Jak nie urok, to pralka

Pojechaliśmy na ostatni weekend ferii (przedłużony) do C., czyli Na Drugi Koniec Polski, odwiedzić Ciocię i Wujka. Pojechaliśmy we trzech, w męskim gronie, bo Piłka jest w połowie trymestru i siedzi za Małą Wodą, a w domu będzie dopiero pod koniec marca. Cieszyłem się na ten wyjazd, zaplanowałem go wcześniej tak, żeby choćby przez te cztery dni nie było nic do roboty. Nawet komputera nie wziąłem, a co. No i co ja Wam będę mówił – czasami wszystko idzie nie tak, jak miało pójść. To znaczy – bez przesady, nie wszystko oczywiście. W C. jak zwykle przyjęto nas z honorami, cieszono się na nasz przyjazd, karmiono znakomicie i tak dalej. To jest takie niezwykłe miejsce, w którym zawsze czuję się mile widziany… Ale poza tym wszystko się ptaszkowało.

Zaczęło się od tego, że wyjazd planowany był na czwartek rano (w środę – w Popielec – była rocznica śmierci M., chcieliśmy być u nas w parafii na mszy za Nią). A ja we wtorek się rozchorowałem. Niby nic takiego, ale głowa, zatoki, katar i ogólne samopoczucie na poziomie kotleta schabowego w momencie rozbijania. Zastanawiałem się nawet, oczy nie zrezygnować… Ale już w środę czułem się lepiej, tylko mnie gardło bolało.

Więc ruszyliśmy w ten czwartek rano. Dojechaliśmy bez przygód, za to na miejscu szybko okazało się, że środowe „czułem się lepiej” poszło się okopać. Nie byłem klasycznie chory – nie miałem gorączki – ale zatoki mi napompowało (co znacząco utrudnia spanie…), a gardło bolało coraz bardziej. W piątek wieczorem biało już na tyle, ze żadne tabletki do ssania nie pomagały, musiałem wziąć ibuprom, a i tak miałem problemy z zaśnięciem. No żesz.

Moje gardło to w ogóle najdelikatniejsza część mnie – choruję naprawdę rzadko, ale jak już, to gardło zawsze idzie pierwsze.

Ale problemy zdrowotne to był tylko początek… W piątek po południu jechaliśmy do Sąsiedniego Większego Miasta (turystycznie, że tak powiem). Rzut beretem, piętnaście kilometrów. I po drodze kolejne samochody jadące z przeciwka migały nam światłami. Początkowo myślałem, że ostrzegają przed policją z radarem – ale nie. I nagle ze zdziwieniem zorientowałem się, że na tablicy rozdzielczej nie pali się zielona kontrolka świateł mijania. Zaraz, zaraz! Włączyłem na chwilę długie światła – i niebieska kontrolka zapaliła się bez problemu. Wyłączyłem długie – kontroli brak. Zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu – no i rzeczywiście: problem ze światłami. Światła do jazdy dziennej – działają (ale wtedy z tyłu nic się nie pali). Długie – jak najbardziej (ale wtedy oślepia się kierowców z przeciwka…). A „normalne”, czyli światła mijania – ni du du.

Jeden warsztat elektryczno-samochodowy, drugi… No niestety, coś padło. Nie bezpiecznik (no nieeeee, to by było za proste przecież!). Albo przekaźnik, albo przełącznik przy kierownicy. – No przykro mi, proszę pana, jest piątek po południu, nawet jakbym zdążył jeszcze poświęcić dwie godziny na szukanie problemu, to przekaźnik albo przełącznik musiałbym dopiero zamówić. W poniedziałek… – rozłożył ręce mechanik.

W PONIEDZIAŁEK?! W poniedziałek to ja miałem być dawno w domu. A w tym celu musiałem w niedzielę przejechać 450 kilometrów z C. do G. Oczywiście można było jechać na światłach do jazdy w dzień, tylko to wymagało po pierwsze wyjechania z C. znacznie wcześniej, niż planowaliśmy (żeby na pewno być w domu przed zmrokiem…), a po drugie – dobrej pogody, bo gdyby zaczęło lać albo gdyby mocno padał śnieg, to pierwszy policjant zatrzymałby nas i kazał włączyć światła. I to by był koniec podróży. A prognozy pogody na niedzielę zapowiadały „śnieżyce”. Super.

Long story short – wyjechaliśmy z C. w niedzielę (czyli wczoraj) o wpół do dziesiątej rano, śnieżyc nie było, wielkich deszczy też, jakoś dotarliśmy spokojnie do domu na światłach dziennych. Ale com się zestresował, to moje.

