Cambridge, Cambridge i po…

Dużo się dzieje, choć z drugiej strony – „naprawdę nie dzieje się nic”, jak śpiewał Poeta…

Tak, jak pisałem, pojechałem do Cambridge. Wyprawa – choć krótka – była niezwykle sympatyczna. Na miejsce (czyli już pod bramę Trinity College) dotarłem koło wpół do szóstej po południu (czasu wyspiarskiego). Zostawiłem plecak u Piłki w pokoju i… „poszliśmy w miasto”. Łaziliśmy tu i tam prawie do jedenastej w nocy, poznałem znajomych mojej córki (których dotąd znałem tylko z jej opowiadań), a Cambridge po zmroku to naprawdę urocze miejsce. Następnego dnia wstaliśmy koło dziewiątej i… dla odmiany łaziliśmy cały dzień po mieście, zwiedzając, oglądając… Różne college’e, stare kościółki, kapitalne muzeum (mnóstwo starożytności, ale też malarstwo – od średniowiecza, przez mistrzów renesansu, po impresjonistów, Picassa i Rothkę…). Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się nachodziłem. Jeden zawód: Muzeum Historii Naturalnej (podobno bardzo ciekawe, z mnóstwem fantastycznych eksponatów) było akurat na kilka dni zamknięte z powodu jakiegoś remontu. Trudno, może następnym razem.

O wpół do szóstej wieczorem odbyła się uroczystość, o której pisałem poprzednim razem. Kaplica Trninity College jest po prostu piękna, w dodatku są w niej wspaniałe organy, na których w czasie uroczystości ktoś grał Haendla – po prostu bajka… Nastąpiło uroczyste „przyjęcie w szeregi” (każdy nowy Scholar był wymieniany z imienia i nazwiska; byłem pod wrażeniem, jak tutor Piłki poprawnie przeczytał nasze dość skomplikowane nazwisko – ale okazało się, że wcześniej specjalnie do niej przyszedł, żeby go nauczyła, jak się je poprawnie wymawia…). Później pani Master (chyba odpowiednik rektora, ale nie na poziomie całej uczelni, tylko konkretnego college’u) wygłosiła krótką przemowę (naprawdę krótką!), po której wszyscy udaliśmy się do Master’s Lodge (apartamentów pani „chyba rektor”) na kieliszek szampana (dla niepijących był musujący napój o smaku bzu!) i słynne w Cambridge pikantne, serowe ciasteczka (zostawię bez komentarza ;-). I tyle – całość trwała niecałe półtorej godziny.

A potem – dla odmiany – chodziliśmy jeszcze po mieście… Cambridge to naprawdę niezwykłe miejsce: całe wielkie centrum miasta składa się w większości z historycznych budynków i w 90% należy do Uniwersytetu. To jakby „miasto w mieście”, gdzie na ulicach trudno spotkać ludzi niezwiązanych z uczelnią: studenci, wykładowcy, pracownicy administracyjni i techniczni… Wynika z tego wiele rzeczy – trochę problemów, ale także fakt, że jest to obecnie najbezpieczniejsze miasto w Wielkiej Brytanii. Jedynym „poważnym problemem” z jakim mierzy się policja, są kradzieże rowerów, a poza tym „typowa działalność przestępcza” w Cambridge sprowadza się do tego, że czasami jakiś student za dużo wypije i na przykład stłucze gdzieś szybę. Piłka (i jej znajomi) chodzą po mieście (w tym także po błoniach nad rzeką, skwerach i parkach) o różnych mocno studenckich porach (czyli także baaardzo późnym wieczorem).

Trzeciego dnia wyszedłem od Piłki koło dziesiątej (rano…), bo później miała już jakieś spotkanie, pochodziłem jeszcze trochę – i ruszyłem w stronę dworca, skąd pociągiem w pół godziny dojechałem na lotnisko London Stansted. Już koło ósmej wieczorem byłem w Modlinie.

Niestety nie mogłem wziąć ze sobą aparatu (jechałem tylko z minimalnym bagażem podręcznym), ale wrzucę Wam zdjęcie zrobione telefonem Piłki (jej telefon ma dużo lepszy aparat niż mój telefon…). Tak wygląda sklepienie kaplicy King’s College (wstęp do kaplicy dla zwiedzających kosztuje dziesięć funtów – ale studenci mają wstęp darmowy i mogą legalnie za darmo wprowadzać swoich gości ;-).

***

Ale Cambridge to nie tylko piękne budynki, muzea i zabytki. Atmosfera tego miejsca jest naprawdę niepowtarzalna. Z jednej strony – „studenckie życie” ze wszystkimi jego urokami, z drugiej – poczucie obcowania z całymi wiekami historii i miejscem, które tworzy naprawdę niezwykłe środowisko intelektualne. Wracając pomyślałem, że nawet niezależnie od całej wiedzy i umiejętności, jakie zdobywa się w czasie studiów tutaj (i wszystkich możliwości, jakie się dzięki temu przed człowiekiem otwierają) sam fakt studiowania przez trzy lata w takim miejscu, w takim otoczeniu i wśród takich ludzi – to jest jednak niesamowita przygoda.

