Mruczanka – horror

Wchodzi Piłeczka do pokoju, w którym Puchatek i M. jedzą spokojnie śniadanie. Pietruszka składa jakieś klocki („Juz siem najadłem”), Piłeczka bawiła na gościnnych występach w kuchni (za ścianą). Puchatek siedzi tyłem do drzwi, więc najpierw widzi M., która nagle otwiera oczy baaaardzo szeroko, a potem mówi przerażonym głosem coś w stylu „O Jezu, a co to????”
.
Puchatek się odwraca i… martwieje. Piłeczka ma całą twarz we krwi. Gęstej, czerwonej. Pokaleczyła się? Upadła na nos?
.
Po ułamku sekundy dopiero dochodzi do Puchatka, że pod warstwą rozmazanej posoki widnieje promienny uśmiech, a szarozielone oczka (po mamie…) śmieją się jeszcze bardziej. Piłeczka podnosi rączki do zakrwawionej buźki i… zaczyna się „kremować” – czynność podpatrzona u mamy, która rano kremuje sobie twarz, co Piłeczka uwielbia naśladować używając najróżniejszych substancji, które akurat wpadną jej w łapki.
.
Tym razem dorwała ketchup.
.
Puchatek

Mruczanka w szkocką kratę – 5


Dziś kilka słów o pewnym pięknym szlaku przez góry…
Pisałem o Buchlyvie i o St.Patrick. No to dziś kawałek dalej (jesteśmy w gruncie rzeczy na pograniczu Lowlands i Highlands, w nastrojowych, choć niewysokich The Trossachs).
Kilka kilometrów od St. Patrick leży urocza miejscowość Aberfoyle. Miasteczko niewielkie, domki kolorowe, ryneczek jak z kreskówki „Listonosz Pat”. I ogromne (to znaczy – ogromne w skali miasteczka) centrum handlowe z wyrobami wełnianymi. Ano tak, bo Aberfoyle jest stolicą (samozwańczą, jak podejrzewam, ale jednak) szkockiej wełny.
Naczytaliście się, że najlepsza wełna pochodzi a Australii? Albo z Patagonii? Nic z tych rzeczy. Najlepsza na świecie jest wełna szkocka. Bo szkockie owce wystawione są przez cały rok nie tylko na silne wiatry (jak te w Patagonii), ale także na padające co chwila deszcze – w lecie krótkie, przelotne i raczej ciepłe, ale jesienią często zimne i trwające od kilku godzin do kilku dni bez przerwy. Zrozumiałe, że takie owce MUSZĄ mieć wełnę NAPRAWDĘ wysokiej jakości. Australijskie owce w ogóle pominę milczeniem – jaką wełnę mogą mieć zwierzaki w kraju, gdzie generalnie jest upał przez dziesięć miesięcy w roku, a deszcz pada raz na… ?
Centrum wełny… Mmmm… Te swetry… Czapy… Koce wełniane… Aż człowiek żałuje, że
a. Nie ma pieniędzy,
b. Nie ma siły dźwigać wielkich zakupów przez kolejne trzy tygodnie autostopowej wędrówki…
Ale i tak nie wytrzymaliśmy i kupiliśmy przepiękny szal dla M. Zważywszy na stan naszych ówczesnych finansów było to lekkie szaleństwo (8 funtów!), ale szal był (jest do dziś) po prostu wspaniały. Szeroki, gruby, ciepły, zrobiony z tartanu w barwach pułku Black Watch (granat / ciemna zieleń / czarna nitka), wzór można zobaczyć tu:

 

http://www.clan.com/tartan_products.html?tartan=6009

Z Aberfolyle wiedzie szlak do Callander. Mija się ekskluzywne pola golfowe, wchodzi sie na ścieżkę i… żegnaj, cywilizacjo. Żeby przejść cały szlak, trzeba kilkakrotnie przechodzić nad ogrodzeniami dla owiec (dla turystów przewidziano drabinko-schodki, z którymi przeciętna owca sobie raczej nie poradzi).