Jestem umówiony w warsztacie na środę, do tego czasu mogę jeździć tylko w dzień. I dobrze, w nocy to się w domu siedzi…

***

Ale nie, nie, to nie koniec. Kiedyś tu już o tym pisałem: nad moją rodziną ciąży jakaś paskudna klątwa (bo naprawdę trudno mi sobie to inaczej wyjaśnić), która sprawia, że zawsze, jak się psuje samochód, to natychmiast, w ciągu kilku kolejnych dni, psuje się pralka. Jak w zegarku. No czary po prostu. Jak się te światła zepsuły, to nawet rzuciłem na ten temat jakąś sarkastyczną uwagę, ale nikt się nią nie przejął. Błąd.

Po powrocie z C. wstawiłem pranie. Już w momencie startu pralka zachowywała się dziwnie: coś zaczęło stukać, jakby zgrzytać… Ale po chwili ucichło, więc udałem, że nic nie słyszałem. Niestety: kiedy dziś rano poszedłem wyjąć pranie, okazało się, że pralka jednak odmówiła posłuszeństwa. Pranie było co prawda wyprane (…z grubsza), ale nie odwirowane (więc z niego ciekło) i pełno w nim było jakichś dziwnych, małych kawałków plastiku (?), najwyraźniej pochodzących z trzewi pralki. No żesz.

Pan Fachowiec – sprawdzony, prawie znajomy – przyjechał szybko, akurat miał czas. Zajrzał postukał, pokręcił głową… – Pękł krzyżak – powiedział. – W tej pralce żeby wymienić krzyżak trzeba wymienić całą obudowę bębna, bo jest klejona, a nie skręcana. Ja to panu mogę zrobić, oczywiście, ale powiem tak: części będą kosztowały co najmniej siedem stów, raczej osiem. Razem z moją robocizną wyjdzie ponad tysiąc. Na moje oko to się panu nie opłaca…

No jasne, że się nie opłaca pakować ponad tysiąc złotych w sześcioletnią pralkę, skoro nową można kupić za niewiele więcej…

Oczywiście „można kupić” jeśli się te pieniądze ma. Ja chwilowo nie mam. Na szczęście mam kartę kredytową, której używam bardzo rzadko, ale na takie okazje jest w sam raz – przy odrobinie szczęścia dostanę pieniądze za ostatnią książkę ma tyle szybko, że jeszcze zmieszczę się w okresie bezodsetkowym.

No ale powiedzcie sami… Jak w 2017 roku kupowałem pralkę, to specjalnie wybrałem Znaną Niemiecką Firmę – była wprawdzie o dwie stówy droższa, ale bardziej energooszczędna i liczyłem, że magia marki zadziała (zmywarkę tej samej marki mamy już ponad dziesięć lat i chodzi bezproblemowo. A tu proszę – sześć lat i na złom.

Cóż, tym razem damy szansę innej marce (recenzje pozytywne, zobaczymy).

***

A poza tym… Ech, co ja Wam będę marudził. Opowiem tylko o jeszcze jednym doświadczeniu, które wynikło z faktu konieczności wcześniejszego wyjazdu w niedzielę – ale to już jutro (albo pojutrze), bo się późno robi.

Za to zostawię Wam coś do posłuchania. Tommy Emmanuel i Vlatko Stefanovski grają Marsz Turecki Mozarta na dwie gitary akustyczne. Najpierw graja sam marsz, potem trochę zwariowane wariacje. Coś fantastycznego. I to tempo! 🙂 NIestety YouTube nie pozwala tego filmu zamieścić, więc dam wam tylko LINK. Ale posłuchać naprawdę warto.

(BTW – ciekawostka dla gitarowych maniaków – to chyba pierwszy raz, kiedy widzę Tommy’ego Emmanuela grającego na gitarze innej marki niż australijski Maton. Tu mamy instrument Martina…).

Szlag mnie trafił

Zdarza się Wam wspomagać ludzi, którzy za pomocą internetowych zbiórek gromadzą pieniądze na leczenie swoich dzieci, na jakieś wyjątkowo trudne operacje, których w Polsce nikt nie robi, albo leki, które u nas nie są refundowane, a kosztują tysiące czy setki tysięcy złotych? Mnie się zdarza. Nie jestem bogaty, ale wychodzę z założenia, że jeśli ktoś musi zebrać milion złotych na leczenie, które ma szanse uratować życie jego dziecka, to jeśli wpłacę mu na ten cel dziesięć złotych – to będzie już musiał zebrać o dziesięć złotych mniej, prawda?

Oczywiście nie wpłacam każdemu, kto się pojawi w polu widzenia – ale jeśli ktoś zbiera za pośrednictwem fundacji, które zajmują się takimi sprawami, to mam pewność, że nie jest to oszustwo czy naciągactwo, bo każda taka zbiórka jest szczegółowo weryfikowana.

Jeśli zatem zdarza Wam się w taki sposób pomagać, to pewnie zainteresuje Was fakt, że nasi wspaniali rządzący właśnie uchwalili, iż tego typu zbiórki będą OPODATKOWANE. Polecam artykuł (tu akurat Wirtualne Media, bo oni chyba piszą o tym jako pierwsi – zaraz pewnie będzie i na innych portalach).