***

Pod koniec stycznia w ramach ferii byliśmy z Puckiem i znajomymi na kilka dni w Beskidzie Śląskim. Pucek nawet pojeździł na nartach… jeden dzień. Bo potem już lało. Ale i tak było sympatycznie. Pietruszka z nami nie pojechał, bo akurat wtedy zaczynała mu się sesja. Za to sobie od nas odpoczął 😉

***

Za to dziś… Ech. Wczoraj Pietruszka zdał ostatni egzamin w sesji, ale dziś musiał jeszcze dokończyć jakiś projekt, wymagany do zaliczenia semestru, który musi oddać do północy (piszę te słowa o ósmej wieczorem). My z Puckiem pojechaliśmy na pizzę do tych samych znajomych, z którymi byliśmy w górach (mieszkają niedaleko), on został, żeby spokojnie kończyć swój projekt. I co?…

I dziadek. Dziadek L. (mój teść) to bardzo specyficzna osoba, kto mnie zna, ten wie, że relacje mamy… Hmmm… Niełatwe. Człowiek dziwny, a bardzo (BARDZO) specyficznych poglądach na mniej więcej wszystko, w dodatku (na moje oko) osobowość paranoiczna z uwzględnieniem wiary we wszystkie chyba możliwe teorie spiskowe (co z kolei, jak wiedzą moi znajomi, na mnie działa jak czerwona płachta na byka). Długo by mówić. A dodatkowo dziadek ma ten wkurzający zwyczaj, że przychodzi do nas rzadko, ale za to nigdy się nie zapowiada. Ot, wpada i już. Sobota albo niedziela, jesteśmy w domu, coś robimy – i nagle wchodzi dziadek.

Jeszcze kiedy żyła M. próbowaliśmy jakoś mu wyjaśniać, że to nienajlepszy pomysł, ale jak grochem o ścianę. Aluzji nie rozumie (albo udaje, że nie rozumie), przy próbie powiedzenia pewnych rzeczy wprost czuje się urażony. Cóż, trudno – taki jest i już się pewnie nie zmieni. Jak się kiedyś zbiorę, to może o dziadku L. napiszę coś więcej, żeby się wygadać…

Ale dziś po prostu się wkurzyłem: my pojechaliśmy, a Pietruszce dziadek zwalił się na głowę. Więc mój syn, młodzieniec kulturalny i dobrze wychowany, przez dwie godziny gadał z dziadkiem, grał z nim w szachy – i dopiero kiedy my wróciliśmy do domu mógł wrócić do swojego projektu. Co oznacza, że zamiast skończyć do ósmej i pójść się spotkać ze znajomymi (co miał w planach) będzie siedział pewnie do samej północy. W dodatku jest zły, zmęczony i zirytowany.

Jasne, powinien powiedzieć dziadkowi, że bardzo go przeprasza, ale ma projekt na studia, czas do północy i musi pracować. Ja nie miałbym z tym problemu, Piłka też nie – ale Pietruszka jest z innej gliny i asertywność nie jest jego mocną stroną…

Przyznam, że jestem zły.

Karton, karton po horyzont…

Idę na umówioną wizytę do okulisty (kontrolną). Zgaszam się do recepcji w przychodni – i zonk: „…w systemie widnieje Pan jako nieubezpieczony”.

Że co proszę? Składki na ZUS płacę regularnie, w tym miesiącu też zapłaciłem (już prawie dwa tygodnie temu). O co chodzi?

Dzwonię do NFZ – każą dzwonić do ZUS. Dzwonię do ZUS. Po dwudziestu minutach czekania na połączenie i odsłuchaniu pięciuset fascynujących informacji o tym, że od stycznia 500+ będzie już 800+ – mam wreszcie połączenie. Pani najpierw zadaje mi sto głupich pytań, potem sprawdza moje konto – okazuje się, że za ostatnie dwa miesiące (czyli za wrzesień i październik) nie mam złożonego DRA – takiego papierka (w formie elektronicznej), który trzeba co miesiąc składać. Więc to nieistotne, że zapłaciłem w tym miesiącu ponad 1700 zł składek – nie ma papierka, nie jestem ubezpieczony.

Wkurzony dzwonię do mojej pani księgowej, która się składaniem tych papierków zajmuje. Pani księgowa (solidna, dokładna i zaufana, nigdy nie miałem z nią żadnych problemów) sprawdza i mówi zdziwiona, że papierki jak najbardziej do ZUS poszły, w stosownych terminach, bez opóźnień, tak jak zwykle. I że już mi wysyła kopie (elektroniczne), na których jak byk stoi, że wpłynęły i zostały przyjęte.

No ale ZUS ich nie widzi. A jak ZUS ich nie widzi, to ich nie ma – i nikt im nie wmówi, że białe jest białe.

Pani księgowa nie ma możliwości wysłania tych papierków jeszcze raz (to się robi jakimś systemem elektronicznym, jak się raz wysłało, to drugi raz się nie da). To ja muszę iść do ZUS z wydrukowanymi papierkami i tracić czas. A potem ZUS musi jeszcze przesłać te informacje do NFZ – mają na to 15 dni.

Czyli – nieważne, że zapłaciłem tylko w tym miesiącu ponad 1700 zł, nieważne, że papiery zostały wysłane: przez bajzel w ZUS i NFZ nie będę ubezpieczony przez co najmniej najbliższe dwa tygodnie. Wkurzam się, dzwonię do ZUS jeszcze raz, podając im konkretne daty wpłynięcia tych moich DRA (według kopii, które dostałem od pani księgowej). Już półtorej godziny i 12 (słownie: dwanaście) telefonów później okazuje się, że ZUS jednak – po odpowiednio głębokim poszperaniu – WIDZI moje DRA. Są. Przyszły. Zostały przyjęte.

Więc o co chodzi? No nie wiadomo, ale „ze strony ZUS wszystko jest OK”. Co dalej zatem – czy ZUS może w tej sprawie poinformować NFZ?