Ścieżka idzie pod górę, dosyć łagodnie, trochę kręci między rozrzuconymi głazami, dosyć szybko wychodzi nad linię lasu. Wkraczamy na wrzosowiska…

Kto nie widział wrzosowisk w Szkocji, ten nie widział wrzosowisk. Ma się wrażenie, że wszędzie – wszędzie, po horyzont – ziemia pokryta jest liliowo-różowym dywanem. W oddali widać coraz wyższe góry, a wokół wiatr szumi we wrzosach. Poza wiatrem i śpiewem ptaków nie słychać nic. Cisza.

Można sobie usiąść we wrzosach i siedzieć. Można też pójść dalej – po dwóch czy trzech godzinach marszu dochodzi się nad brzeg pięknego, lodowcowego jeziora (Loch Venachar), a wzdłuż jego brzegu – do kamiennego mostu nad zwężeniem. Most ma bodaj ze trzysta lat. Po jego przejściu już niedaleko do Callander – kolejnego uroczego miasteczka, związanego z osobą Rob Roya MacGregora, czyli „szkockiego Janosika”.

Przedziwne miejsce – choć w nastroju typowe dla Szkocji: ciepłe, przyjazne, gościnne, każdy natychmiast czuje się w nim „u siebie”, choć w gruncie rzeczy jesteśmy, jak mawiają Brytyjczycy, „in the middle of nowhere”. Ale miasteczko ma w sobie to, co mnie w Szkocji (i w ogóle w Wielkiej Brytanii) najbardziej pociąga – specyficzny urok, ciepło, ale i charakter… Kiedy w 41 r. Naszej Ery do miasteczka przybyli Rzymianie (tak, bo już wtedy w miejscu dzisiejszego Callander istniała celtycka osada…) mieszkańcy zebrali się, podebatowali i – jak głosi lokalna legenda – zwołali kilka okolicznych klanów, poczym skutecznie i z typową dla Celtów gościnnością… pogonili Rzymianom kota. Nie przypadkiem Rzymska cywilizacja, obejmująca bądź co bądź cały ówczesny świat, kończyła się na Murze Hadriana. Murze zbudowanym (mniej więcej wzdłuż dzisiejszej granicy między Szkocją a Anglią) specjalnie po to, żeby ci „barbarzyńcy” nie najeżdżali opanowanej przez Rzymian części Brytanii (czyli Anglii, Walii, Kornwalii… i całej reszty). Szkocji Rzymianie nie podbili nigdy 🙂

Obrazki polecam: The Trossachs i okolice, Callander także – jak macie ochotę, to pooglądajcie sobie poszczególne galerie na tej stronie:

http://www.callander-town.demon.co.uk/photography/

Taki obrazek na zachętę:



(Dla uczciwości – zdjęcie pochodzi z wyżej wymienionej strony)

 

Puchatek

Mruczanka wyprana

 

Ano, wyprany jest Puchatek z sił wszelkich. Przedwczoraj skończył tłumaczyć książkę numer 1. Wczoraj cały Boży dzień zapierniczał (no wiem, ale tego NIE DA SIĘ inaczej okreslić…) po mieście stołecznym Warszawie w celu załatwiania spraw różnych. I po raz kolejny błogosławił mądrą decyzję sprzed trzech lat o wyprowdzce gdzie pieprz rośnie z tego strasznego miejsca. Dzisiaj – pierwsze pół dnia pisał tekst do pisma D., potem spędził dwie godziny na zakupach, a potem (z przerwą na kąpanie Potworów, usypianie Potworów i jedzenie kolacji) siedział i pisał kolejny tekst, do zupełnie innego pisma, tym razem – zupełnie społecznie (czyli nie za pieniądze, tylko dla idei).

A jutro siada Puchatek de novo przed ekranem (błogosławiąc kolejny pomysł, tym razem sprzed roku, o zakupie panelu LCD, bo inaczej byłby już chyba Puchatkiem Bez Oczu). Siada tłumaczyć kolejną książkę.

A potem Puchatek zadzwoni do osobistej mamy, która powie radośnie „To może byś częściej wpadł, jak już SIEDZISZ W DOMU”.

To się nazywa „siedzieć w domu”. Jakby ktoś nie wiedział, do od siedzenia najbardziej boli wcale nie odwłok, ale zupełnie przeciwna część Puchatka.

