Chce Wam napisać kilka słów o bajkach – bo przeżyłem wstrząs niejaki z nimi związany.
Uwaga na początek: w zasadzie gatunek literacki, o którym mówię, nazywa się „baśń”. „Bajka” tak naprawdę to trochę co innego – krótki utwór, najczęściej wierszowany, w którym występują zwierzęta, przedmioty czy (rzadziej) czarodziejskie istoty jako symbole i alegorie spraw ludzkich. Po polsku najbardziej znane bajki pisał Krasicki („Wół minister” chociażby). Natomiast opowieść prozą – taka jak te, które tworzył Andersen czy choćby bracia Grimm – nazywa się „baśń”. Ale ponieważ w języku potocznym te dwie nazwy występują zamiennie – ja także pozwolę sobie na nieco nieprecyzyjne używanie terminu „bajka”, co mi (mam nadzieję…) wybaczycie. Zresztą nie bardzo macie inne wyjście, szczerze mówiąc. 🙂
Baśnie to cudowny gatunek literacki. Wbrew pozorom nie są wyłącznie zmyślonymi historiami – często jest w nich Prawda bardzo głęboka, czasami – prastara, pierwotna Mądrość zawarta w prostych (pozornie) opowieściach. J.R.R. Tolkien – sam przecież mistrz baśni – napisał kiedyś taki esej literaturoznawczy „Drzewo i liść”. To rozprawa o tym, czym są baśnie, skąd się wzięły, dlaczego są tak ważne w ludzkiej kulturze. Nie, zapewniam Was, to nie jest nudny teoretyczny wykład. To z pasją napisany tekst o tym, co jego Autorowi było przecież osobiście bliskie. Warto go przeczytać – zwłaszcza, jeśli kiedyś zafascynował nas „Władca Pierścieni”. TRZEBA go przeczytać, jeśli chce się na poważnie komentować twórczość Tolkiena albo (nie daj Boże…) przenosić ją na ekran. Może gdyby Peter Jackson po nią sięgnął, uniknąłby paru żenujących błędów, które popełnił kręcąc swoje ekranizacje…
Ale to była w zasadzie dygresja. Sam bardzo lubię bajki, zresztą ileś tam ich w życiu sam napisałem. Dlatego z ciekawościa sięgam po każde nowe wydanie książek z bajkami, zwłaszcza takie, które podaje te same, tradycyjne historie „na nowo opowiedziane”.
No i dochodzimy do meritum, czyli do zapowiedzianego na początku wstrząsu…
Potwory moje dostały kiedyś przepięknie wydana książkę z bajkami. Wielka, kolorowa, z cudownymi ilustracjami – aż się chciało otworzyć. Z jakichś powodów (nie pamiętam jakich) książka powędrowała gdzieś na górną półkę z adnotacją „na później”.
Wczoraj wieczorem wyciągnęliśmy ją z górnej półki ze zdziwieniem (bo, rzecz prosta, zapomnieliśmy o niej dokumentnie).
Ucieszyliśmy się. Potwory takoż, bo czytanie przed snem to czas święty i ukochany.
Zaczęliśmy zatem czytać Potworom bajki z pięknej książki – same „klasyki”: „Trzy świnki”, „Czerwony Kapturek”, „Jaś i Małgosia”…
I to był błąd. Bo niestety okazało się, że piękna szata graficzna to najlepsze (czy raczej – jedyne…) co w tej książce warte pokazania dziecku.
Bajki okazały się „wersjami uwspółcześnionymi”. Co to znaczy? Ha.
W domach bohaterów znajdują się telewizory i inne nowoczesności. Jaś i Małgosia odjeżdżają w ostatniej scenie samochodem, który kupili za złoto czarownicy. Trzy świnki oglądają teledyski.
OK., to jeszcze można by znieść, choć ewidentnie psuje nastrój i urealnia coś, co z definicji powinno być od realiów oderwane, a przez to uniwersalne (patrz – esej Tolkiena).
Gorzej, że bajki te zostały „uczesane”, ugrzecznione, można powiedzieć – upoprawnione politycznie. W „Czerwonym Kapturku” wilk nie zjada babci – babcia chowa się przed nim do szafy. A kiedy przychodzi drwal z siekierą – nie zabija wilka, nie rozcina mu brzucha (bo i po co, skoro babci tam nie ma…), tylko grozi mu siekierą, a wilk ucieka przerażony i „…nigdy już nie próbował nikogo zjeść” (czy jakoś tak).
Jaś i Małgosia co prawda wpychają czarownicę do pieca, ale okazuje się, że „…wcale nie umarła, tylko odleciała na swojej miotle i nikt jej więcej nie widział”.
Jakub (ten co dostał magiczną fasolkę, zresztą z irracjonalnych przyczyn przemianowaną w tej wersji na „magiczny groszek”) w ostatniej scenie ścina łodygę magicznej fasoli, ale ścigający go olbrzym nie spada, tylko zostaje zawieszony na górnej, „dyndającej” części łodygi i musi wspiąć się z powrotem. O tym, że bajka kończy się opisem tego, co kupili sobie Jakub i jego stara matka za złoto olbrzyma (m. in. nowy dom i – oczywiście – samochód) już nawet nie wspominam.
Co za koszmar. Jedną z funkcji bajek jest to, że dziecko (jeśli akurat do niego bajka jest adresowana, co wbrew pozorom wcale nie jest oczywiste…) ma spokojną pewność, że „zło” zostało pokonane, że czarownicy już nie ma, że olbrzym na pewno już nie wróci. A tu okazuje się, że nie ma tej pewności. W imię „poprawności politycznej” i „unikania opisów przemocy”.
Najlepsze na koniec. Bajka o trzech świnkach zaczyna się od tego, że trzy świnki mieszkają z mamą w małym domku. Świnki strasznie hałasują – grają na instrumentach, bez przerwy słuchają teledysków w telewizji (!!!), aż w końcu mama – świnka mówi im, że ma tego dosyć, że ten domek jest za mały i muszą iść w świat, poszukać sobie własnych domków, gdzie będą mogły hałasować do woli.
Przesłanie dla czterolatka? „Nie hałasuj, bo cię rodzice wyrzucą z domu”. No, po prostu bomba.
Na razie nie chcemy odbierać Potworom przyjemności, więc „czytamy” im te bajki własnymi słowami. Ale od dziś zamierzam przeglądać przed kupieniem każdą książkę dla nich, nawet taką, którą znam. Bo podobno ktoś już planuje wydać „ocenzurowaną kulturowo” wersję „Opowieści z Narnii” Lewisa – w takiej formie, żeby była „politycznie poprawna”, a więc nie zawierała bezpośrednich odniesień do chrześcijaństwa…