Otóż nie. To ja mam wziąć stosowny papierek z ZUS i udać się do wojewódzkiej siedziby NFZ, żeby go tam złożyć z wnioskiem (!) o weryfikację statusu ubezpieczenia.

No OK, mogę przesłać to pismo przez ePUAP. Co też zrobiłem (zajęło mi to kolejne dwadzieścia minut, bo ePUAP jest skonstruowany tak, jakby jego głównym celem było utrudnianie petentowi życia). I teraz łaskawcy mają 15 dni na rozpatrzenie mojego wniosku. Żebyście nie mieli wątpliwości: 15 dni ROBOCZYCH. Czyli nie dwa tygodnie, a realnie trzy.

Trzymajcie kciuki, żebym w tym czasie poważniej nie zachorował…

Pieprzone państwo z kartonu. Pardon. 😦

Oddech szczura

Remont. Nienawidzę remontów (jak chyba każdy poza tymi, którzy przy nich pracują…), ale co zrobić, trzeba to trzeba. Zresztą remont stosunkowo niewielki – w zasadzie tylko malowanie… Miały być tylko dwa małe pokoje na górze, mocno zniszczone po kolejnych „wewnętrznych przeprowadzkach”, ale ostatecznie stanęło na tym, że jak już i tak ma być w domu bajzel i sajgon, to sensownie będzie zrobić trochę więcej. Więc malowanie rozciąga się także na górną łazienkę, dolną ubikację, salon i kuchnię. Uff.

Aby można było „zrobić” dolną ubikację konieczne było kompletne opróżnienie sąsiadującego z nią składziku (taka „komórka na szczotki”, tylko trochę większa, bo w czasie budowy domu miał tam być dodatkowy prysznic). Składzik poza pierwszym kawałkiem na wprost drzwi (gdzie stoi odkurzacz, szczotki i worek z psią karmą) był od wielu lat dokumentnie zawalony milionem rzeczy z gatunku „nie-mam-tego-gdzie-włożyć, więc na-razie-wstawię-do-składzika”. Jak wie chyba każdy, takie „na razie” zawsze ma tendencję do przechodzenia w stan permanentny.

Pan M. – nasz fachowiec-remontowiec, zresztą znakomity – odgruzowywał składzik dobre pół godziny. A jak już doszedł do poziomu podłogi, to nagle (będąc na górze) usłyszałem jakiś straszny rumor – i, chwilę później, wołanie pana M., żebym na chwile przyszedł. W głosie fachowca wyczułem lekką nutę paniki.

– Pan patrzy, ma pan lokatora… – powiedział tylko.

Faktycznie – na podłodze, wśród resztek jakichś papierów i innego bałaganu, siedział sobie…

SZCZUR.

Szczur wędrowny, Rattus norvegicus. Nieduży (chyba samica). Mocno przerażony. Równie przerażony był pan M., który generalnie zwierzęta lubi, bez problemów weźmie do ręki węża (co w moim przypadku jest absolutnie wykluczone), ale szczurów się brzydzi straszliwie, więc na pomoc z jego strony liczyć nie mogłem.

Trzeba było zablokować drogę ucieczki w głąb domu (wystarczyła szeroka deska ustawiona w poprzek korytarza), szeroko otworzyć drzwi na dwór (na szczęście drzwi do składziku są tuż przy wyjściu) a potem – wygonić nieproszonego gościa na zewnątrz.

Ba – łatwiej powiedzieć, niż zrobić… Gość za nic nie chciał wyjść. Przeganiany szczotką wił się jak zawodowy zapaśnik i wracał na miejsce. Zajęło nam to chyba kwadrans, ale w końcu gryzoń został eksmitowany. Potem zostało już tylko zablokować mu drogę powrotu, czyli zatkać metalową kratką „odpływ” (przypominam – kiedyś miał tam być prysznic…), przez który najwyraźniej wszedł, przegryzając poprzednią, plastikową zaślepkę.

Pan szczur (…pani szczurowa?) ostatecznie udał się w sobie tylko wiadomym kierunku, i to z dużą prędkością (na co wpływ miał fakt, że był mocno przestraszony). Ciekaw jestem, jak długo tam mieszkał – sądząc z pogryzionych kawałków różnych rzeczy nie wprowadził się wczoraj…

Czyli w sumie wszystko dobrze się skończyło – jedno tylko nie daje mi spokoju. Mam w domu psa i kota. Dwa drapieżniki. Pies na widok chodzących po osiedlu jeży dostaje furii, wyczuwa je z daleka, chce się rzucać i gryźć. Kotka regularnie przynosi nam na schody upolowane myszy (to chyba jej zdaniem forma płacenia czynszu…). Karmię te dwa darmozjady codziennie – ŻADNE Z NICH NIE ZAUWAŻYŁO, ŻE W DOMU MIESZKA SZCZUR?! Codziennie wychodząc z domu przechodzą koło drzwi do tego składziku – nic nie wyczuły? Koci instynkt łowny, słynny psi nos…? Nic…? Przecież ten gryzoń musiał się tam kręcić, nocami pewnie wychodził na zewnątrz i wracał przez rury, ruszał się, pachniał…

Ech.

(Tytuł to oczywiście nawiązanie do klasyki – to było pierwsze skojarzenie, jak zobaczyłem nieproszonego gościa 😉

Światełko w tunelu, czyli „…a może jednak się uda!”