Tośmy sobie ponarzekali. Szkocja będzie, Sia.siu, obiecuję, ale dziś już nie mam siły…

Puchatek Translatek

Mruczanka translatorska

 

 

Nie, przykro mi, nic o wlanetynkach. Mdli mnie już od czerwonych serduszek, wybaczcie.

 

Dziś się Puchatek poznęca nad kolagami po fachu – tłumaczami, znaczy. A powód jest istotny – bo właśnie w kinach kolejny film Disneya z puchtkopodobnym bohaterem w roli głównej. Nie, nie zamierzam krytykować Disneya jako takiego, ani zżymać się, że disneyowski Kubuś z Puchatkiem Milne’a nie ma wiele wspólnego. Chodzi mi jedynie o PRZEKŁAD. Konkretnie – przekład tytułu.

 

„Kubuś i hefalumpy”. No, mistrzostwo świata. Co to są „hefalumpy”? Nie ma takiego słowa po polsku, to jasne. No i w porządku, można by powiedzieć – istoty bajkowe, bajkowa nazwa. Równie dobra jak „gumisie” czy „hobbici”.

 

Otóż nie. „Hefalumpy” to brednia, dowód na to, że tłumacz tego filmu (i disneyowskich puchatkowych dobranocek) powinien z pracy na zbitą buzię polecieć, bo sprawę (pardon) olał, bo poszedł po linii najmniejszego oporu.

 

Wystarczy spojrzeć na ekran, żeby zobaczyć, że „hefalumpy” mają duże uszy i trąby. I że są słoniami po prostu. Słowo „heffalump” w oryginale Kubusia Puchatka to po prostu przekręcone po dziecięcemu słowo „elephant”, czyli „słoń”. Każdy, kto choć trochę zna angielski, niech sobie oba słowa na głos przeczyta – brzmią podobnie. Tak samo, jak „Tigger” („Tygrysek” w przekładzie Ireny Tuwim) to po prostu przekręcony (lekko) „tiger”, czyli „tygrys”.

 

Irena Tuwim w całym rozdziale używa po prostu słowa „słoń”. Natomiast kiedy przerażony prosiaczek krzyczy ze strachu, plączą mu się słowa – w oryginale przekręca jeszcze bardziej już przekręcone – wychodzi z tego „słoniocy” („słoń” + „pomocy!”). Zacytuję:

 

W ORYGINALE:

 

„Help, help!” cried Piglet, „a Heffalump, a Horrible Heffalump!” (…) Herrible Hoffalump! Hoff, Hoff, a Hellible Horralump! Holl, Holl, a Hoffable Hellerump!”

 

U IRENY TUWIM:

 

– Pomocy, pomocy – krzyczał Prosiaczek. – Słoń, straszliwy Słoń! (…) Słoniowy Strach! Słoniocy! Słoniocy! Strachowy Pom! Pomocny Strach! Słoniocy!

 

Okazuje się zatem, że DA SIĘ przetłumaczyć słowo „heffalump” tak, żeby oddawało jednocześnie odniesienie do słonia, jak i dziecięce przekręcenie.

 

Wiem, że przekład Ireny Tuwim jest chroniony prawami autorskimi, więc tłumacz użyć słowa „słoniocy” nie mógł. W porządku. Ale – szanowny panie tłumaczu, szanowni panowie, którzy dopuściliście tę parodię tłumaczenia do kin – ja sam, choć za artystę się nie uważam ani filologii angielskiej nie kończyłem, mogę z marszu zaproponować wam trzy czy cztery rozwiązania tego problemu. Nie, tu ich nie napiszę – zgłoście się do mnie, to pogadamy. I nie róbcie dzieciom wody z mózgu.

 

Zirytowany Puchatek.

Mruczanka przerażona

 

Czytam w dzisiejszej prasie:

Dla zapracowanych rodziców przedszkole do 20

 
 

W Łodzi powstanie pierwsze przedszkole czynne do godz. 20. Miasto utworzy je z myślą o rodzicach, którzy kończą pracę później niż o godz. 17.
<!–0–>

Pani Beata pracuje do 17. Ma zgodę dyrekcji, żeby wychodzić z pracy trochę wcześniej. Wsiada w taksówkę i pędzi po syna. Wpada zwykle rzutem na taśmę. Kiedyś, gdy spóźniła się kwadrans, zapłakane dziecko stało z wychowawczynią przed drzwiami. – Pani pogroziła mi palcem i ostrzegła, że mam się więcej nie spóźniać – opowiada pani Beata.