Wybaczcie, wiem, że rzadko używam takich słów, ale w tym przypadku innych nie znajduję: to jest wyjątkowe skurwysyństwo.

Żyjemy w państwie, które stać na wille dla kolesi ministra, na milionowe premie dla rządzących, na rozdęcie do gigantycznych rozmiarów wszystkich rządowych instytucji, na 2,7 miliarda złotych ROCZNIE na „ministerstwo propagandy”, dla niepoznaki nazywane mediami publicznymi… Niestety, tego samego państwa nie stać na leczenie śmiertelnie chorych dzieci: nie jest w stanie zapewnić wielu ratujących życie operacji, nie refunduje wielu leków, które są refundowane w sporej części cywilizowanego świata.

A kiedy zdesperowani rodzice żebrzą o drobne datki od obcych ludzi, żeby zebrać fundusze na te leki czy zabiegi, bez których ich dziecko UMRZE – albo będzie do końca życia inwalidą – to samo państwo wyciąga łapę i żąda haraczu od tych wyżebranych pieniędzy. Bo może.

Można mieć różne poglądy polityczne, można popierać takie albo inne rozwiązania, ale to jest po prostu obrzydliwe.

Bo droselklapa tandetnie zablindowana…

Miałem problem z jednym z kaloryferów w domu. Jakieś trzy lata temu (!) zaczął szwankować. Najpierw rozgrzewał się tylko do połowy – co nie było dużym problemem, bo pokój jest mały i to „do połowy” w zasadzie wystarczało, zwłaszcza, że w pokoju mieszkał Pucek, który nie jest specjalnie ciepłolubny. Niestety, z czasem problem zaczął się pogłębiać: grzała już tylko górna jedna trzecia, potem tylko górna płaszczyzna, a wreszcie – pod koniec ubiegłej zimy – drań przestał grzać w ogóle. Nie pomagało odpowietrzanie, nie pomagało nic. Wszystkie kaloryfery w domu były ciepłe – a ten jeden nie i już.

Przez te trzy lata złośliwy grzejnik oglądało PIĘCIU hydraulików. Każdy opukiwał, ostukiwał, drapał się po głowie i ostatecznie się poddawał. On nie wie, on już wszystko sprawdził, może rurki się zakamieniły, pewnie trzeba wymienić całą instalację (RETY!) albo co najmniej gruntownie ją przeremontować. Albo wymienić pompę w piecu. Albo cały piec. Albo wynająć egzorcystę. To znaczy nie, tego ostatniego żaden hydraulik nie powiedział, ale takie już miałem desperackie pomysły…

W tym roku Piłka wyjechała na studia – wraca do domu tylko na przerwy między trymestrami, więc w łaskawości swojej zgodziła się zamienić z Puckiem na pokoje – Pucek przeprowadził się do nieco większego, a ona (jak wróci) trafi do tego mniejszego. No ale kaloryfer! Piłka jest ZDECYDOWANIE ciepłolubna.

Już na przełomie sierpnia i września zacząłem szukać dobrego hydraulika znającego się na instalacjach grzewczych. Jeden zwodził mnie przez miesiąc („…dużo pracy, proszę zadzwonić za tydzień…”), aż w końcu przestał odbierać telefony. Drugi od razu powiedział, że nie da rady, bo pracy ma po kokardę. Trzeci… Czwarty… Piąty wydawał się obiecujący, ale nie mogliśmy się dogadać, a jak już byliśmy umówieni, to akurat Pucek miał mały wypadek na zawodach judo i musiałem z nim jechać do szpitala, więc pana hydraulika odwołałem. A w następnym tygodniu okazało się, ze jest chory. A był już listopad…

Dzień powrotu Piłki z Albionu przybliżał się w niebezpiecznym tempie. Zacząłem już nawet szukać jakiegoś elektrycznego grzejnika olejowego, żeby mi dziecko nie zamarzło po powrocie (zbankrutowałbym na cenach prądu, ale jaki miałem wybór…).

No ale cud: Piłka wraca w najbliższą sobotę, a w poniedziałek (przedwczoraj) zjawił się pan hydraulik – inny, ale „polecony” przez tego, co zachorował. I na początek zrobił coś, czego nie zrobił ŻADEN z poprzednich fachowców: zamknął oba zawory felernego grzejnika (wlotowy i wylotowy), spuścił z niego wodę, a potem odkręcił oba zawory i… posłuchał. A potem spojrzał na mnie z głębokim niedowierzaniem, wyraźnie tracąc wiarę w swoich kolegów po fachu.

– Ilu, powiada pan, hydraulików to oglądało?…

Zeznałem zgodnie z prawdą ilu. Fachowiec popatrzył na mnie wzrokiem zmęczonego spaniela. – I chce mi pan powiedzieć, że ŻADEN z nich nie sprawdził, czy zawory są drożne?… Noż… (tu urwę, bo tego, co padło dalej, dosłownie cytować nie będę ze względu na obecność dam).