Półtora roku temu, przed samym Bożym Narodzeniem, miałem paskudny atak rwy kulszowej – pisałem o tym zresztą. Nie pisałem już chyba o tym, co było dalej – a dalej (już po powrocie do normalnego funkcjonowania) była wizyta u neurologa, skierowanie na tomografię, tomografia, z której wynikło to, co w zasadzie i tak neurolog od razu mi powiedział: lekkie zwyrodnienie któregoś-tam kręgu lędźwiowego, co w przypadku powstania stanu zapalnego wywołuje ucisk na rdzeń kręgowy. Neurolog nie wyglądał na poruszonego… – Ma pan trochę nadwagi, prowadzi pan siedzący tryb życia, co zrobić…

Ani, zrobić można niewiele. Trzeba uważać, trzeba się więcej ruszać (co, jak wiadomo, łatwiej powiedzieć niż zrobić, bo czas, bo praca, bo zawsze coś…), warto by schudnąć (in progress, ale powoli). Nie jest to w każdym razie stan, który by się kwalifikował do operacji na przykład.

Od tego czasu trzy czy cztery razy zaczynał mi się taki stan zapalny – ale byłem już przygotowany: jak tylko czułem, że coś jest nie tak, szedłem do lekarza, dostawałem odpowiednie leki przeciwzapalne, mijały trzy-cztery dni i przechodziło, zanim zdążyło się nakręcić.

Do czasu.

Jakieś trzy tygodnie temu znowu się zaczęło. Nauczony doświadczeniem najpierw wziąłem leki przeciwzapalne bez recepty, jak po trzech dniach nie ustępowało – poszedłem po receptę na te właściwe. Kolejne trzy dni… Cztery dni… Półtora tygodnia… I zero efektów. Niby nic poważnego, żadnych ostrych bólów, nic, co by uniemożliwiało normalne funkcjonowanie – ale jednak ciągle niedobrze. W „międzyczasie” pojechaliśmy do C., trochę zwiedzaliśmy, połaziliśmy po Górach Kaczawskich – ale cały czas czułem, że mnie pobolewa. Dzień lepiej – i znowu dzień gorzej. Już się zacząłem denerwować: nie tylko samym faktem potencjalnych nieprzyjemnych przeżyć, ale przecież w najbliższą środę mam wyjechać na moją SAMOTNĄ, wyczekiwaną wyprawę. Wszystko przygotowane, wszystko ustalone, no ale przecież nie pojadę, jak mam problemy z podnoszeniem czegokolwiek i schylaniem się – i przed oczami ryzyko pogorszenia się tego stanu.

W ostatni wtorek wszystko wreszcie przeszło – cały dzień było dobrze, już się uspokoiłem, już się ucieszyłem… Nie na długo, bo wieczorem wróciło. No żesz… (…tak, wiem, że to się pisze „żeż”, ale to mój blog i moje zasady. No.).

Postanowiłem zatem, że nie będę dłużej czekał i że nie mogę, no po prostu NIE MOGĘ dopuścić do takiej fazy, jak półtora roku temu. W środę (po tym, jak odwiozłem Piłkę na lotnisko – patrz niżej) poszedłem do pani doktor (innej niż zwykle, bo moja znajoma była akurat na urlopie), opisałem sprawę i „zażądałem”, żeby mi przypakowała odpowiednie zastrzyki (silne przeciwzapalne plus witaminy z grupy B – tak samo jak wtedy).

Dziś, po pięciu dniach kłującej kuracji, jest pierwszy dzień, kiedy jest już zupełnie, całkiem, do końca OK – a ja mam jeszcze trzy dni do wyjazdu. Więc jest szansa, że tym razem ten wyjazd może wreszcie się uda. Wspomnijcie w tej intencji, bo przyznam, że bardzo mi na tym zależy.

***

Piłka znowu siedzi w Szwajcarii. Wraca dopiero na początku września. I właśnie przysłała mi kilka zdjęć, które po prostu muszę Wam pokazać (ona o tym nie wie, rzecz prosta, ale przecież jej zdjęć nie wrzucam – tylko widoczki). Panie i Panowie – alpejskie lodowce „od środka” (i dodatkowo jeden widoczek ogólno-alpejski, z owcami):

Jak nie urok, to pralka

Pojechaliśmy na ostatni weekend ferii (przedłużony) do C., czyli Na Drugi Koniec Polski, odwiedzić Ciocię i Wujka. Pojechaliśmy we trzech, w męskim gronie, bo Piłka jest w połowie trymestru i siedzi za Małą Wodą, a w domu będzie dopiero pod koniec marca. Cieszyłem się na ten wyjazd, zaplanowałem go wcześniej tak, żeby choćby przez te cztery dni nie było nic do roboty. Nawet komputera nie wziąłem, a co. No i co ja Wam będę mówił – czasami wszystko idzie nie tak, jak miało pójść. To znaczy – bez przesady, nie wszystko oczywiście. W C. jak zwykle przyjęto nas z honorami, cieszono się na nasz przyjazd, karmiono znakomicie i tak dalej. To jest takie niezwykłe miejsce, w którym zawsze czuję się mile widziany… Ale poza tym wszystko się ptaszkowało.

Zaczęło się od tego, że wyjazd planowany był na czwartek rano (w środę – w Popielec – była rocznica śmierci M., chcieliśmy być u nas w parafii na mszy za Nią). A ja we wtorek się rozchorowałem. Niby nic takiego, ale głowa, zatoki, katar i ogólne samopoczucie na poziomie kotleta schabowego w momencie rozbijania. Zastanawiałem się nawet, oczy nie zrezygnować… Ale już w środę czułem się lepiej, tylko mnie gardło bolało.

