Jasełka – niejasełka

Zastanawiałem się, czy o tym pisać…

W ubiegłym roku w naszej parafii po raz pierwszy „wystawialiśmy” jasełka. Nowy (wtedy) proboszcz – przy wszystkich naszych „ale”, jakie do niego mamy – to dobry organizator i człek dynamiczny, który lubi jak w jego parafii „się dzieje”. Festyny, mecze („samorządowcy vs. reprezentacja parafii”), koncerty, przedstawienia. No i super.

No więc zrobiliśmy jasełka – nic super-specjalnego, prosty tekst, dzieciaki się nauczyły, był aniołki, pasterze, trzej Mędrcy ze Wschodu, był Herod i diabeł, była Maryja z Józefem i małym Jezuskiem (mały Jezusek był całkiem prawdziwy, miał cztery miesiące i wołali go „Agatka” ;-). Oprawa muzyczna była na poziomie (pani która prowadzi dzieciaki to zawodowy muzyk, jej mąż takoż, jeszcze paru się znalazło – lubię to poczucie, że z tą moją gitarą mam niewiele do roboty, bo są lepsi ode mnie – prawdziwi fachowcy). Jasełka się całej parafii wielce podobały.

No więc – prosta konsekwencja – w tym roku też je przygotujemy. Podział zadań jasny: my z rzeczoną Małgosią przygotowujemy scholę, panie katechetki (całe dwie) wynajdują odpowiedni tekst / scenariusz i rozdają dzieciakom role, tak żeby po świętach wszystko już było gotowe.

Jak powiedzieli, tak zrobili. W ubiegłą niedzielę panie katechetki rozdały dzieciom role, a Małgosi – żeby miała szerszą wizję całości przygotowując muzykę – przesłały mailem cały tekst.

I chwała Bogu.

Jak zobaczyłem ten tekst… Nie mówię o jego poziomie literackim, bo takowego nie posiadał. Ale treści…

Zaczyna się od tego, że Archanioł Gabriel czeka w niebie na aniołka, który miał coś tam załatwić na Ziemi, ale się spóźnia. Padają teksty w rodzaju „gdzie ta lebiega” (tak, to cytat). Okazuje się, że aniołek się spóźnił, bo… ukradł diabłu rogi. A jak wracał do nieba, to zahaczył pupą o wieżę kościoła, więc go ta pupa boli, co wymownie pokazuje (ha, ha, ha).

Potem jest jeszcze fajniej. Archanioł Gabriel robi aniołkowi wyrzuty, że pewnie lepiej by umiał latać, gdyby na lekcjach latania uważał, zamiast uganiać się za anielicami (?!).

Aniołowie, archaniołowie i inne postaci co i rusz łapią się za głowę krzycząc „O Boże!”

Diabeł częstuje swoje dzieci papierosami.

Kiedy pastuszkowie dowiadują się, że Herod ma złe zamiary, to wyciągają… czarne okulary i pistolety (!) oznajmiając, że od teraz będą „ochroniarzami” Pana Jezusa.

Diabeł w scenie kuszenia Heroda mówi do niego m.in. (cytuję) „debilu”, „durna pało”, „frajerze”.

Ot, takie parafialne jasełka. A to tylko najlepsze kwiatki, było tego więcej.

Córka Małgosi (dziewięciolatka) jak zobaczyła swoją rolę i te pistolety, to powiedziała że ona w takich jasełkach nie chce grać. Moje Potwory zareagowały podobnie.

Co robić?

Małgosia pisze maila do Głównej Pani Katechetki. Bardzo grzecznego, kulturalnego, z całym szacunkiem. Że czytaliśmy, że naszym zdaniem to nie pasuje, zwłaszcza że jasełka będą przedstawiane w kościele.

Pani Katechetka odpowiada zdziwiona, w klimacie „Ale o co chodzi?” i wysuwa ważki argument, że te jasełka były „wystawiane” gdzieś-tam w jej rodzinnej parafii i bardzo się podobały.

No więc ja piszę (mniej grzecznie niż Małgosia, ale z pełną kulturą), cytując co bardziej pikantne fragmenty (na czele z tymi „debilami”, „frajerami” i wyciąganiem pistoletów) i pytam czy Pani Katechetka jest zupełnie przekonana, że jest to tekst odpowiedni do wystawiania w kościele, dla małych dzieci.

Nie będę Wam opisywał całej przepychanki i mailowej dyskusji – my w końcu stwierdziliśmy, że do takich jasełek nie podejmujemy się przygotować oprawy muzycznej, Pani Katechetka się obraziła, ale w końcu stanęło na tym, że tekst zmieniamy.