Kaloryfer nie grzał, bo zawór (ten wlotowy, przez który woda wpływa do grzejnika) był zatkany. Tak po prostu. Nie było przepływu – woda lekko ciurkała (więc przy odpowietrzaniu nie było podejrzeń), ale nie na tyle, żeby drania rozgrzać. Fachowiec wymontował zawór, usunął z niego to, co go zatykało (o tym niżej), wkręcił z powrotem, kazał uzupełnić kranikiem wodę w instalacji do wymaganego ciśnienia i odpalić piec.

I falerny grzejnik, z którym przez trzy lata nie poradziło sobie pięciu hydraulików, w dziesięć minut grzecznie rozgrzał się na całej wysokości. Problem solved. Cała operacja trwała jakieś trzy kwadranse.

No i powiedzcie sami: jak to jest? Wzywa człowiek fachowca, ma zaufanie, bo to fachowiec w dziedzinie, na której sam się człowiek nie zna. A ten fachowiec okazuje się partaczem i dyletantem, który nie zadaje sobie trudu, żeby sprawdzić podstawową (jak się okazuje) sprawę. I żeby to był jeden fachowiec – ale pięciu?!

***

A tym co zatykało zawór, okazał się… rozmemłany filtr od papierosa. U nas w domu nikt nie pali (a nawet jakby ktoś palił, to jakim cudem filtr dostałby się do środka instalacji?). Co oznacza, że pet musiał wpaść do rurki panom fachowcom, którzy te czternaście czy piętnaście lat temu robili nam w domu nową instalację. Bibułka się rozłożyła, tytoń też, a filtr wędrował po rurkach, aż trafił do zaworu i go zatkał. Historia rodem z Archiwum X po prostu…

Szlag mnie trafia

Puckowi z fizyki na koniec roku wychodzi czwórka, a chciałby mieć piątkę. „Chciałby” to oczywiście za mało – ale Pucek naprawdę „umie w fizykę”, jak mawiają ludzie w jego wieku. Na pewno jest jednym z lepszych w klasie, kilku kolegom nawet coś tam tłumaczył, zresztą chce iść do liceum do klasy matematyczno-fizycznej.

I tu zaczyna się problem. Pucek od marca (!) próbuje dogadać się z panią od fizyki, żeby podnieść ocenę. Pani w kółko nie ma w szkole (powody zdrowotne), jak już jest, to na nic nie ma czasu. Jak ma czas, to każe pisać jakieś sprawdziany, których potem miesiącami nie sprawdza. Na wiadomości od rodziców wysyłane przez dziennik elektroniczny z reguły nie odpowiada.

Z tego w dużej części wynika także fakt, że Puckowi z ocen wychodzi czwórka. Bo jakiś sprawdzian, który on dobrze napisał, pani zagubiła, bo pani nie było przez miesiąc a potem nagle wróciła i zrobiła niezapowiedzianą kartkówkę – i takie tam.

No więc napisał sprawdzian na poprawę oceny. No więc zrobił razem z kolegą jakąś dużą prezentację na dość skomplikowany (jak na ósmoklasistów) temat.

I nic. W dzienniku elektronicznym nadal widnieje czwórka, oceny ze sprawdzianu nie ma, oceny za prezentację nie ma. Dziś jest rada i wystawienie ostatecznych ocen. Pani na wiadomości nie odpowiada. Wychowawca rozkłada ręce – on też nie ma z nią kontaktu, zresztą podobno w tym roku pani ze szkoły odchodzi, więc już jej nie zależy.

W czym problem, można by powiedzieć. Czwórka jest OK, co za różnica? Różnica jest zasadnicza. Dla ucznia, który chce iść do klasy „mat-fiz” piątka zamiast czwórki z fizyki to dodatkowe punkty. Nie mówiąc już o tym, że najprawdopodobniej właśnie ta jedna piątka dzieli Pucka od świadectwa z wyróżnieniem („z paskiem”) – a świadectwo z wyróżnieniem to dodatkowe SIEDEM punktów w rekrutacji do liceum. A do liceum idzie w tym roku „półtora rocznika” (po ☠️☠️☠️☠️☠️ reformie pani Zalewskiej). Więc te siedem punktów może oznaczać dostanie się do lepszego liceum – albo nie.

Półtora roku „zdalnego nauczania”, półtora rocznika do liceum, nauczycielka, której w tym roku więcej nie było, niż była – i zero, ZERO dobrej woli. Nikt przecież nie prosi o naciąganie ocen, o stawianie piątki głąbowi, który nic nie umie i ma jedynki.

Każdy, kto mnie zna, wie, że nie jestem typem rodzica, który zmusza dzieci do samych piątek i szóstek – a tym bardziej takim, który łazi za nauczycielami i żebrze o podniesienie dziecku oceny. NIGDY w życiu tego nie robiłem. Ale tym razem uznałem, że nie odpuszczę i napisałem długi list do pani dyrektor szkoły. Opisałem całą historię (rzeczowo i na spokojnie), zwracając uwagę zarówno na problem nieobecności nauczycielki przez dużą część roku, jak na brak jakiegokolwiek kontaktu.

