Nie, przykro mi, nic o wlanetynkach. Mdli mnie już od czerwonych serduszek, wybaczcie.
Dziś się Puchatek poznęca nad kolagami po fachu – tłumaczami, znaczy. A powód jest istotny – bo właśnie w kinach kolejny film Disneya z puchtkopodobnym bohaterem w roli głównej. Nie, nie zamierzam krytykować Disneya jako takiego, ani zżymać się, że disneyowski Kubuś z Puchatkiem Milne’a nie ma wiele wspólnego. Chodzi mi jedynie o PRZEKŁAD. Konkretnie – przekład tytułu.
„Kubuś i hefalumpy”. No, mistrzostwo świata. Co to są „hefalumpy”? Nie ma takiego słowa po polsku, to jasne. No i w porządku, można by powiedzieć – istoty bajkowe, bajkowa nazwa. Równie dobra jak „gumisie” czy „hobbici”.
Otóż nie. „Hefalumpy” to brednia, dowód na to, że tłumacz tego filmu (i disneyowskich puchatkowych dobranocek) powinien z pracy na zbitą buzię polecieć, bo sprawę (pardon) olał, bo poszedł po linii najmniejszego oporu.
Wystarczy spojrzeć na ekran, żeby zobaczyć, że „hefalumpy” mają duże uszy i trąby. I że są słoniami po prostu. Słowo „heffalump” w oryginale Kubusia Puchatka to po prostu przekręcone po dziecięcemu słowo „elephant”, czyli „słoń”. Każdy, kto choć trochę zna angielski, niech sobie oba słowa na głos przeczyta – brzmią podobnie. Tak samo, jak „Tigger” („Tygrysek” w przekładzie Ireny Tuwim) to po prostu przekręcony (lekko) „tiger”, czyli „tygrys”.
Irena Tuwim w całym rozdziale używa po prostu słowa „słoń”. Natomiast kiedy przerażony prosiaczek krzyczy ze strachu, plączą mu się słowa – w oryginale przekręca jeszcze bardziej już przekręcone – wychodzi z tego „słoniocy” („słoń” + „pomocy!”). Zacytuję:
W ORYGINALE:
„Help, help!” cried Piglet, „a Heffalump, a Horrible Heffalump!” (…) Herrible Hoffalump! Hoff, Hoff, a Hellible Horralump! Holl, Holl, a Hoffable Hellerump!”
U IRENY TUWIM:
– Pomocy, pomocy – krzyczał Prosiaczek. – Słoń, straszliwy Słoń! (…) Słoniowy Strach! Słoniocy! Słoniocy! Strachowy Pom! Pomocny Strach! Słoniocy!
Okazuje się zatem, że DA SIĘ przetłumaczyć słowo „heffalump” tak, żeby oddawało jednocześnie odniesienie do słonia, jak i dziecięce przekręcenie.
Wiem, że przekład Ireny Tuwim jest chroniony prawami autorskimi, więc tłumacz użyć słowa „słoniocy” nie mógł. W porządku. Ale – szanowny panie tłumaczu, szanowni panowie, którzy dopuściliście tę parodię tłumaczenia do kin – ja sam, choć za artystę się nie uważam ani filologii angielskiej nie kończyłem, mogę z marszu zaproponować wam trzy czy cztery rozwiązania tego problemu. Nie, tu ich nie napiszę – zgłoście się do mnie, to pogadamy. I nie róbcie dzieciom wody z mózgu.
Zirytowany Puchatek.
„Wiem, że przekład Ireny Tuwim jest chroniony prawami autorskimi” – a nie można „wykupić licencji”, tak jak np. przy tłumaczeniu ścieżki dźwiękowej z filmów o Harrym Potterze, gdzie wprost przejęto utworzone przez p. Polkowskiego nazwy zwierząt magicznych, zaklęć czy choćby słowo „szmalcownicy”?
PolubieniePolubienie
To nie jest takie proste. Po pierwsze – nie wiem, kto był właścicielem praw autorskich do tłumaczenia „Harry’ego Pottera”: czy Andrzej Polkowski (który jeszcze żył, kiedy filmy powstawały), czy wydawnictwo (Media Rodzina of Poznań). W obu przypadkach zapewne nietrudno było się „dogadać”, uzyskać / kupić zgodę etc. W przypadku przekładów Ireny Tuwim sprawa jest nieco bardziej skomplikowana – z tego, co wiem, prawa autorskie należą obecnie do Fundacji im. Juliana Tuwima i Ireny Tuwim, prowadzonej przez córkę Poety, Ewę Tuwim-Wożniak. Z jednej strony fundacja ma zdaje się dość restrykcyjne zasady udzielania praw autorskich, z drugiej – wytwórnia Disneya znana jest z tego, że o własne prawa autorskie bije się do upadłego, ale innych kupować nie lubi, więc pewnie nawet nie próbowali…
PolubieniePolubienie