Małgosia miała potem długą rozmowę z drugą panią katechetką (chyba rozsądniejszą), która przyznała że „nie wzięły pod uwagę, że maja w tym brać udział małe dzieci” (dobre i to), natomiast absolutnie nie była w stanie zrozumieć naszych zastrzeżeń co do samego tekstu. No bo to przecież takie wesołe, na pewno wszystkim by się spodobało…

Nie, no jasne. Podejrzewam że jakbyśmy w kościele urządzili taniec na rurze, to też wielu by się podobało – waliliby drzwiami i oknami.

***

Kocia Twarz – czy kobiety które są katechetkami (podobno zresztą zupełnie dobrymi!), mają jakieś wykształcenie, wiedzą o co w kościele (i w Kościele) chodzi, nie czują, że coś jest nie tak? Że wyciąganie pistoletów i mówienie o „debilach” i „durnych pałach” w kościele jest nieco nie na miejscu?

Czy aniołek łapiący się za tyłek i „uganiający się za anielicami” to naprawdę właściwy poziom poczucia humoru?

Czy może ja już się zestarzałem i jestem smętnym ponurakiem, który nie łapie tych perełek stylu?

 

Mruczanka z Chopinem

Tak, jak obiecałem – choć z lekkim opóźnieniem, relacja z Rodzinnej Wyprawy Do Kina…

Bilety do kina dostaliśmy w prezencie (i dobrze wiemy, że Mattkapolka maczała w tym palce…). Jak dają, trzeba brać, nieprawdaż?

Film, o którym Mattkapolka też pisała. „Latająca maszyna”.

Na początek: nie mamy chyba aż tak jednoznacznie pozytywnych wrażeń, jak Mattka, ale…

Film dzieli się w zasadzie na dwie części. I to druga część – ta „z aktorami” – nieco mniej przypadła nam do gustu. Heather Graham w ogóle nie jest moją ulubioną aktorką (…), a tu – jak stwierdziłem z przykrością – jej aktorstwo subtelnością środków wyrazu przypominało niestety bloczek betonu. Sama historia (wiecznie zajęta matka – businesswoman, nie mająca czasu dla swoich dzieci, nie słuchająca ich i nie widząca ich potrzeb, a potem przechodząca „cudowną przemianę” pod wpływem muzyki Chopina i magicznej podróży…) to schemat na schemacie, wizja znana ze stu tysięcy filmów familijnych. Wplecione w to wszystko opowieści o życiu Chopina sprawiają wrażenie „przyszytych na siłę” i natrętnie dydaktycznych. W dodatku cała ta druga część jest po prostu nieco za długa – jedyne co ją ratuje, to muzyka. Chopin. I Lang Lang przy fortepianie…

Ale to wszystko pikuś (Pan Pikuś!), bo pierwsze pół godziny „Latającej maszyny” to rzecz naprawdę niezwykła.

Animowany film – zresztą twórców oscarowego „Piotrusia i wilka” – opowiadający historię dziewczynki, która na latającym fortepianie wyrusza na poszukiwania swojego ojca. Nie będę Wam opowiadał całej fabuły – naprawdę warto zobaczyć to na własne oczy, więc nie chcę Wam psuć przyjemności.

Powiem tylko tyle:

Przez te pół godziny filmu nie pada ani jedno słowo. Całą historię opowiada obraz (wizja plastyczna jest tak poruszająca, tak prawdziwa i baśniowa zarazem, że można się w niej kompletnie zagubić…) – i muzyka. Muzyka Chopina grana przez Lang Langa.

Tu uwaga: gdybyście chcieli zobaczyć, poczuć nastrój – nie szukajcie na YouTube. Mimo dłuższych poszukiwań znalazłem tam tylko oficjalne trailery – fragmenty tej pięknej animacji z podkładem w postaci piosenki, która w oryginale towarzyszy tylko końcowym napisom.

A całe piękno, cała porywająca wizja tego filmu to właśnie zestawienie tej niezwykłej, magicznej opowieści z muzyką Chopina. Żadnych głosów, żadnej perkusji, żadnych bitów i elektryki – po prostu fortepian w wersji unplugged.

I uwierzcie mi – nic więcej nie trzeba. Siedzieliśmy wszyscy jak zaczarowani – nawet trzyipółletni Pucek (komicznie wyglądający w wielkich okularach 3D) gapił się w ekran z otwartą paszczą i słuchał tak, że aż mu uszy wachlowały.