Nie wiem, czy coś z tego wyniknie, ale mówiąc szczerze jestem zmęczony całą ta sytuacją.

…o wschodzie słońca…

Czytam, oglądam, słucham. Śledzę. Przez cały dzień, niemal bez przerwy. Nawet kiedy pracuję, co parę chwil rzucam okiem na wiadomości. Od mnie z domu do Kijowa – jak podają mapy G – jest trochę ponad 800 kilometrów. 10 godzin jazdy. Do Lwowa – połowa tej drogi.

Jutro rano wstanę, zjem śniadanie, mój młodszy syn pojedzie do szkoły, starszy na uczelnię. Córkę dziś odwiozłem do bursy, gdzie mieszka w tygodniu. Będę pracował, kiedy chłopcy wrócą do domu – zjemy obiad, wyjdę z psem na spacer…

A tam – nie na końcu świata, ale głupie kilkaset kilometrów stąd! – toczy się wojna. Dzieci nie chodzą do szkół, bo siedzą w schronach, albo właśnie uciekają do Polski, albo właśnie nie żyją, bo jakiś bandyta zdecydował się strzelać do uciekających cywilów. Studenci nie chodzą na zajęcia, tylko z karabinami w rękach walczą o wolność. I giną.

Nie mogę o tym spokojnie myśleć. Nie mogę. Rozbija mnie wewnętrznie koszmarna bezsilność – bo mam poczucie, że NIC nie mogę zrobić. Jasne, mogę wpłacić jakieś grosze (bo na więcej mnie nie stać) na pomoc dla uchodźców. Mogę pozbierać ubrania po moich dzieciach – pewnie się przydadzą ludziom, którzy z całego swojego życia, które zostawili za sobą, mogli zabrać tylko walizkę czy dwie. Nasz proboszcz – nie spodziewałem się – ogłosił, że w naszym domu parafialnym zamieszkają trzy rodziny z Ukrainy, kobiety z dziećmi. Zgłosił taką możliwość, pierwsza rodzina ma dotrzeć jeszcze w tym tygodniu. Pewnie będzie trzeba jakoś pomóc. W klasie Pucka właśnie przybyło troje uczniów z Ukrainy. Dwoje zna angielski – więc natychmiast znalazły się dzieciaki, które im wszystko na angielski tłumaczą. Jeden chłopiec mówi tylko po ukraińsku – ale w klasie jest uczeń, który ma mamę Ukrainkę i jest dwujęzyczny.

Ale to wszystko nic. NIC. Cały świat patrzy, jak Ukraina walczy o wolność. Kiedy czytam kolejne doniesienia, napełniają mnie na zmianę skrajne emocje. Czasami satysfakcja, że Goliat po raz kolejny dostaje w pysk. Czasami ból, kiedy słyszę o kolejnych ofiarach, zniszczonych domach, płonących miastach.

Mój straszy syn kilka dni temu skończył dwadzieścia lat. Gdybyśmy jakiś zrządzeniem losu urodzili się pięćset kilometrów na wschód, prawdopodobnie teraz walczyłby z karabinem w ręku. Jak o tym pomyślę, wzbiera we mnie uczucie, którego dawno już nie czułem. Miałem nadzieję, że udało mi się je wyrzucić z serca na dobre – a jednak w takich sytuacjach się pojawia. Tak, kiedy myślę o młodych ludziach – takich jak Pietruszka i młodszych – którzy giną (albo są zmuszani do zabijania innych) tylko dlatego, że jednemu skurwysynowi zachciało się wojny…

Zwykle nie jestem wielkim fanem kazań naszego proboszcza (nie ma w nich nic złego, ale ciężko się ich słucha…), ale to, co mówił w Środę Popielcową, bardzo mnie poruszyło (bo też widać było, że i on jest poruszony). Mówił o tym, że w takich sytuacjach – kiedy dzieją się rzeczy straszne, a jednocześnie kiedy wiemy, po której stronie jest słuszność – bardzo łatwo jest pozwolić sobie na nienawiść. Pozwolić sobie na nienawiść. A to już jest trochę klęska.

Jubileuszowo i podwyżkowa

Wczoraj moja córka skończyła osiemnaście lat. Ja wiem, że to do bólu banalne stwierdzenie, ale to naprawdę aż nie do wiary: kiedy zdążyło minąć tyle czasu? Osiemnaście lat, serio?!