Więc ruszyliśmy w ten czwartek rano. Dojechaliśmy bez przygód, za to na miejscu szybko okazało się, że środowe „czułem się lepiej” poszło się okopać. Nie byłem klasycznie chory – nie miałem gorączki – ale zatoki mi napompowało (co znacząco utrudnia spanie…), a gardło bolało coraz bardziej. W piątek wieczorem biało już na tyle, ze żadne tabletki do ssania nie pomagały, musiałem wziąć ibuprom, a i tak miałem problemy z zaśnięciem. No żesz.

Moje gardło to w ogóle najdelikatniejsza część mnie – choruję naprawdę rzadko, ale jak już, to gardło zawsze idzie pierwsze.

Ale problemy zdrowotne to był tylko początek… W piątek po południu jechaliśmy do Sąsiedniego Większego Miasta (turystycznie, że tak powiem). Rzut beretem, piętnaście kilometrów. I po drodze kolejne samochody jadące z przeciwka migały nam światłami. Początkowo myślałem, że ostrzegają przed policją z radarem – ale nie. I nagle ze zdziwieniem zorientowałem się, że na tablicy rozdzielczej nie pali się zielona kontrolka świateł mijania. Zaraz, zaraz! Włączyłem na chwilę długie światła – i niebieska kontrolka zapaliła się bez problemu. Wyłączyłem długie – kontroli brak. Zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu – no i rzeczywiście: problem ze światłami. Światła do jazdy dziennej – działają (ale wtedy z tyłu nic się nie pali). Długie – jak najbardziej (ale wtedy oślepia się kierowców z przeciwka…). A „normalne”, czyli światła mijania – ni du du.

Jeden warsztat elektryczno-samochodowy, drugi… No niestety, coś padło. Nie bezpiecznik (no nieeeee, to by było za proste przecież!). Albo przekaźnik, albo przełącznik przy kierownicy. – No przykro mi, proszę pana, jest piątek po południu, nawet jakbym zdążył jeszcze poświęcić dwie godziny na szukanie problemu, to przekaźnik albo przełącznik musiałbym dopiero zamówić. W poniedziałek… – rozłożył ręce mechanik.

W PONIEDZIAŁEK?! W poniedziałek to ja miałem być dawno w domu. A w tym celu musiałem w niedzielę przejechać 450 kilometrów z C. do G. Oczywiście można było jechać na światłach do jazdy w dzień, tylko to wymagało po pierwsze wyjechania z C. znacznie wcześniej, niż planowaliśmy (żeby na pewno być w domu przed zmrokiem…), a po drugie – dobrej pogody, bo gdyby zaczęło lać albo gdyby mocno padał śnieg, to pierwszy policjant zatrzymałby nas i kazał włączyć światła. I to by był koniec podróży. A prognozy pogody na niedzielę zapowiadały „śnieżyce”. Super.

Long story short – wyjechaliśmy z C. w niedzielę (czyli wczoraj) o wpół do dziesiątej rano, śnieżyc nie było, wielkich deszczy też, jakoś dotarliśmy spokojnie do domu na światłach dziennych. Ale com się zestresował, to moje.

Jestem umówiony w warsztacie na środę, do tego czasu mogę jeździć tylko w dzień. I dobrze, w nocy to się w domu siedzi…

***

Ale nie, nie, to nie koniec. Kiedyś tu już o tym pisałem: nad moją rodziną ciąży jakaś paskudna klątwa (bo naprawdę trudno mi sobie to inaczej wyjaśnić), która sprawia, że zawsze, jak się psuje samochód, to natychmiast, w ciągu kilku kolejnych dni, psuje się pralka. Jak w zegarku. No czary po prostu. Jak się te światła zepsuły, to nawet rzuciłem na ten temat jakąś sarkastyczną uwagę, ale nikt się nią nie przejął. Błąd.

Po powrocie z C. wstawiłem pranie. Już w momencie startu pralka zachowywała się dziwnie: coś zaczęło stukać, jakby zgrzytać… Ale po chwili ucichło, więc udałem, że nic nie słyszałem. Niestety: kiedy dziś rano poszedłem wyjąć pranie, okazało się, że pralka jednak odmówiła posłuszeństwa. Pranie było co prawda wyprane (…z grubsza), ale nie odwirowane (więc z niego ciekło) i pełno w nim było jakichś dziwnych, małych kawałków plastiku (?), najwyraźniej pochodzących z trzewi pralki. No żesz.

Pan Fachowiec – sprawdzony, prawie znajomy – przyjechał szybko, akurat miał czas. Zajrzał postukał, pokręcił głową… – Pękł krzyżak – powiedział. – W tej pralce żeby wymienić krzyżak trzeba wymienić całą obudowę bębna, bo jest klejona, a nie skręcana. Ja to panu mogę zrobić, oczywiście, ale powiem tak: części będą kosztowały co najmniej siedem stów, raczej osiem. Razem z moją robocizną wyjdzie ponad tysiąc. Na moje oko to się panu nie opłaca…

No jasne, że się nie opłaca pakować ponad tysiąc złotych w sześcioletnią pralkę, skoro nową można kupić za niewiele więcej…

Oczywiście „można kupić” jeśli się te pieniądze ma. Ja chwilowo nie mam. Na szczęście mam kartę kredytową, której używam bardzo rzadko, ale na takie okazje jest w sam raz – przy odrobinie szczęścia dostanę pieniądze za ostatnią książkę ma tyle szybko, że jeszcze zmieszczę się w okresie bezodsetkowym.

No ale powiedzcie sami… Jak w 2017 roku kupowałem pralkę, to specjalnie wybrałem Znaną Niemiecką Firmę – była wprawdzie o dwie stówy droższa, ale bardziej energooszczędna i liczyłem, że magia marki zadziała (zmywarkę tej samej marki mamy już ponad dziesięć lat i chodzi bezproblemowo. A tu proszę – sześć lat i na złom.