Latający fortepian i muzyka Chopina w genialnym wykonaniu – czego chcieć więcej?…

Mimo zastrzeżeń co do drugiej części – zdecydowanie kategoria „Puchatek poleca”. 

Mruczanka (nie bardzo) Patriotyczna

W kinie Puchatki były w sobotę, całą rodziną, no po prostu wydarzenie sezonu. Ale o tym w następnej notce, bo dziś musi być o czymś innym. Musi. („…inaczej się udusi”).

11. listopada. I wszystko to, co się działo w Warszawie. To znaczy: co się działo, wie każdy kto gazety czyta czy TV ogląda (albo śledzi newsy w Internecie). Puchatek natomiast musi się w paru słowach wygadać, bo go rozniesie.

Cała Polska (ta dziennikarsko-internetowo-blogowo-polityczna) podzielona.

Z jednej stroni „patrioci”, chcący manifestować swoje przywiązanie to Ojczyzny, oburzeni na wstrętne lewactwo, które prowokowało burdy i nie dało przejść legalnej manifestacji.

Z drugiej – przeciwnicy faszyzmu, oburzeni że w XXI w. po ulicach chodzą ludzie jawnie odwołujący się do ideologii faszystowskiej i tak dalej.

I te dyskusje w Internecie… I te – z obu stron – natchnione argumenty… I te – także z obu stron – objawy chamstwa, agresji, wulgarności.

I co ma zrobić, powiedzcie, ktoś kto nie odnajduje się po żadnej z tych stron? Kogo nie bawi taki patriotyzm na pokaz przykrywający zwykłe draństwo – ani antyfaszyzm na pokaz, absolutnie nietolerancyjny wobec każdego, kto myśli inaczej?

Spróbujcie mnie zrozumieć: jeden mój dziadek był legionistą Piłsudskiego, walczył w wojnie 1920 r., Lwów zdobywał. W naszej rodzinie zawsze ten 11. listopada był ważną datą. Drugi mój dziadek był Żydem, który cudem uratował się z Holokaustu, a cała jego rodzina (podobnie jak cała rodzina babci) zginęła w Auschwitz. Więc kwestie protestu przeciwko faszyzmowi też dobrze łapię.

No i co?

Kto choć trochę uczył się historii i wie czym przed wojną była ONR, powinien dobrze się zastanowić, czy na pewno ludzie którzy dziś uważają się za jej spadkobierców to towarzystwo, w którym chce się świętować. Program przedwojennej ONR – nadal widoczny na stronach internetowych „dzisiejszej” ONR – jak widać nie jest przez tych ludzi uznawany za „błędy przeszłości”, tylko akceptowany.

Combat 88 i inni jawni faszyści – którzy na czas Marszu grzecznie milkną i „tylko” idą i demonstrują… To patrioci? W czym się ich patriotyzm wyraża – w „hailowaniu”, kiedy akurat dziennikarze nie widzą? W powoływaniu się na ideologię, w imię której wymordowano kilka milionów Polaków? Na takich „patriotach” koledzy mojego dziadka z AK wykonywali wyroki w imieniu Państwa Podziemnego…

Kibole, z twarzami zawiniętymi szalikami, dla których „Żydzi i pedały” są takim samym wrogiem, jak policja, którzy rzucają kamieniami i podpalają wozy transmisyjne – to patrioci? Wolne żarty…

Nie, to nie moja bajka. Z takimi ludźmi nie pójdę ramię w ramię – choćby w imię najszlachetniejszych haseł… Bo to tylko hasła.

Ale druga strona?… Mój Boże… W dużej części NAPRAWDĘ durne lewactwo, dla którego „faszyzmem” jest każda postawa choć odrobinę bardziej na prawo od ich przekonań.

Ludzie którzy oburzają się (słusznie) na to, że w marszu idą faszyści – a sami przynoszą flagi z sierpem i młotem albo inne symbole równie zbrodniczej i podłej ideologii.

Anarchiści, którzy gdyby mogli rozwaliliby wszystko dookoła w imię swoich chorych idei.

Jawni bolszewicy, którzy w imię „walki z faszyzmem” wysadziliby pół świata, a potem wzięli się za drugie pół w imię równości i sprawiedliwości społecznej.

Obie strony są siebie warte. Obie są równie przekonane o wielkości swojej misji. Obie uważają za kanalię każdego, kto myśli inaczej.

