Przedświątecznie…

W zasadzie dopiero wczoraj udało mi się nadrobić wszystkie zaległości, zamknąć wszystkie „tyły” i generalnie dogonić rzeczywistość (…ciekawe, na jak długo). Teraz już robię tylko prace bieżące.

*

Jak to jest, że ZAWSZE w grudniu robi się finansowy dołek? Niby czekam na pieniądze z czterech różnych źródeł – jak już wszystkie wpłyną (a jest cień nadziei, że stanie się to przed świętami…) to chyba nawet będę na plusie (…troszkę). Ale na razie – na koncie echo… (Jak mawiał w czasach studenckich pewien znajomy, mieszkający w akademiku: „W lodówce mam dwie rzeczy: światło i zimne powietrze. Przy czym światło  nie zawsze, ale tylko wtedy, kiedy otworzę drzwi…” – to teraz podobnie jest z moim kontem bankowym :-)).

*

Piłka – jako JEDYNA z całej szkoły – przeszła do drugiego etapu polonistycznego konkursu kuratoryjnego. Teraz siedzi, czyta mądre książki, spotyka się prywatnie ze swoją znakomitą polonistką (która, nota bene, robi to absolutnie „społecznie”, szkoła jej za te dodatkowe godziny nie płaci…) i ma nadzieję, że uda jej się przejść do trzeciego. A wtedy jest już spora szansa, że zostanie jeśli nie laureatką, to przynajmniej oficjalną finalistką (do tego w trzecim etapie trzeba zdobyć bodaj powyżej 30 procent punktów). Taki tytuł finalisty daje jej dodatkowe 10 punktów przy rektutacji do liceum, co ma swój urok, zważywszy na „podwójny rocznik”, jaki zafundują dzieciakom w przyszłym roku Niemiłościwie Nam Panujący.

*

Dwa dni temu (!) ocknąłem się, że przecież już zaraz święta, a ja z jakimikolwiek prezentami jestem, delikatnie mówiąc, w czarnej dziurze. A tu jeszcze Osobisty Tata (mówiąc wprost) zwalił na mnie kwestię prezentów dla Potworów od dziadka. To znaczy – mam nie tylko dowiedzieć się, co by Potwory chciały dostać, ale jeszcze to zamówić / kupić, a dziadek to sfinansuje. Niby trudno się dziwić – dziadkowi bliżej już do ósmego krzyżyka, niż do siódmego, trochę sił brakuje, żeby po sklepach biegać… Tyle, że mnie z kolei brakuje czasu. Ech.

Dobrze, że przynajmniej Potwory wiedzą, czego chcą. Na przykład Pietruszka: zapytany, co chciałby dostać od dziadka pod choinkę, odpowiedział natychmiast, bez wahania i bez cienia wątpliwości: „Nie wiem”. I tak co roku, do jasnej karbidówki…

Po przerwie…

No nie było jak i kiedy.

Przechorowałem się przez prawie półtora miesiąca (!). Zrobiło mi się zapalenie nerwów wstępujących – coś jak „korzonki”, ale w szyi. I trzymało półtora miesiąca z jedną, kilkudniową przerwą. Koszmar po prostu: ból niby niewielki, ale absolutnie wystarczający, żeby nie móc zasnąć. I wystarczający, żeby nie móc pracować. Przez półtora miesiąca robiłem w zasadzie wyłącznie to, co musiałem robić na bieżąco – bo więcej po prostu nie byłem w stanie. Dwie godziny pracy dziennie, maksimum trzy. A dodatku mój twardy organizm jest dość odporny na wszelką chemię: standardowe leki przeciwzapalne prawie nie działały, te niestandardowe – słabo. Dopiero ketonal pomógł (i to po dziesięciu dniach zażywania dość końskiej dawki). Przez ostatnie trzy lata nie zjadłem tyle lekarstw, co od października do połowy listopada. Pewnie już świecę w ciemności…

W związku z powyższym – zaległości w pracy mam takie, jak stąd na Kamczatkę. To znaczy – miałem, bo już część nadrobiłem. Jak się dobrze sprężę – i jak nie zwali się za dużo rzeczy „bieżących” – to do czwartku powinienem dogonić rzeczywistość. Miejmy nadzieję.