Po Polsku

Choć czasu ostatnio za mało (…na cokolwiek), udało mi się gdzieś w biegu przesłuchać niesamowity album o specyficznym tytule: „Niepotrzebna pogodynka, aby znać kierunek wiatru”.

Dylan.pl – niezwykły projekt, w efekcie którego powstał dwupłytowy album pod takim właśnie tytułem. Tytuł to tłumaczenie wersu z piosenki Boba Dylana „Subterranean Homesick Blues” (w oryginale: You don’t need a weather man / To know which way the wind blows).

W nagraniach brało udział paru znakomitych muzyków, ale osobą, która najbardziej przyczyniła się do jego powstania jest Filip Łobodziński – dziennikarz, tłumacz, jeden z założycieli Zespołu Reprezentacyjnego (no i absolwent „mojej” szkoły średniej, czyli warszawskiego VI liceum imienia Reytana…).

Muzycznie album jest świetny – doskonale oddaje dylanowski klimat, nie będąc jednocześnie prostą kopią, ale ewidentnie dziełem autorskim. Ale „muzycznie” to tylko połowa tego zjawiska…

Teksty. Tłumaczenie Dylana to sprawa niełatwa – poziom nagromadzenia metafor, odniesień literackich, kulturowych i tak dalej – wie to każdy, kto kiedykolwiek wsłuchał się w to, co ubiegłoroczny noblista śpiewa… W Polsce niewiele było naprawdę dobrych tłumaczeń Dylana. „Blowin’ in the Wind” śpiewało się kiedyś przy ogniskach („Przez ile dróg…”) – tłumaczenie było wcale dobre (Andrzej Bianusz, jeśli dobrze pamiętam). „The Times They Are a-Chinging” było tłumaczone kilka razy (m. in. bardzo dobrze przez Agnieszkę Osiecką). Ale poza tym? Niewiele.

A  tu nagle dostajemy dwadzieścia dziewięć piosenek, po polsku, w naprawdę znakomitych tłumaczeniach! Łobodziński znajduje doskonałą równowagę między wiernością autorowi, pięknem przekładu i tłumaczeniem dylanowskich skojarzeń na polską rzeczywistość.

Tak naprawdę do jego tłumaczeń mam tylko dwa zastrzeżenia… Pierwsze – to „Hard Rain’s a-Gonna Fall”, które w ogóle jest poezją z gatunku nieprzetłumaczalnych, a w dodatku z niezrozumiałych dla mnie powodów Łobodziński tłumaczy „hard rain” jako „twardy deszcz” (…dlaczego „twardy”? Angielskie „hard rain” to „mocny deszcz”, „ulewny deszcz” – i o to w tej piosence chodzi). I jeszcze kilka szczegółów w poszczególnych zwrotkach… Drugie zastrzeżenie – to „Like a Rolling Stone” – piosenka przetłumaczona świetnie, z wyjątkiem samego tytułowego zdania, które Łobodzinski tłumaczy „Jak błądzący łach”. Moim zdaniem ten „łach” ma zupełnie inny klimat, inny odcień niż angielskie (…czy raczej – amerykańskie…) „rolling stone”.

Ale to są szczegóły. Naprawę. Cała reszta przetłumaczona jest świetnie, część – po prostu wspaniale, ale są dwie piosenki, które Łobodziński przetłumaczył po prostu genialnie.

Pierwsza to „Subterranean Homesick Blues”, z której wziął się tytuł albumu. Nie myślałem, że to się w ogóle da tak po polsku zaśpiewać. W takim rytmie, z tak wiernym oddaniem klimatu oryginału i z tekstem, który opowiada wszystko, co Dylan chciał w tej piosence oddać.

Druga – to „Mr. Tambourine Man”. Tu naprawdę aż trudno coś napisać… Zatkało mnie. Trzecia zwrotka to po prostu taki majstersztyk, że chylę czoło podwójnie: i jako miłośnik Dylana, i jako tłumacz. Chapeau bas. Posłuchajcie:  

Życie…

Rzadko, bo nie mam kiedy (tak, wiem, powtarzam się).

***

Piłka przeszła do trzeciego etapu konkursu kuratoryjnego z polskiego – jako jedyna ze szkoły (!). Wśród lektur „zadanych” do każdego etapu zawsze jest jedna większa. W drugim etapie było to „Imię róży” – Piłka siedziała, czytała z wypiekami, mówiła, że trudne, ale ciekawe i wciąga. Do trzeciego etapu zadany jest „Moby Dick”. Dziecko czyta, ale tym razem z oporami. Mówi, że nudne. I że ma dość wielorybów…

Zastanawiam się, czy rzeczywiście „Moby Dick” to książka która dotrze do współczesnej piętnastolatki. Niby ja to czytałem nawet trochę wcześniej, ale po pierwsze – to były inne czasy, a po drugie (co jest zasadniczą różnicą) z własnej woli.

A przedwczoraj Piłka idąc z psem (a w zasadzie jadąc na rolkach za psem pociągowym) źle wyliczyła zakręt i zaryła nogą w chodnik z takim impetem, że przez dłuższy czas byliśmy niemal pewni, że rzeczona noga jest złamana. Na szczęście rentgen udowodnił, że jednak nie – ale żeby go zrobić trzeba było podjąć wyprawę do szpitala i takie tam różne, co (rzecz prosta) stało się przyczynkiem do kolejnych głębokich przemyśleń na temat organizacji polskiej służby zdrowia. Ale o tym innym razem.

***

Pietruszka – namówiony przez swoją wychowawczynię, anglistkę – zdaje EFC. Pani ich zapisała, rodzice dostali maila potwierdzającego zapis z prośbą o uiszczeni opłaty egzaminacyjnej. Kwota, którą zobaczyłem, sprawiła, że się lekko zakrztusiłem. No cóż – jak się ma zdolne dzieci, to trzeba płacić…

***

W czasie ferii byliśmy kilka dni w C. Potwory nawet dwa razy na nartach pojeździły. W tym czasie kolega P. mieszkał u nas w domu jako dog-sitter. No i cat-sitter i turtle-sitter też. Cała menażeria przeżyła. Kolega też przeżył.

***

Kończę książkę dla Szacownego Wydawnictwa. Po raz pierwszy w całej „karierze” mam wrażenie, że z pozycji liczącej prawie 400 stron nie dowiedziałem się niczego nowego. Przy okazji – gdyby ktokolwiek z Was miał ochotę używać słowa „coaching”, to bardzo proszę w bezpiecznej odległości ode mnie, bo będę gryzł.

***

A przy okazji tematów zawodowych: nasi ukochani rządzący zrobili mi wspaniałą niespodziankę. Od stycznia (przynajmniej na razie, bo rozmowy i naciski trwają…) od rachunków za tłumaczenia nie można odliczać 50% kosztów uzysku… Jeśli Wasza księgowa jeszcze o tym nie wie, to jej powiedzcie, żebyście potem nie mieli problemów z US… Jeśli łaskawcy w sejmie przegłosują poprawkę (i jeśli przegłosują, że poprawka działa od początku roku…), to ja się upomnę o zwrot od US przy rozliczeniu rocznym.

Tak, proszę państwa: zgodnie z aktualnie obowiązującą ustawą do zawodów „twórczych” należy m. in. zawód KASKADERA. Ale tłumacza już nie…