W Łodzi jest ponad 150 przedszkoli publicznych i kilkadziesiąt prywatnych. Pracują od godz. 6 do 17, kilka do 17.30. W niektórych godzina 17 to czas zamykania placówki na klucz. Dzieci trzeba odbierać do godz. 16.30, bo potem sprzątaczki zamiatają klasy. „Skandal, nie ma ani jednego przedszkola, które pracowałoby do 20, nawet prywatnego!!! Ludzie, przecież od dawna nie pracujemy w fabryce do 15!!! Teraz pracuje się dłużej, na Boga. Mamy XXI wiek!!!” – napisała Marzena na forum internetowym „Gazety”.
(…)

Czytam i jestem przerażony. PRZERAŻONY. Nie wyobrażam sobie cztero – pięciolatka przyprowadzanego do przedszkola o 7 rano, a odnieranego o ósmej wieczorem. Nie wyobrażam sobie, żeby takie dziecko mogło być szczęśłiwe. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło wyrosnąć na całkiem normalnego człowieka.
.
To jest jakaś paranoja.
.
Nie, nikogo nie oceniam i nie proponuję prostych a genialnych wyjść z tej sytuacji – bo też ich nie znam. Po prostu żal mi tych dzieci.

Mruczanka strapiona nieco

 

 

Piszę z czterodniowym opóźnieniem, bo… trudno mi było do końca zwerbalizować myśli, które od soboty tupią mi po głowie. To, co poniżej, to nie do końca to, co chciałbym napisać…

 

Byłem na imprezie. W sobotę ostatnią. Warszawski dział miejski Jednej Dużej Gazety obchodził piętnastolecie istnienia. Przepracowałem w tymże dziale dwa i pół roku. Co prawda moja przygoda z Jedną Dużą Gazetą skończyła się już ponad dwa lata temu, ale na taki jubel zaprosili także byłych pracowników. No i pojechałem – całkiem sam, bo impreza zaczynała się o ósmej wieczorem. Pojechałem z założeniem, że wpadnę na dwie – trzy godziny i wracam do domu.

 

Wyszedłem z imprezy (po dwu i pół godzinach) z głową nabitą tyloma myślami, że do dziś jeszcze mi się kółka zębate w wolnych chwilach kręcą.

 

No bo tak – na pozór wszystko w porządku. Kiedy rozmawiałem z poszczególnymi osobami – było bardzo miło. Trochę wspominaliśmy „dawne (średnio) dobre czasy”, trochę opowiadaliśmy sobie „co u nas”. Sympatyczni ludzie, inteligentni, z poczuciem humoru, dowcipni, błyskotliwi.

 

Ale wystarczało, że po kilku chwilach – już rozmawiając z kim innym – popatrzyłem na nich z boku i…

 

PLASTIK. Sztuczne zachowania, sztuczne uśmiechy, sztuczne relacje, sztuczna zabawa. Właśnie – po sposobie zabawy szczególnie było to widać. Oni – nie widzę lepszego określenia – zachowywali się tak, jakby chcieli udowodnić całemu światu (a najbardziej samym sobie…) że się świetnie bawią.

 

Wiem, jak żyją na co dzień – też tak żyłem przez dwa i pół roku. „Nielimitowany czas pracy” (czyli siedzisz tak długo, aż skończysz), ciągła nerwówka, pęd, szybkość. To nie jest normalna praca dziennikarza, zaganianego i wiecznie się spieszącego. To jest chore połączenie maratonu (bo naprawdę trudno wyjść z redakcji przed siódmą – ósmą wieczór) ze sprintem (bo trzeba złapać newsa i podać go szybciej, niż to zrobi konkurencja…). A „konkurencja” to nie tylko inne gazety czy stacje radiowe. „Konkurencja” to także kolega z sąsiedniego biurka, od którego trzeba być lepszym, szybszym, bardziej błyskotliwym – żeby w razie czego (czyli w razie zwolnień…) to raczej jego się Firma pozbyła, a nie mnie.

