywiście (nie oszukujmy się…) z założeń czysto komercyjnych, ale bardzo filmowi pomogła. Wystarczy proste porównanie: Pierwszy tom „Władcy Pierścieni” w wydaniu Czytelnika z 1981 r. ma – bagatela – 548 stron. I te 548 stron trzeba było zmieścić w mniej więcej trzygodzinnym filmie.

„Hobbit” (Iskry, 1985 r.) ma raptem 234 strony – i te 234 strony Jackson ma pokazać w trzech filmach. Jest różnica, prawda?

Dzięki tej różnicy, jak napisałem, Jackson ma czas. Jest w filmie czas na pokazanie, jak młody Bilbo siada do kolacji (scena ma raptem ze dwie minuty, ale jest genialna!). Jest czas na pokazanie jego dialogu z Gandalfem („Dzień dobry? A cóż przez to rozumiesz?”). Jest czas na kapitalną kolację krasnoludów i Bilba, łącznie z piosenką o tłuczeniu talerzy (nota bene – scena sfilmowana po prostu genialnie, całe kino się śmieje!). Jest czas na śpiewaną przez krasnoludy pieśń o wyprawie po skarby. Na scenę, w której Bilbo chce wracać bo zapomniał chusteczki do nosa. Na historię o trzech trollach wyprowadzonych w pole i zamienionych w kamień. Na grę w zagadki z Gollumem – i tak dalej, i tak dalej.

To wszystko drobiazgi, szczegóły, scenki które – pozornie – niewiele wnoszą do akcji, ale budują coś, co jest niezwykle istotnym elementem prozy Tolkiena: nastrój, klimat, charakterystyczny oddech, poezję… Na takie drobiazgi zabrakło miejsca w ekranizacji „Władcy Pierścieni” – i ten film bardzo na tym stracił.

***

Ale jest też drugi poziom, który zadecydował o tym że „Hobbit” (a przynajmniej jego pierwsza część) jest lepszym filmem niż „Władca…”: otóż „Hobbit” (mówię o książce) to jednak znacznie prostsza historia. Jasne, są tu ważne myśli, są wątki pogłębiające, są odniesienia do Znacznie Większych Historii i tak dalej – ale sama fabuła „Hobbita” pomyślana była przez Autora jako (głównie…) opowieść dla dzieci. Nie ma tu takiej głębi, nie ma tak „dorosłych” dylematów, takiej filozofii, symboliki, odniesień do spraw Najważniejszych. Jest za to stosunkowo prosta opowieść o przygodzie i jej konsekwencjach.

I nie zmienia tego fakt, że Jackson nieco „udoroślił” tę historię (sceny bitew są dość brutalne i raczej nie dla małych dzieci, a orkowie i wargowie naprawdę mogą przyśnić się w nocy…). Prosta (wiem, powtarzam się…) baśń, po prostu idealny materiał na scenariusz.

W całym filmie – choć oczywiście pewne sceny i wątki są na potrzeby scenariusza nieco zmienione – nie było ani jednego momentu, w którym skrzywiłbym się z niesmakiem i pomyślał, że „to nie tak”. Ani jednej sceny, w której rzuciłoby się w oczy niezrozumienie przez reżysera filozofii Tolkienowskiego świata. Ani jednego prawdziwego zgrzytu. A w ekranizacji „Władcy…” takich zgrzytów było co najmniej kilka.

Jeśli kolejne części będą równie dobrze zrobione – to naprawdę będzie co oglądać.

***

Nieuczciwie byłoby nie powiedzieć o jeszcze jednej płaszczyźnie, która – niezależnie od tego co napisałem wyżej – jest chyba najmocniejszym atutem tego filmu. Cała strona wizualna, cała wizja plastyczna jest po prostu oszałamiająca. Shire jest jeszcze piękniejszy niż we „Władcy…”, Erebor wręcz zapiera dech w piersi. Krasnoludy są „przemyślane” do najdrobniejszego szczegółu, konie są takie jak powinny być (krasnoludy jeżdżą na zimnokrwistych kucach, elfy – na koniach gorącokrwistych!). Każdy szczegół stroju, każda klamra u paska, każdy obrazek na ścianie w Bag End…

No i wszystkie „normalne” krajobrazy Śródziemia, za które Nowa Zelandia powinna dostać oddzielnego Oscara… Dla samej uczty dla oka warto ten film zobaczyć.

Nowy Rok. Nowy?…

Dobrze, że ten rok już się skończył. Wszelkiego rodzaju podsumowania i wspominki najważniejszych momentów to zupełnie nie moja zabawa – ale tak po prostu, po ludzku, nie był to najlepszy czas.

Zawsze można mieć nadzieję, że ten kolejny będzie lepszy…

***

A z ciekawszych wieści – byłe ze starszakami na „Hobbicie”. I muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Ale o tym później.