Piłka kończy w tym roku (szkolnym) szkołę średnią. Ma już w zasadzie zaklepane miejsce na St Andrews University. Miała już „interview” na Cambridge (wyniki będą w styczniu). A gdyby nawet okazało się, że na żadnej z tych uczelni nie będzie w stanie studiować z powodów finansowych (bo to by wymagało znalezienia stypendiów / sponsorów, co po brexicie nie jest takie proste) – to jest już w zasadzie przyjęta na dwa świetne uniwersytety w Holandii (Groningen i Utrecht). Tylko wybierać. Połączenie inteligencji, niesamowitej pracowitości, wielkiej ambicji – ale też (o czym już kiedyś pisałem) takiego przekonania, że nie ma rzeczy niemożliwych, że „sky is the limit”.

Sto lat.

***

Ogrzewam dom gazem. Piec jest nowoczesny, instalacja też, dom jest ocieplony. Rachunek za gaz przychodzi do nas co drugi miesiąc. Luty / kwiecień / czerwiec / sierpień / październik / grudzień.

Ten grudniowy jest pierwszym po lecie wyższym rachunkiem – bo od przełomu października i listopada w domu zaczyna się już dość regularnie grzać. Ale ponieważ w październiku jeszcze się prawie nie grzeje (na chłodne dni jest kominek), a w listopadzie też jeszcze nie na pełny gwizdek, to ten grudniowy rachunek nie jest jeszcze tak wysoki, jak lutowy (po pełnych dwóch miesiącach normalnego ogrzewania).

Zwykle grudniowy rachunek za gaz wynosił – w zależności od tego, jak chłodna była jesień – od 450 do 550 złotych. Ponieważ w tym roku jesień była chłodna, a ceny gazu już trochę poszły w górę, zakładałem, że tym razem będzie to około 600 złotych, może ciut więcej.

Okazałem się optymistą: rachunek opiewa na 750 złotych. A przecież ta „prawdziwa” podwyżka cen gazu dopiero przed nami: od stycznia ceny mają wzrosnąć o ponad 50%.

A to oznacza, że rachunek lutowy (czyli za gaz zużyty w grudniu i styczniu, plus opłaty przesyłowe i tak dalej), który zwykle wynosił około 1500 złotych, teraz wyniesie zapewne co najmniej 2500. A może więcej.

I trochę mnie to przeraża.

Wieści z frontu

Przynaglony pytaniami spieszę wszystkich uspokoić: nic mi nie jest, nie piszę nie dlatego, że umarłem, tylko dlatego, że nie mam czasu. Ale mi się zbiera, więc pewnie na dniach coś napiszę. A teraz tylko krótko i w punktach:

Mój covid w zasadzie skończył się, zanim się zaczął. Całe moje chorowanie sprowadziło się do półtora dnia podwyższonej temperatury, dwóch dni lekkiego bólu głowy i zatok i czterech – pięciu dni podrażnionego gardła. Węch zaczął mi wracać już po trzech dniach. W piątek dostałem wynik testu, a już w poniedziałek w zasadzie ten wynik był jedynym objawem choroby… Oczywiście karnie siedziałem w domu do następnej niedzieli, uczciwe dziesięć dni.

„W międzyczasie” natomiast zdarzyło się coś na płaszczyźnie zawodowej… Pewnie o tym parę słów napiszę, ale jeszcze nie teraz. W dużym skrócie – ci Amerykanie, co to się pojawili w lipcu, a potem na jakiś czas zniknęli, w listopadzie wrócili. I nawet się ucieszyłem, bo płacili dobrze i płacili szybko, co w tej branży niestety nie jest częste… No i właśnie współpraca z nimi się skończyła. I to ja im podziękowałem – czy raczej oznajmiłem, że nie widzę możliwości dalszej współpracy. Po prostu nie mogłem postąpić inaczej… Co nie zmienia faktu, że w związku z tym finansowo jestem jeszcze głębiej w czarnej… dziurze niż wcześniej. Rzecz prosta, mój niezniszczalny i nieuleczalny optymizm każe mi do poprzedniego zdania dodać „…chwilowo” – ale to „chwilowo” jest oczywiście właśnie w grudniu. Święta? Jakie święta…?

Mruczanka pozytywna (niestety…)

W środę byłem w Warszawie – musiałem sto spraw załatwić. Od rana mnie trochę głowa bolała, ale nie na tyle, żebym się tym przejął: trudno, zdarza się.

Kiedy wieczorem wróciłem do domu czułem się już dość kiepsko. Zmierzyłem temperaturę – 37,9. Ból głowy (nieprzesadny), zatkane zatoki… Ot, przeziębienie / grypka. Wziąłem aspirynę i poszedłem spać.

Następnego dnia już lepiej, jeszcze trochę zatoki, 37,4… Ale nagle zauważyłem, że kompletnie nie czuję zapachu. Nie mogłem uwierzyć: poszedłem do łazienki, spryskałem sobie rękę wodą kolońską… i nic. Zero. Jakby to była woda z kranu 🙂

No więc telefon do lekarki (i znajomej przy okazji), skierowanie na test. Test typu „drive thru”, jak w MacDonaldzie… No i dziś mam wynik. Pozytywny (co w tej sytuacji jest wiadomością raczej negatywną).

