Mruczanka Jesienna (…)

Jakiś mnie, Kocia Twarz, jesienny spleen dopada. Niby siedzę, niby piszę co trzeba, niby pogoda za oknem wspaniała (taka jesień to jest jesień!)… A jednak coś gdzieś w środku gryzie i wmawia człowiekowi, że chciałby być zupełnie gdzie indziej i robić całkiem co innego…

Najsilniej się ten stan przejawia w reakcjach na „świat zewnętrzny”. Jak tylko coś się dzieje, jak się dowiaduję, że trzeba coś zrobić, gdzieś pójść, z kimś porozmawiać – to od razu się we mnie budzi jakiś protest. „Znowu mi każą gdzieś iść! Nie chce mi się… Po co… Wrrrr…” i tak dalej.

Jak się przez moment zastanowię – to mija, boć przecież chodzi o rzeczy zwykłe, normalne, a najczęściej nawet w miarę sympatyczne i z własnej woli (bądź co bądź) podejmowane. Ale pierwsza reakcja prawie zawsze jest na „nie”.

Marzą mi się jakieś góry, jakiś szlak, plecak na plecach i ta rozkoszna świadomość, że do domu daleko i człowiek zdany jest tylko na siebie.

No tak, wiem, nudny jestem.

Na weekend wyjeżdżamy „na wieś” – trzy dni z dala od cywilizacji. Zawsze coś 🙂
____________________________________________________________

Mailem dostałem. Od osobistej siostry. I jako zagorzały abstynent – zachwyciłem się okrutnie.

Motto:
„Najlepszym lekarstwem na wszelkie dolegliwości jest zwykła, czysta woda. Dwie krople na szklankę wódki i jak ręką odjął.”

😉

Mruczanka Po Niedzieli

Puchatki były wczoraj na chrzcie. Dziecko znajomych było chrzczone. A Puchatek nie mógł nie pójść, bo był chrzestnym. Co tu dużo mówić – wcale nim być w tym przypadku nie chciał za bardzo, ale nie bardzo wie, czy jest jakakolwiek możliwość kulturalnego i bez urażania rodziców odmówienia takiej propozycji…

Chrzest był w Warszawie, w Puchatków Starej Parafii (czyli Parafii Przedprzeprowadzkowej).

No kilka scen i zjawisk niewątpliwie godnych jest zapisania.

1. Każdy Polak w głębi duszy jest fotoreporterem. Nie ważne, co umie, nie ważne, że ma w ręku tak zwaną „małpę” z zepsutym fleszem, którą zrobione zdjęcie i tak nie wyjdzie – ważne, żeby być i pstryknąć. A jeszcze jak się ma NOWĄ CYFRÓWKĘ („…wszyscy widzą?…”), to już w ogóle jest tak zwany ogień w szopie. Można zatem odepchnąć matkę z dzieckiem na ręku („…bo baba w kadr włazi!” – cytat oryginalny, szeptem, ale scenicznym…), można wleźć w drogę ojcu chrzestnemu niosącemu zapaloną świecę, jakby się dało – to pewnie by się i na ołtarz wlazło, żeby złapać „lepsze ujęcie”…

Chrzczonych było dziewięcioro dzieci, każe z nich miało co najmniej trzech – czterech Krewnych I Znajomych z aparatami. Czyli z liturgii zrobił się TAK NIEPRAWDOPODOBNY BAJZEL (pardon), że Puchatka powoli szlag trafiał.

Normalnie chrzci tamtejszy proboszcz – człowiek Wysoce Sensowny (o czym niżej), który potrafi ten żywioł jakoś do porządku przywołać. Niestety – był akurat chory i zastępował go jeden z wikariuszy, który nie umiał. Kompletnie.

2. Co proboszcz, to proboszcz. „Na zewnątrz” wybory do parlamentu, a w parafii… też wybory. Stoją w kruchcie urny, leżą wydrukowane karteczki, przez całą niedzielę można wybierać członków parafialnej rady duszpasterskiej. Czapki z głów.

3. Piłeczka nie byłaby sobą, jakby nie narobiła obciachu. Matka puchatkowego chrześniaka na chwilę (krótką…) podała chrześniaka M.

M. wzięła malucha, uśmiechnęła się do niego, pokołysała. I wtedy w kościele rozległ się donośny głosik Piłeczki. Brzmiały w nim oburzenie i głębokie poczucie krzywdy. Wrzask – dodam – słyszalny był w CAŁYM KOŚCIELE, a podejrzewam, że także na zewnątrz w promieniu jakichś dwustu metrów.