Cóż, tym razem damy szansę innej marce (recenzje pozytywne, zobaczymy).

***

A poza tym… Ech, co ja Wam będę marudził. Opowiem tylko o jeszcze jednym doświadczeniu, które wynikło z faktu konieczności wcześniejszego wyjazdu w niedzielę – ale to już jutro (albo pojutrze), bo się późno robi.

Za to zostawię Wam coś do posłuchania. Tommy Emmanuel i Vlatko Stefanovski grają Marsz Turecki Mozarta na dwie gitary akustyczne. Najpierw graja sam marsz, potem trochę zwariowane wariacje. Coś fantastycznego. I to tempo! 🙂 NIestety YouTube nie pozwala tego filmu zamieścić, więc dam wam tylko LINK. Ale posłuchać naprawdę warto.

(BTW – ciekawostka dla gitarowych maniaków – to chyba pierwszy raz, kiedy widzę Tommy’ego Emmanuela grającego na gitarze innej marki niż australijski Maton. Tu mamy instrument Martina…).

Szlag mnie trafił

Zdarza się Wam wspomagać ludzi, którzy za pomocą internetowych zbiórek gromadzą pieniądze na leczenie swoich dzieci, na jakieś wyjątkowo trudne operacje, których w Polsce nikt nie robi, albo leki, które u nas nie są refundowane, a kosztują tysiące czy setki tysięcy złotych? Mnie się zdarza. Nie jestem bogaty, ale wychodzę z założenia, że jeśli ktoś musi zebrać milion złotych na leczenie, które ma szanse uratować życie jego dziecka, to jeśli wpłacę mu na ten cel dziesięć złotych – to będzie już musiał zebrać o dziesięć złotych mniej, prawda?

Oczywiście nie wpłacam każdemu, kto się pojawi w polu widzenia – ale jeśli ktoś zbiera za pośrednictwem fundacji, które zajmują się takimi sprawami, to mam pewność, że nie jest to oszustwo czy naciągactwo, bo każda taka zbiórka jest szczegółowo weryfikowana.

Jeśli zatem zdarza Wam się w taki sposób pomagać, to pewnie zainteresuje Was fakt, że nasi wspaniali rządzący właśnie uchwalili, iż tego typu zbiórki będą OPODATKOWANE. Polecam artykuł (tu akurat Wirtualne Media, bo oni chyba piszą o tym jako pierwsi – zaraz pewnie będzie i na innych portalach).

Wybaczcie, wiem, że rzadko używam takich słów, ale w tym przypadku innych nie znajduję: to jest wyjątkowe skurwysyństwo.

Żyjemy w państwie, które stać na wille dla kolesi ministra, na milionowe premie dla rządzących, na rozdęcie do gigantycznych rozmiarów wszystkich rządowych instytucji, na 2,7 miliarda złotych ROCZNIE na „ministerstwo propagandy”, dla niepoznaki nazywane mediami publicznymi… Niestety, tego samego państwa nie stać na leczenie śmiertelnie chorych dzieci: nie jest w stanie zapewnić wielu ratujących życie operacji, nie refunduje wielu leków, które są refundowane w sporej części cywilizowanego świata.

A kiedy zdesperowani rodzice żebrzą o drobne datki od obcych ludzi, żeby zebrać fundusze na te leki czy zabiegi, bez których ich dziecko UMRZE – albo będzie do końca życia inwalidą – to samo państwo wyciąga łapę i żąda haraczu od tych wyżebranych pieniędzy. Bo może.

Można mieć różne poglądy polityczne, można popierać takie albo inne rozwiązania, ale to jest po prostu obrzydliwe.

Bo droselklapa tandetnie zablindowana…

Miałem problem z jednym z kaloryferów w domu. Jakieś trzy lata temu (!) zaczął szwankować. Najpierw rozgrzewał się tylko do połowy – co nie było dużym problemem, bo pokój jest mały i to „do połowy” w zasadzie wystarczało, zwłaszcza, że w pokoju mieszkał Pucek, który nie jest specjalnie ciepłolubny. Niestety, z czasem problem zaczął się pogłębiać: grzała już tylko górna jedna trzecia, potem tylko górna płaszczyzna, a wreszcie – pod koniec ubiegłej zimy – drań przestał grzać w ogóle. Nie pomagało odpowietrzanie, nie pomagało nic. Wszystkie kaloryfery w domu były ciepłe – a ten jeden nie i już.

Przez te trzy lata złośliwy grzejnik oglądało PIĘCIU hydraulików. Każdy opukiwał, ostukiwał, drapał się po głowie i ostatecznie się poddawał. On nie wie, on już wszystko sprawdził, może rurki się zakamieniły, pewnie trzeba wymienić całą instalację (RETY!) albo co najmniej gruntownie ją przeremontować. Albo wymienić pompę w piecu. Albo cały piec. Albo wynająć egzorcystę. To znaczy nie, tego ostatniego żaden hydraulik nie powiedział, ale takie już miałem desperackie pomysły…

W tym roku Piłka wyjechała na studia – wraca do domu tylko na przerwy między trymestrami, więc w łaskawości swojej zgodziła się zamienić z Puckiem na pokoje – Pucek przeprowadził się do nieco większego, a ona (jak wróci) trafi do tego mniejszego. No ale kaloryfer! Piłka jest ZDECYDOWANIE ciepłolubna.