Tak więc, ladies and gentlemen, oficjalnie mam covid-19 (…i mam na to papiery!). Przede mną co najmniej dziesięć dni izolacji w domu (oszaleję!).

A najlepsze, że w gruncie rzeczy nic mi nie jest. Dziś (piątek) czuję się już prawie normalnie, głowa nie boli, zatoki jeszcze trochę, ale bez przesady, gorączki już nie mam. Lekko zadrażnione gardło i lekkie osłabienie – i to w zasadzie wszystko. Zdarza mi się zakaszleć, czy raczej „odkaszlnąć” (raz na godzinę?). Jestem zaszczepiony, więc ryzyko poważniejszych powikłań jest bardzo niewielkie, a na razie wszystko wskazuje na to, że nic złego się nie dzieje.

Ale za to potem… Jako osoba zaszczepiona i JEDNOCZEŚNIE tzw. „ozdrowieniec” będę miał podwójną odporność. Będę po prostu niezniszczalny!

(Jasne, wiem, że to tak nie działa, jaja sobie robię 😉

P.S.

Muszę coś dopisać, bo mnie natchnęła Cytryna. Założenie, że osoby zaszczepione są „z automatu” zwolnione z kwarantanny / izolacji jest CIĘŻKIM IDIOTYZMEM. Czy to ma być „nagroda za to, że się ktoś zaszczepił”?

Jestem chory (oficjalnie, mam wynik testu). Moi dwaj synowie teoretycznie – zgodnie z obowiązującymi przepisami – jako zaszczepieni nie muszą pozostawać w domu, mogą spokojnie iść do szkoły! A przecież, do licha, mogą to paskudztwo z domu zanieść do tej szkoły i kogoś zarazić – bo, jak wiadomo, zaszczepienie wprawdzie zmniejsza nieco ryzyko transmisji, ale go nie eliminuje.

Kto to wymyślił?! Pietruszka i tak od wczoraj siedzi w domu „na zdalnym”, bo jego wydział miał za dużo przypadków. Ale Pucek – w teorii – mógłby spokojnie chodzić do szkoły. Czego oczywiście nie zrobi (jak powiedziała moja koleżanka / lekarka, „zostawienie go przez ten czas w domu to kwestia minimum odpowiedzialności za innych”).

Czyli tak: mój syn ma prawo chodzić do szkoły – mimo że jest oczywiste, że może w ten sposób przenosić wirusa i zakażać innych. Ja za to nie mam prawa wieczorem wyjść na spacer z psem – mimo że idę na pola, gdzie o tej porze nie spotkam żywego ducha i nie mam szans kogokolwiek narazić. Bo nie. Pardon my French, ale:

Marudzenie – ciąg dalszy

Jesień. Więc będę narzekać. Wybaczcie, czasami ponarzekać też człowiek musi – a tu jest jedno z nielicznych miejsc, gdzie może. Powodów do narzekania jest po kokardę, rzecz prosta (w końcu jesteśmy Polakami, to nasz sport narodowy!), ale tu tylko kilka z nich.

Jak bumerang wraca problem finansowy. Nawet jak przez chwilę jest lepiej, to za moment znowu idzie gorzej. Zgodnie ze starożytną zasadą zapisaną w mądrych księgach – „Co się polepszy, to się…”. Za każdym razem, jak się wydaje, że wreszcie jakiś przełom i że teraz już będzie lepiej – to zaraz się okazuje, że jednak nie. Ile razy tu już pisałem, że coś nowego się zaczyna, że jakiś nowy projekt, że jakaś ciekawa propozycja, która może wreszcie coś zmieni? I zmieniała… na jakiś czas. A potem – prędzej, czy później, ale za każdym razem – albo coś się sypało, albo zmieniały się zasady, albo jakiś projekt się kończył…

Duży Amerykański Portal zdaje się skończył się (dla mnie) na amen. Naczelny bardzo się sumitował, żałował, bo (jak podkreślał) moje tłumaczenia zawsze były świetne i tak dalej, ale fundusze mu obcięli i teraz większość rzeczy będzie tłumaczył on sam albo któryś z redaktorów. Inni Amerykanie (o których chyba nawet nie zdążyłem tu wspomnieć) pojawili się za to w lipcu, dogadali się błyskawicznie, stawkę dali zacną, płacili w euro i szybko (na umowie była „płatność w ciągu pięciu dni roboczych”, kto się zajmował tłumaczeniami, ten wie, że to zdecydowanie nie jest standard!). No i co z tego? Dwa miesiące współpracy, dwie faktury (rzeczywiście zapłacone błyskawicznie) – i ucichli. Nie wiem, czy im się projekt skończył, czy co… Trzy książki miały być do końca tego roku (pisałem o tym w marcu)… Jedna zrobiona i zapłacona. Druga zrobiona i zapłacona jeszcze nie do końca (czekam na ostatni odcinek wypłaty). Trzecia? Jednak wiosną przyszłego roku. Chyba.