– NE!!! NE NE NE!!! TO NIE MAMY DZIDZIA!!! MAMA NE CE TEJ DZIDZI!!! TO NASZA MAMA!!! DZIDZIA NE!!!!

Mruczanka Watykańsko – Lingwistyczna

A bo tak mnie naszło 🙂

Czytam sobie taką książkę – wywiad-rzekę, przeprowadzony przez Petera Seewalda z Josephem kardynałem Ratzingerem w czasie, kiedy jeszcze pojęcia nie miał (ani jeden, ani drugi ;), że będzie Benedyktem XVI.

Seewald pyta o milion różnych rzeczy, od podstaw wiary i nauki Kościoła aż po poglądy na codzienność, sztukę, kulturę. Ratzinger odpowiada – szeroko, ciepło i barwnie, zupełnie nie pasują jego słowa do lansowanej w niektórych mediach wizji zimnego, twardego, „pancernego kardynała”.

Ale ja nie o treści tu chciałem, tylko o FORMIE. O języku, jakim posługuje się Ratzinger.

Jan Paweł II mówił językiem filozofii i poezji. Jego język był barwny, kwiecisty, stosował (znakomite skądinąd) zabiegi retoryczne, każda jego wypowiedź miała swoją melodię i rytm. To był – że pozwolę sobie na porównanie architektoniczne – barok. Taki prawdziwy, piękny barok: nie kapiący od złoceń, chmurek i aniołków, jak w warszawskim kościele św. Anny, ale niezwykle bogaty, z całą ornamentyką i mnóstwem szczegółów.

Ratzinger – dziś Benedykt XVI – mówi zupełnie inaczej. Jego język to raczej gotyk: znacznie prostszy (nie „uboższy”, tylko właśnie „prostszy”), niezwykle precyzyjny, z idealnie zachowanymi proporcjami. Każde słowo jest tu na swoim miejscu, każde zdanie zamyka się w logiczną całość. Kiedy odpowiada na pytanie – robi to z ogromnym szacunkiem dla pytającego, nawet wtedy, kiedy pytanie jest niezupełnie sensowne 🙂

To nie jest język poety-filozofa, jakim mówił Jan Paweł II. To język naukowca – ale nie „zasuszonego profesora”, którego wizja świata ogranicza się do poletka własnej specjalności. Język człowieka oczytanego, erudyty, wyraźnie zainteresowanego wieloma zjawiskami współczesności.

Język przy tym – w swojej prostocie i logice – niezwykle elegancki. Nie ma tu urwanych zdań, niedokończonych myśli, emocjonalnych dygresji. Myśl rozwijana jest konsekwentnie, każde kolejne zdanie czy nowy wątek logicznie wynika z poprzedniego. Zdania są dosyć krótkie, niewiele tu zdań podrzędnie złożonych, ciągnących się przez kilka linijek tekstu.

Ten język do mnie przemawia (niezależnie od treści). To się dobrze czyta. Z kimś takim dobrze by się rozmawiało – nie ma wątpliwości, co chce powiedzieć, nie ma wieloznaczności, wywód jest logiczny do bólu – choć nie pozbawiony poezji (nawet, jeśli to zupełnie inna poetyka, niż u Jana Pawła II).

Ciekawe, czy ktoś kiedyś robił analizę języka, jakim posługiwali się papieże…

Mruczanka Przedjesienna

 

Tyle spraw się dzieje… Tyle różnych myśli krąży…

Jesień się zaczyna na dobre. Nocami zimno, pierwsze żółte liście – choć w dzień jeszcze w miarę letnie temperatury…

To jeden z dwu okresów roku, w których najsilniej dopada mnie potrzeba Wędrowania. Wczoraj wieczorem wyszedłem na chwilę z domu zanieść coś znajomym dwie uliczki dalej. Wracałem – chłód, wiatr, gdzieś między chmurami widoczne pojedyncze gwiazdy… Poczułem nagle, że mógłbym tak iść i iść, całymi godzinami, nie myśląc o niczym.

A rano dojść na przykład w takie miejsce:

…albo jeszcze gdzieś dalej…

Mruczanka Faux Pas

Puchatek z M. i Potworami byli wczoraj w Leśnej Podkowie. Na urodzinach. Urodziny obchodził Błażej – autystyczny chłopiec, w którego terapii brała kiedyś udział M.