Już na przełomie sierpnia i września zacząłem szukać dobrego hydraulika znającego się na instalacjach grzewczych. Jeden zwodził mnie przez miesiąc („…dużo pracy, proszę zadzwonić za tydzień…”), aż w końcu przestał odbierać telefony. Drugi od razu powiedział, że nie da rady, bo pracy ma po kokardę. Trzeci… Czwarty… Piąty wydawał się obiecujący, ale nie mogliśmy się dogadać, a jak już byliśmy umówieni, to akurat Pucek miał mały wypadek na zawodach judo i musiałem z nim jechać do szpitala, więc pana hydraulika odwołałem. A w następnym tygodniu okazało się, ze jest chory. A był już listopad…

Dzień powrotu Piłki z Albionu przybliżał się w niebezpiecznym tempie. Zacząłem już nawet szukać jakiegoś elektrycznego grzejnika olejowego, żeby mi dziecko nie zamarzło po powrocie (zbankrutowałbym na cenach prądu, ale jaki miałem wybór…).

No ale cud: Piłka wraca w najbliższą sobotę, a w poniedziałek (przedwczoraj) zjawił się pan hydraulik – inny, ale „polecony” przez tego, co zachorował. I na początek zrobił coś, czego nie zrobił ŻADEN z poprzednich fachowców: zamknął oba zawory felernego grzejnika (wlotowy i wylotowy), spuścił z niego wodę, a potem odkręcił oba zawory i… posłuchał. A potem spojrzał na mnie z głębokim niedowierzaniem, wyraźnie tracąc wiarę w swoich kolegów po fachu.

– Ilu, powiada pan, hydraulików to oglądało?…

Zeznałem zgodnie z prawdą ilu. Fachowiec popatrzył na mnie wzrokiem zmęczonego spaniela. – I chce mi pan powiedzieć, że ŻADEN z nich nie sprawdził, czy zawory są drożne?… Noż… (tu urwę, bo tego, co padło dalej, dosłownie cytować nie będę ze względu na obecność dam).

Kaloryfer nie grzał, bo zawór (ten wlotowy, przez który woda wpływa do grzejnika) był zatkany. Tak po prostu. Nie było przepływu – woda lekko ciurkała (więc przy odpowietrzaniu nie było podejrzeń), ale nie na tyle, żeby drania rozgrzać. Fachowiec wymontował zawór, usunął z niego to, co go zatykało (o tym niżej), wkręcił z powrotem, kazał uzupełnić kranikiem wodę w instalacji do wymaganego ciśnienia i odpalić piec.

I falerny grzejnik, z którym przez trzy lata nie poradziło sobie pięciu hydraulików, w dziesięć minut grzecznie rozgrzał się na całej wysokości. Problem solved. Cała operacja trwała jakieś trzy kwadranse.

No i powiedzcie sami: jak to jest? Wzywa człowiek fachowca, ma zaufanie, bo to fachowiec w dziedzinie, na której sam się człowiek nie zna. A ten fachowiec okazuje się partaczem i dyletantem, który nie zadaje sobie trudu, żeby sprawdzić podstawową (jak się okazuje) sprawę. I żeby to był jeden fachowiec – ale pięciu?!

***

A tym co zatykało zawór, okazał się… rozmemłany filtr od papierosa. U nas w domu nikt nie pali (a nawet jakby ktoś palił, to jakim cudem filtr dostałby się do środka instalacji?). Co oznacza, że pet musiał wpaść do rurki panom fachowcom, którzy te czternaście czy piętnaście lat temu robili nam w domu nową instalację. Bibułka się rozłożyła, tytoń też, a filtr wędrował po rurkach, aż trafił do zaworu i go zatkał. Historia rodem z Archiwum X po prostu…

Szlag mnie trafia

Puckowi z fizyki na koniec roku wychodzi czwórka, a chciałby mieć piątkę. „Chciałby” to oczywiście za mało – ale Pucek naprawdę „umie w fizykę”, jak mawiają ludzie w jego wieku. Na pewno jest jednym z lepszych w klasie, kilku kolegom nawet coś tam tłumaczył, zresztą chce iść do liceum do klasy matematyczno-fizycznej.

I tu zaczyna się problem. Pucek od marca (!) próbuje dogadać się z panią od fizyki, żeby podnieść ocenę. Pani w kółko nie ma w szkole (powody zdrowotne), jak już jest, to na nic nie ma czasu. Jak ma czas, to każe pisać jakieś sprawdziany, których potem miesiącami nie sprawdza. Na wiadomości od rodziców wysyłane przez dziennik elektroniczny z reguły nie odpowiada.

Z tego w dużej części wynika także fakt, że Puckowi z ocen wychodzi czwórka. Bo jakiś sprawdzian, który on dobrze napisał, pani zagubiła, bo pani nie było przez miesiąc a potem nagle wróciła i zrobiła niezapowiedzianą kartkówkę – i takie tam.

No więc napisał sprawdzian na poprawę oceny. No więc zrobił razem z kolegą jakąś dużą prezentację na dość skomplikowany (jak na ósmoklasistów) temat.

I nic. W dzienniku elektronicznym nadal widnieje czwórka, oceny ze sprawdzianu nie ma, oceny za prezentację nie ma. Dziś jest rada i wystawienie ostatecznych ocen. Pani na wiadomości nie odpowiada. Wychowawca rozkłada ręce – on też nie ma z nią kontaktu, zresztą podobno w tym roku pani ze szkoły odchodzi, więc już jej nie zależy.

