Mruczanka Apokaliptyczna (?)

Znajoma Puchatków wiezie pięcioletnią córkę z przedszkola. Córka jest inteligentna, wygadana, myśląca – choć bywa też nieśmiała.
Jadą. Córka przez całą drogę narzeka, że jest głodna. Po …nastym razie, kiedy z tylnego siedzenia znowu dobiega głos:
– Ale mamo, ja jestem STRRASZNIE głodna…
…znajoma mówi (nieco zirytowana):
– Daj spokój, przecież już dojeżdżamy do domu, z głodu chyba nie umrzesz!
Na co dziecko, po krótkiej chwili milczenia, odpowiada głosem pełnym egzystencjalnej zadumy:
– A dinozaury wyginęły….
Kurrrrrtyna. 🙂

Muzycznie, acz nie tylko…

Jak to jest – niektóre rzeczy poprostu się starzeją, a inne nie…
Jakoś u mnie ostatnio wrócili do łask Simon i Garfunkel. Może to kwestia jesiennego spleenu, może różnych przemyśleń i wydarzeń powodujących taki a nie inny nastrój… Nie wiem.
Te piosenki (to oczywiście subiektywne, puchatkowe zdanie) kompletnie się nie starzeją. „Mrs Robinson” wciąż porusza (zwłaszcza, jak się ma przed oczami sceny z „Absolwenta”: Hide in the hiding place where no one ever goes).
Piosenek o miłości napisano pewnie miliony. Ale ile powstało w historii piosenek o przyjaźni? A znacie lepszą niż „Bridge over Troubled Water”?
„The Boxer”, „Scarborough Fair”, „Feeling Groovy”… Niby to klasyki, niby stare, niby każdy zna – a jak się wsłuchać, to aktualne i świeże jak cholera. Pardon.
Sekret jest prosty, to żadna tajemnica: tekst i świadomość, o czym się śpiewa.
Słowa, które nie są tylko „wypełniaczem do muzyki”, które żyją własnym życiem, które o czymś mówią (niekoniecznie o czymś bardzo poważnym, rzecz prosta). I wykonawca, który te słowa rozumie, który je „czuje”, który nie jest – jak w większości mielonej w radiu popowej papki – tylko „odtwarzaczem”.
Posłuchajcie tych dwóch gości: ani wielkiego głosu, ani jakichś naprawdę niebywałych pomysłów muzycznych… A jak słyszę „Sound of Silence”, to ciarki mi chodzą po plecach. Zawsze. Nie ma chyba bardziej poruszającej piosenki o samotności.
Hello darkness, my old friend,
Ive come to talk with you again,
Because a vision softly creeping,
Left its seeds while I was sleeping,
And the vision that was planted in my brain
Still remains
Within the sound of silence.
In restless dreams I walked alone
Narrow streets of cobblestone,
neath the halo of a street lamp,
I turned my collar to the cold and damp
When my eyes were stabbed by the flash of
A neon light
That split the night
And touched the sound of silence.
And in the naked light I saw
Ten thousand people, maybe more.
People talking without speaking,
People hearing without listening,
People writing songs that voices never share
And no one deared
Disturb the sound of silence.
Fools said i,you do not know
Silence like a cancer grows.
Hear my words that I might teach you,
Take my arms that I might reach you.
But my words like silent raindrops fell,
And echoed
In the wells of silence
And the people bowed and prayed
To the neon God they made.
And the sign flashed out its warning,
In the words that it was forming.
And the signs said, the words of the prophets
Are written on the subway walls
And tenement halls.
And whisperd in the sounds of silence.

Horror bez mruczenia

Lubię jeździć samochodem. Pdobnie jak mój ojciec – za kierownicą wypoczywam. Nawet jak się źle czuję, jak mnie łeb boli – wsiadam za kierownicę i… jak ręką odjął.
Lubię jeździć, ale czasami…
Jechałem z Warszawy do G. Wieczór już był. Ciemno jak gdzieś u kogoś.
Tuż przed P. – „teren zabudowany”, jadę pięćdziesiatką (NAPRAWDĘ jadę pięćdziesiątką!). Ciemno, żadnych latarni, żadnych znaków (!). I nagle widzę, że przede mną – nie wiem w jakiej odległości, ale ZDECYDOWANIE ZA BLISKO przez drogę przechodzi dwóch panów.
Obaj panowie są w stanie zdecydowanie wskazującym. Obaj ubrani są w CZARNE kurtki i CZARNE spodnie. I nagle (wszystko to trwa ułamki sekund) zdaję sobie sprawę, że oni są NA PRZEJŚCIU DLA PIESZYCH.
Przejściu, które chyba zrobiono niedawno, bo go w tym miejscu nie pamiętam, a żadnych znaków informujących nie było.
Panowie powinni zapalić w najbliższym kościele świeczkę w intencji wynalazcy  ABS, bo gdyby nie ABS właśnie, to bym w nich wjechał. CZUŁEM, jak hamulce „skaczą”, nie dopuszczając do poślizgu (droga była lekko wilgotna, wieczór, jesienna rosa czy co tam innego). Zatrzymałem się w zasadzie już na pasach – ale na tyle skutecznie, że obaj panowie popatrzywszy na mnie z niesmakiem przeszli mi przed maską i lekko chwiejnie poszli dalej.
No i teraz tak:
Jechałem ZGODNIE Z PRZEPISAMI. Przejście było nieoznakowane. Obaj pijaczkowie byli KOMPLETNIE NIEWIDOCZNI (a przecież wystarczyłby głupi odblask na kurtce!). Obaj nie zadali sobie nawet trudu, żeby rozejrzeć się przed wejściem na pasy.
I czyja by to była wina, gdybym ich uderzył?
Moja, oczywiście. Bo na przejściu dla pieszych! Bo „kierowca nie zachował koniecznej ostrożności” (a co ja jeszcze mogłem zrobić???). I zgodnie (zdaje się) z nowymi pzepisami (czy z nową interpretacją starych przepisów) właśnie bym siedział w areszcie (bo na pasach!).
Jeszcze przez parę godzin czułem jak mi sie adrenalina sączy z uszu.
Dwa dni później jechałem tą samą drogą – znak informujący o przejściu już stał. Nowiutki i błyszczący. …mać.