 

Ci ludzie nie mają normalnego życia (przynajmniej w takim sensie, w jakim ja rozumiem normalność). Nigdy nie wiedzą, o której dziś wrócą do domu. Swoich mężów / żony / chłopaków / dziewczyny widują późnym wieczorem. I ewentualnie w soboty, bo to jedyny dzień, kiedy redakcja nie pracuje.

 

Takie życie wykańcza. Przede wszystkim emocjonalnie. Człowiek zaczyna żyć tak, jakby redakcja była jedynym światem, a wszystko co na zewnątrz służyło tylko do opisywania w gazecie.

 

Ta praca fatalnie wpływa na związki międzyludzkie. Taki kolega B. Przyszedł do Jednej Dużej Gazety pół roku po mnie. Dziś awansował, jest redaktorem, prowadzi wydania, robi karierę. Jest naprawdę dobry. Ale płaci za to wysoką cenę. Kiedy odchodziłem z redakcji dwa lata temu kolega B. mieszkał z dziewczyną / narzeczoną czy jak to tam nazwać. Kochał ją. Często o niej mówił. Mieli psy, jeździli na koniach, świata poza nią nie widział. Z tego, co opowiadał, byli razem już ładnych parę lat.

 

Na sobotniej imprezie kolega B. był już (w dowolnym znaczeniu tego słowa) z inną dziewczyną. Konkretnie – z jedną z sekretarek pracujących w redakcji. Sposób, w jaki tańczyli, przytulali się, całowali – był jednoznaczny. Nie wiem, jak było naprawdę, ale podejrzewam, że jego związek z Tamtą po prostu nie przetrwał. Trudno pielęgnować związek, jak się człowiek widuje z ukochaną osobą de facto raz na tydzień…

 

Miałem odruch podejść do mojego byłego szefa, który dwa lata temu – na fali „redukcji” – musiał mnie zwolnić i powiedzieć mu, że (choć wtedy byłem lekko przerażony perspektywą szukania pracy J) wyświadczył mi ogromną przysługę.

 

Nie zrobiłem tego. Wyszedłem z imprezy trochę po dziesiątej, wsiadłem do podmiejszczaka i jechałem przez ciemną noc do domu. Napięcie opadało ze mnie powoli (bo w towarzystwie ludzi tak nakręconych człowiek też się nakręca…), a ja ciągle miałem przed oczami ich twarze. Może źle to oceniam, może nie mam racji, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że były to twarze ludzi ze wszystkich sił chcących uwierzyć w to, że są szczęśliwi.

 

Naprawdę zadowoleni byli tam głównie ci, którzy – tak jak ja – już w tej redakcji nie pracowali.

 

**************

 

Żeby zakończyć bardziej optymistycznie: polecam znakomitą stronę poświęconą Szkocji. Widać, że prowadzą ją ludzie zakochani w szkockich klimatach. Aż miło popatrzeć i poczytać… Natchnęło mnie tak, że chyba w najbliższych dniach powstanie kolejna Mruczanka w Szkocką Kratę.

 

Zajrzyjcie sami: http://www.szkocja.zv.pl

 

J Puchatek…

 

 

Mruczanka w skali temperowanej

               

 

Druga Partita d-moll na skrzypce solo. Jan Sebastian Bach.

 

Gra Yehudi Menuhin. Płyta wydana dwanaście lat temu, ale nagranie oryginalne, z 1934 roku. Zapis z jakiejś starej, „czarnej” płyty przeniesiony na CD. Niedoskonałe to – trochę szumów, trzasków, lekko tylko wyczyszczone. Słychać szuranie nóg i skrzypienie krzeseł publiczności sprzed ponad siedemdziesięciu lat. Dźwięk też jakby „niedzisiejszy”, audiofil niewątpliwie by wybrzydzał. Płaski trochę…

 

I okazuje się, że to wszystko nieważne. Że wystarczy zamknąć oczy i ta muzyka po prostu płynie, wypełnia, brzmi. Bachowskie harmonie – uproszczone do maksimum, bo to przecież tylko jedne skrzypce.