Jedyne, co robię bez przerw na bieżąco – „podwykonawstwo” dla kolegi S. – daje w miarę stały dochód, który wystarcza na jedzenie i na rachunki, ale już na nic więcej. Zresztą na rachunki wystarcza w okresie letnim – bo w zimie, kiedy trzeba doliczyć koszty ogrzewania, to już nie bardzo. Jak do tych rzeczy „na bieżąco” dochodzi jedna czy choćby dwie książki w ciągu roku, to już da się przeżyć. Jak trzy czy cztery – to jest OK.

…ale jak nie?

Fakt, popełniłem w tym roku błąd: pojechaliśmy na tę Korsykę. Myślałem, że skoro pojawili się Amerykanie (i wszystko wskazywało na to, że będzie to dłuższa współpraca) i skoro są te książki, to damy radę. Tymczasem Amerykanie znikli, trzecia książka na razie znikła, druga wciąż się nie do końca zapłaciła… Pewnie powinienem zachować się rozsądnie i z tej wyprawy zrezygnować. Efekt jest taki, że na koncie znowu minus (spory…) i jeszcze mam jakieś długi – co prawda moi wierzyciele się nie dopominają i mówią, żebym się nie przejmował i spokojnie czekał i tak dalej – ale wiecie, jak to jest: to ONI mogą się nie przejmować, a mnie to cały czas z tyłu głowy wisi.

Teraz ktoś się do mnie zgłosił z książką – tematyka taka sobie, ale da się przeżyć, jakieś pieniądze z tego będą. Tyle, że ta książka będzie gotowa do tłumaczenia w grudniu, tłumaczenie zajmie jakieś dwa miesiące, czyli główne pieniądze (jak dobrze pójdzie i nie będzie problemów) dostanę w lutym (…bo w grudniu dostanę jakąś zaliczkę).

Kurczę – ubiegły rok już był spokojniejszy (co prawda głównie za sprawą wielkiego tłumaczenia z Dużego Naukowego Wydawnictwa), po raz pierwszy od paru lat przez cały rok jak wchodziłem na konto, to cyferki były na zielono, czyli na plusie… A teraz od nowa. To strasznie męczące. Psychicznie. Już o tym pisałem (…nie raz): każde wpływające pieniądze są w zasadzie już wydane, uzupełniają tylko minus na koncie. Z głodu nie umrzemy, rzecz prosta, ale…

Ale „niech się coś zdarzy”, jakiś poważniejszy problem, jakaś większa awaria, konieczność zrobienia większego remontu – i jesteśmy w czarnym prezydencie. I nie mówię o sprawach naprawdę poważnych (takich jak remont dachu, który przecież prędzej czy później będzie trzeba zrobić, a o którym na razie nawet nie myślę). Mówię o tym, że miesiąc temu zepsuł mi się rezerwuar w sedesie w dolnej ubikacji – niestety w taki sposób, że nie ma go jak naprawić, trzeba wymienić sedes. I nie wymieniam go, bo nie mam na to pieniędzy. O kupnie zimowych opon do Drakuli już nawet nie wspominam – na razie jest w miarę ciepło.

Jesień. Zima za pasem. Zaczęliśmy się już nieco ogrzewać (nie tylko kominkiem, ale też centralnym, czyli gazem). A gaz już podrożał (u nas) o 12 procent, a wiadomo, że to nie koniec. Jeśli będzie drożeć dalej, to może być naprawdę cienko.

Przydałby się kolejny duży projekt z Dużego Naukowego na przykład, taki jak rok temu. Albo coś innego, ale też na większą skalę i długoterminowo. Jeśli coś takiego się nie pojawi w ciągu najbliższych miesięcy, to mogą być kłopoty.

***

Ale tak naprawdę – przydałoby się coś Nowego. Jakiś Nowy Początek, nowe rozdanie. Już kiedyś o tym pisałem.

Bo do tego wszystkiego, niestety, dochodzi poczucie zmęczenia, swoistego „wypalenia”. Jeszcze jak tłumaczę książkę – zwłaszcza taką, która mi się podoba, albo przynajmniej ma jakiś sens – to nawet mi się chce. Ale reszta… Siedzę nad opisami kolejnych programów telewizyjnych, tłumaczę skróty 50 odcinków kolejnego arcydzieła reality TV (kto, na brodę Nelsona, KTO ogląda 50 odcinków programu opowiadającego o tym, jak policja drogowa w jakimś kraju na końcu świata łapie kolejnych kierowców i każe im dmuchać w alkomat?!) – i mam wrażenie, że za chwilę mnie szlag trafi. Z nudów, ze zniechęcenia, z poczucia braku jakiegokolwiek sensu tego, co robię. To znaczy: sens oczywiście jest taki, że za to płacą, czyli „…dla chleba, panie, dla chleba!” – więc staram się robić to dobrze, nie „odwalam”, przykładam się. Ale satysfakcji za tego nie mam żadnej.