Urodziny zaczęły się w kościele w Leśnej Podkowie, od mszy w intencji Jubilata.

Kościół w Leśnej Podkowie to kościół szczególny – zielone otoczenie, jak przystało na miasto-ogórd, dookoła rośnie mnóstwo pięknych roślin, a wśród nich chodzą sobie różne mniej lub bardziej egzotyczne ptaki.

No i faux pas Puchatek popełnił, bo mu się Zmysł Satyryczny włączył w najmniej odpowiednim momencie.

Bo stali wszyscy przed kościołem, kilka minut przed mszą, w nastrojach jak najbardziej poważnych i podniosłych, a Puchatek zobaczył ptaszysko drepczące po ścieżce, z ogonem wielkim i – zanim zdążył pomyśleć – zadał na cały głos pytanie wysoce niestosowne:

– Przepraszam, kto tu puścił pawia?!

Rodzina jubilata padła ze śmiechu, M. przybrała kolor buraczkowy i spojrzała na Puchatka wzrokiem morderczym, a ksiądz proboszcz… Hmmmm… Chyba Puchatka nie będzie lubił.

Uuuups. 😉

Mruczanka Zatroskana

…no bo dobrze nie jest. Osobistej Mamie zrobili już prawie wszystkie możliwe badania – i dalej absolutnie nic z nich nie wynika.

Jeśli chodzi o problemy z mówieniem – wyniki badań neurologicznych wziął jakiś Bardzo Sławny Pan Profesor, który ma się im „przyjrzeć”. Samej pacjentce już się przyjrzał i raczył stwierdzić (zresztą bardzo przyjaźnie i kulturalnie), że ma do czynienia z – cytuję – „bardzo ciekawym przypadkiem”.

W ustach lekarza to komplement, czy wręcz przeciwnie?

Tak na puchatkowe oko psycholga to problem ewidentnie wyglądał na problem na poziomie mikrouszkodzeń w mózgu. Problemy wyłącznie z mówieniem, nie z pamięcią czy formułowaniem myśli (bo te same myśli na piśmie formułują się znakomicie). Nawet znaleźli tam ślad jakiegoś mikrowylewu, ale potem okazało się, że to akurat nie ma żadnego wpływu. I szukają dalej – na razie bezskutecznie.

Gorzej, że to są te „lepsze wieści”. Bo są jeszcze – wykryte niejako przy okazji – fatalne wyniki morfologii. FATALNE. Tak fatalne, że jak pani doktor je zobaczyła, to zaordynowała natychmiastowe przetoczenie litra krwi.

Żadnych masywnych krwotoków Osobista Mama ostatnio nie miewała. Ostatni raz miała robione badania dwa i pół roku temu, przed operacją połamanej nogi – i wszystko było OK.

Czyli – gdzieś musi być „dziura”, gdzieś krew „ucieka”. Wszystkie badania „od góry” nic nie wykazały – pozostaje badanie „dolnej części”, czyli kolonoskopia. Bo niestety jest poważna możliwość, że może to być nowotwór (jelito grube, okrężnica…).

Czyli nie jest dobrze.

Mruczanka Na Bieżąco

Trochę się spraw nazbierało wartych zauważenia.

1. Przedszkole w domu mamy. M. realizuje swoje marzenie o prywatnym przedszkolu prowadzonym na zasadach pedagogiki Montessori. Na razie to tylko wprawka – jest dziewięcioro dzieci (razem z Potworami), głównie pociechy Krewnych I Znajomych Królika. Więcej na razie nie będzie, bo brak lokalu (…dlatego mamy przedszkole „w domu” najdosłowniej. Na piętrze.). Jest wesoło 🙂 Na razie to tylko cztery razy w tygodniu, cztery godziny dziennie. Jak się rozwinie, jak się znajdą chętni, jak się znajdzie lokal, jak… etc., to może od przyszłego roku (szkolnego) się założy działalność wiadomą i sprawę zalegalizuje. A na razie – czas testowy…

2. Osobista Mama jest w szpitalu. Od dłuższego czasu miała problemy z… mówieniem. Wszystkie inne funkcje w normie, pisze normalnie, ale jak mówi – to mylą jej się słowa i gubi końcówki. Podejrzewali lekarze jakieś problemu neurologiczne (na poziomie mózgu) – ale wszelkie możliwe badania nic nie wykazały. Osobista Mama – jak na swój wiek i hmmm… powiedzmy, tryb życia, jak prowadziła przez ostatnie czterdzieści lat – jest zdrowa całkiem. Są tylko dwa objawy: problemy z mową i FATALNE wyniki morfologii. Takie, jakby miała poważny krwotok (…a nie miała). I nikt nie jest w stanie powiedzieć, skąd się te objawy biorą. (Był taki rysunek, bodajże Mleczki: Przerażony pacjent leży w łóżku, a dwaj uśmiechnięci lekarze mówią do niego: „Mamy dla pana dobrą wiadomość – przejdzie pan do historii medycyny!”).