Oglądam teraz jakieś programy w telewizji, dyskusje – z jednej pani Szczuka, z drugiej pan Terlikowski… Kurczę, czy oni sami nie słyszą tego, że nawet argumenty którymi się usprawiedliwiają są dokładnie takie same?

Pan Terlikowski – że te bandy kiboli to tylko chuligańskie wybryki, że przecież większość uczestników marszu szła spokojnie, a media tylko na tych chuliganach się skupiały. I słowa o tym, że tych chuliganów – bandytów, nazywajmy rzeczy po imieniu! – organizatorzy marszu sami na ten marsz zaprosili!

A pani Szczuka – że niemieccy anarchiści którzy zaatakowali grupę rekonstrukcyjną i inni tego typu – to tylko chuligańskie wybryki… I tak dalej, jak wyżej. I też ani słowa o tym, ze organizatorzy blokady sami tych Niemców i innych anarchistów zaprosili.

I ta obrzydliwa licytacja, kto bardziej nabroił, to więcej kamieni rzucił. I jednego słowa typu „głupio wyszło”, i nawet najgłupszego „przepraszamy”. Nie, to oni są winni. No i oczywiście media, wstrętne, że „jednostronnie pokazywały”.

A media też nielepsze. Z jednej – różne „Gazety Polskie” i inne „Nasze Dzienniki”, dowodzące że spokojni jak baranki uczestnicy marszu zostali zaatakowani przez dzikie hordy agresywnych lewaków.

Z drugiej strony – „Wyborcza”, która dowodzi że agresywni byli w zasadzie tylko uczestnicy marszu, a po stronie blokady był spokój, porządek i tylko kilka „incydentów”.

A g… prawa. Obie strony były – są – siebie warte.

Hej słyszycie mnie? Jesteście TACY SAMI. Szkoda tylko, że musicie to sobie nawzajem okazywać akurat w Taki dzień.

 

Mruczanka Z Cmentarza

– Ale ta ciocia X to sobie wybrała czas na umarcie…

– No mówię ci, kochana, korki były jak jasna cholera!

– Felek? Ten co miał tego kota dużego? Żyje, żyje. Złego licho nie weźnie. 

– Patrz, ile tych świeczek naćkała, cały pomnik zastawiony!

– Sztuczne! Jasne, że sztuczne. Kto by żywe kładł? Opadną zaraz i chuj z tego będzie.

– Papieroska?

– Ale w tym roku to słoneczko, ciepełko… A rok temu wieczorem to było zimno jak skurwysyn!

– A się wystroiła, ta X…owa! Kozaczki jakie! Myślały kto, że nie wiadomo co!

– Patrz no, ile tych liści napierdoliło!

– Jak to można taki grób zrobić? Płyta sama, bez pomnika? Babcia zmarła, to pożałowali..

– Kto by pomyślał rok temu, że on też się przekręci…

– A i księdzu zapłać, a nagrobek najmarniej sześc tysięcy, a ławeczkę postawić, a gdzie pieniądze na stypę? Dziś żeby umierać to trzeba spać na forsie!

– Patryk, gdzie biegasz do cholery, gówniarzu! Tu cmentarz jest, tu się kurwa zachowywać trzeba!

– Uważaj pani trochę, po co się taj pchać?!

– Ale te znicze tu, cholera drogie! Jak u Żyda!

– Halo, ciocia? No, właśnie jestem na cmentarzu… No, palą się jeszcze… A u Cioci co słychać?…

(Wszystkie komentarze usłyszane na trzech różnych cmentarzach, 1. i 2. listopada bieżącego roku. Cytowane dosłownie, z wyjątkiem nazwisk. Pisownia odpowiada oryginalnym wypowiedziom).

„Koncepcję cmentarza jako przestrzeni nienaruszalnej i świętej przejęło wczesne chrześcijaństwo z tradycji rzymskiej (…)” (Za Wikipedią)

„Miejscem świętym (locus sacer) nazywamy miejsce, przez konsekrację lub poświęcenie, według przepisów ksiąg liturgicznych przeznaczone na wykonywanie kultu religijnego lub chowanie zmarłych wiernych” (Kodeks Prawa Kanonicznego z 1917 r.)

A nad jednym grobem stała sobie mała dziewczynka w granatowym płaszczyku, w żółtawym berecie. Trzymała w ręku kwiatek – nie chryzantemę, ale jakąś taką małą różyczkę i… płakała. Odchodząc rzuciłem okiem na grób:

Zuzanna X…, żyła lat 86, zmarła 24.10.2011.

Pewnie babcia.

Jakoś mi ta scena wróciła wiarę w ludzi.