 

Rzadko ostatnio słucham klasyki. Są rodzaje muzyki, których trzeba słuchać w ciszy. I nie chodzi tylko o zewnętrzny „brak zakłóceń”, ale to tę ciszę „w środku”. Dopóki WE MNIE jest zgiełk i szum, dopóty nie jestem w stanie słuchać takiej muzyki. Ostatnie kilka miesięcy (rok w gruncie rzeczy…) w ogóle nie byłem w stanie słuchać nic powyżej jazzu.

 

Teraz życie zaczyna wracać do normy. Co prawda nie da się słuchać dobrej muzyki w ciągu dnia (potwory nie dadzą J), ale za to wieczorem można zaparzyć dobrą herbatę, usiąść sobie i włączyć Bacha. Na przykład.

 

Jak to jest, że percepcja muzyki jest uzależniona nie tylko od tego, co się dzieje na zewnątrz, ale także od „wnętrza”? Kiedyś myślałem, że chodzi o „zamysł kompozytora”. Że taki Bach pisząc taką partitę coś czuł, coś chciał wyrazić, coś chciał w tych dźwiękach zawrzeć, przekazać – więc trzeba być na ten przekaz odpowiednio „otwartym”.

 

Dziś widzę, że to nie tylko to. Muzyka wyraża uczucia i myśli – to niby banał, dopóki nie odkryje się, że chodzi nie tylko o uczucia i myśli twórcy czy wykonawcy, ale także ODBIORCY. Muzyka (nie tylko jej tworzenie, także Słuchanie, właśnie wielką literą pisane) jest także metodą poznawania świata. Kiedy tworzę muzykę i kiedy jej słucham – nie tylko ja mówię do „świata”, ale i „świat” mówi do mnie. Nie tylko wyrażam siebie, ale też POZNAJĘ.

 

Obraz (w dowolnym sensie) opisany odpowiednią muzyką staje się bardziej zrozumiały. Nieodpowiednia muzyka – przeciwnie, zaciemnia go, czasem całkiem zaciera jego znaczenie.

 

Na czym ta „odpowiedniość” polega? To już inny temat. To już pytanie „badacza”. Ja (przynajmniej w dziedzinie muzyki…) nie jestem „badaczem”.. Rzeczy są takie, jaki są. Jeśli ktoś nie może się obejść bez pytania „dlaczego”, albo szybko się nimi znudzi (i to jest to lepsze wyjście!), albo będzie się wgłębiać tak długo, aż… zepsuje.

 

 

Puchatek

Mruczanka Triumfalna

 

No i stało się. Od dziś jestem szczęśliwym (?) posiadaczem Neostrady. Pan w Telepunkcie patrzył na mnie z niekłamanym podziwem. „Jest pan pierwszym człowiekiem w historii miasta G., któremu udało się założyć Neostradę na tej centrali”.

Ano, tak jak mówiłem – po osiągnięciu pewnego poziomu (pardon) upierdliwości nawet TP SA zrobi dla Ciebie WSZYSTKO, byleś się tylko odczepił. 🙂

Ale oni się mylą – to nie koniec. Bo ja teraz szybciutko idą do mojego sąsiada z drugiej strony podjazdu. I powiem mu, co i jak. Bo jemu też zależy. I będzie miał argument – „…jak to, mój sąsiad jest podpięty na tej samej centrali, i ma Neostradę, a państwo mi mówicie, że to  niemożliwe?”

No, TP SA – teraz to macie przerąbane 🙂

Puchatek

Mruczanka gorzka tym razem

Matka naszej bliskiej znajomej miała wylew. Poważny. Bardzo poważny. "Cały mózg zalany" powiedzieli podobno lekarze.

Leży w szpitalu – zawieszona między życiem a śmiercią. Nie wiadomo, co będzie.

Jeśli przeżyje – może być sparaliżowana, może nie mówić, nie słyszeć, nie widzieć, nie…

Nasz znajoma jest załamana. Siedzi w domu z małym synkiem – i nawet nie może pójść do szpitala, bo nie ma z kim malucha zostawić. Mąż – naukowiec – akurat wczoraj wyjechał na dwa dni na jakąś konferencję gdzieś do Belgii, zanim wróci, może być po wszystkim…

Tych z Was, którzy "mają takie zwyczaje" proszę o chwilę modlitwy.

Puchatek