3. A wczoraj wracałem z Warszawy, po całym dniu Biegania i Załatwiania Spraw Różnych… Szedłem sobie od dworca w G. do domu (dwadzieścia pięć minut jak obszył), był już wieczór (zauważyliście, że się coraz wcześniej ciemno robi?). Było chłodno, świeciły gwiazdy, cisza. A ja sobie szedłem i słuchałem Carrantuohilla. I jakoś mi tak było dobrze…

…Jesień się zbliża. Już ją czuć w powietrzu. I Szelma zrzuca letnie wdzianko, zaczyna nabierać futra.

W przeciwieństwie do naszego psa nie lubię zimy. Brrr. Nie chodzi mi o zimno (na nie jestem akurat bardzo odporny…). To raczej taki atawizm – zima to czas, kiedy człowiek jest przywiązany do miejsca. Drogi zasypane śniegiem, mróz nie pozwala na dłuższe wyprawy…

A lato to czas Wędrowania.

A w Szkocji teraz jest tak:

Mruczanka Podróżna – odcinek 2

A zatem jesteśmy w Wiedniu. Jest druga połowa sierpnia, godzina zdecydowanie wieczorna, ciemno się robi. W kieszeni pieniędzy akurat tyle, że starczyłoby na jeden nocleg w hotelu – tylko potem trzeba by już do domu wracać. Na tarczy.

Oooo, nie!

Jasne – byliśmy wtedy piękni i młodzi (jeśli chodzi o Puchatka, to dziś zostało już tylko „i”) – i gotowi choćby przełazić tę noc chodząc w kółko dookoła katedry… Co nie zmieniało faktu, że jednakowoż wizja płaskiej powierzchni i rozłożonego śpiwora nęciła nas dużo silniej. Zwłaszcza, że poprzednią noc spędziliśmy – bądź co bądź – w pozycji siedzącej, w pociągu…

No i właśnie wtedy objawił się Słynny Puchatkowy Fart. Bo Puchatek tak ma – zwłaszcza w podróży – że ma farta, wyczucie i trafia.

Trafił – ni z tego ni z owego, na jednej z uliczek (nie pamiętam nazw, wybaczcie, to było jednakowoż trzynaście lat temu…) stał sobie kościół, a na bramie kościoła widniał napis – po polsku. Bo to był – jak się później okazało – polski kościół w Wiedniu.

A że Puchatek wraz z Towarzyszkami w takich bardziej kościelnych środowiskach się obracali, więc odkrycie potraktowali jako „nie do odrzucenia”. Zapukali. Otworzył jakiś lekko zdziwony pan – nie ksiądz, ale kościelny chyba czy ktoś taki. Wysłuchał. Westchnął. Powiedział głośno (wyraźnie z intencją bycia słyszanym przez jakichś ludzi kręcących się za nim), że niestety, żadnych miejsc noclegowych nie ma, pokoje są zajęte, a w sali konferencyjnej to on NIE MOŻE NIKOGO PRZENOCOWAĆ, bo by się polizei czepiała. A potem dodał (cicho, mrugając lewym okiem), żebyśmy wpadli trochę później – tak koło dziesiątej – to nas zaprosi chociaż na HERBATĘ.

Puchatek aluzję zrozumiał. Poszliśmy się zatem przejść co nieco, wróciliśmy koło dziesiątej. Dostaliśmy herbatkę oraz miejsce w wyżej wymienionej sali konferencyjnej. Bardzo komfortowa podłoga z wykładziną 🙂 i łazienka obok. Czyli Szczyt Marzeń Autostopowicza.

A następnego dnia rano była niedziela. Czyli najpierw wybraliśmy się do katedry na mszę, a potem metrem i jakimiś autobusami – wyjechaliśmy na „rogatki” Wiednia, żeby wreszcie ruszyć. W założeniu było to proste: stajemy na wylocie i machamy, kierowcy stają, zabierają nas, jedziemy.

Bardzo szybko przekonaliśmy się, że to nie takie proste 🙂