No nie było jak i kiedy.
Przechorowałem się przez prawie półtora miesiąca (!). Zrobiło mi się zapalenie nerwów wstępujących – coś jak „korzonki”, ale w szyi. I trzymało półtora miesiąca z jedną, kilkudniową przerwą. Koszmar po prostu: ból niby niewielki, ale absolutnie wystarczający, żeby nie móc zasnąć. I wystarczający, żeby nie móc pracować. Przez półtora miesiąca robiłem w zasadzie wyłącznie to, co musiałem robić na bieżąco – bo więcej po prostu nie byłem w stanie. Dwie godziny pracy dziennie, maksimum trzy. A dodatku mój twardy organizm jest dość odporny na wszelką chemię: standardowe leki przeciwzapalne prawie nie działały, te niestandardowe – słabo. Dopiero ketonal pomógł (i to po dziesięciu dniach zażywania dość końskiej dawki). Przez ostatnie trzy lata nie zjadłem tyle lekarstw, co od października do połowy listopada. Pewnie już świecę w ciemności…
W związku z powyższym – zaległości w pracy mam takie, jak stąd na Kamczatkę. To znaczy – miałem, bo już część nadrobiłem. Jak się dobrze sprężę – i jak nie zwali się za dużo rzeczy „bieżących” – to do czwartku powinienem dogonić rzeczywistość. Miejmy nadzieję.