W czym problem, można by powiedzieć. Czwórka jest OK, co za różnica? Różnica jest zasadnicza. Dla ucznia, który chce iść do klasy „mat-fiz” piątka zamiast czwórki z fizyki to dodatkowe punkty. Nie mówiąc już o tym, że najprawdopodobniej właśnie ta jedna piątka dzieli Pucka od świadectwa z wyróżnieniem („z paskiem”) – a świadectwo z wyróżnieniem to dodatkowe SIEDEM punktów w rekrutacji do liceum. A do liceum idzie w tym roku „półtora rocznika” (po ☠️☠️☠️☠️☠️ reformie pani Zalewskiej). Więc te siedem punktów może oznaczać dostanie się do lepszego liceum – albo nie.

Półtora roku „zdalnego nauczania”, półtora rocznika do liceum, nauczycielka, której w tym roku więcej nie było, niż była – i zero, ZERO dobrej woli. Nikt przecież nie prosi o naciąganie ocen, o stawianie piątki głąbowi, który nic nie umie i ma jedynki.

Każdy, kto mnie zna, wie, że nie jestem typem rodzica, który zmusza dzieci do samych piątek i szóstek – a tym bardziej takim, który łazi za nauczycielami i żebrze o podniesienie dziecku oceny. NIGDY w życiu tego nie robiłem. Ale tym razem uznałem, że nie odpuszczę i napisałem długi list do pani dyrektor szkoły. Opisałem całą historię (rzeczowo i na spokojnie), zwracając uwagę zarówno na problem nieobecności nauczycielki przez dużą część roku, jak na brak jakiegokolwiek kontaktu.

Nie wiem, czy coś z tego wyniknie, ale mówiąc szczerze jestem zmęczony całą ta sytuacją.

…o wschodzie słońca…

Czytam, oglądam, słucham. Śledzę. Przez cały dzień, niemal bez przerwy. Nawet kiedy pracuję, co parę chwil rzucam okiem na wiadomości. Od mnie z domu do Kijowa – jak podają mapy G – jest trochę ponad 800 kilometrów. 10 godzin jazdy. Do Lwowa – połowa tej drogi.

Jutro rano wstanę, zjem śniadanie, mój młodszy syn pojedzie do szkoły, starszy na uczelnię. Córkę dziś odwiozłem do bursy, gdzie mieszka w tygodniu. Będę pracował, kiedy chłopcy wrócą do domu – zjemy obiad, wyjdę z psem na spacer…

A tam – nie na końcu świata, ale głupie kilkaset kilometrów stąd! – toczy się wojna. Dzieci nie chodzą do szkół, bo siedzą w schronach, albo właśnie uciekają do Polski, albo właśnie nie żyją, bo jakiś bandyta zdecydował się strzelać do uciekających cywilów. Studenci nie chodzą na zajęcia, tylko z karabinami w rękach walczą o wolność. I giną.

Nie mogę o tym spokojnie myśleć. Nie mogę. Rozbija mnie wewnętrznie koszmarna bezsilność – bo mam poczucie, że NIC nie mogę zrobić. Jasne, mogę wpłacić jakieś grosze (bo na więcej mnie nie stać) na pomoc dla uchodźców. Mogę pozbierać ubrania po moich dzieciach – pewnie się przydadzą ludziom, którzy z całego swojego życia, które zostawili za sobą, mogli zabrać tylko walizkę czy dwie. Nasz proboszcz – nie spodziewałem się – ogłosił, że w naszym domu parafialnym zamieszkają trzy rodziny z Ukrainy, kobiety z dziećmi. Zgłosił taką możliwość, pierwsza rodzina ma dotrzeć jeszcze w tym tygodniu. Pewnie będzie trzeba jakoś pomóc. W klasie Pucka właśnie przybyło troje uczniów z Ukrainy. Dwoje zna angielski – więc natychmiast znalazły się dzieciaki, które im wszystko na angielski tłumaczą. Jeden chłopiec mówi tylko po ukraińsku – ale w klasie jest uczeń, który ma mamę Ukrainkę i jest dwujęzyczny.

Ale to wszystko nic. NIC. Cały świat patrzy, jak Ukraina walczy o wolność. Kiedy czytam kolejne doniesienia, napełniają mnie na zmianę skrajne emocje. Czasami satysfakcja, że Goliat po raz kolejny dostaje w pysk. Czasami ból, kiedy słyszę o kolejnych ofiarach, zniszczonych domach, płonących miastach.

Mój straszy syn kilka dni temu skończył dwadzieścia lat. Gdybyśmy jakiś zrządzeniem losu urodzili się pięćset kilometrów na wschód, prawdopodobnie teraz walczyłby z karabinem w ręku. Jak o tym pomyślę, wzbiera we mnie uczucie, którego dawno już nie czułem. Miałem nadzieję, że udało mi się je wyrzucić z serca na dobre – a jednak w takich sytuacjach się pojawia. Tak, kiedy myślę o młodych ludziach – takich jak Pietruszka i młodszych – którzy giną (albo są zmuszani do zabijania innych) tylko dlatego, że jednemu skurwysynowi zachciało się wojny…

Zwykle nie jestem wielkim fanem kazań naszego proboszcza (nie ma w nich nic złego, ale ciężko się ich słucha…), ale to, co mówił w Środę Popielcową, bardzo mnie poruszyło (bo też widać było, że i on jest poruszony). Mówił o tym, że w takich sytuacjach – kiedy dzieją się rzeczy straszne, a jednocześnie kiedy wiemy, po której stronie jest słuszność – bardzo łatwo jest pozwolić sobie na nienawiść. Pozwolić sobie na nienawiść. A to już jest trochę klęska.