Szlag mnie trafia

Puckowi z fizyki na koniec roku wychodzi czwórka, a chciałby mieć piątkę. „Chciałby” to oczywiście za mało – ale Pucek naprawdę „umie w fizykę”, jak mawiają ludzie w jego wieku. Na pewno jest jednym z lepszych w klasie, kilku kolegom nawet coś tam tłumaczył, zresztą chce iść do liceum do klasy matematyczno-fizycznej.

I tu zaczyna się problem. Pucek od marca (!) próbuje dogadać się z panią od fizyki, żeby podnieść ocenę. Pani w kółko nie ma w szkole (powody zdrowotne), jak już jest, to na nic nie ma czasu. Jak ma czas, to każe pisać jakieś sprawdziany, których potem miesiącami nie sprawdza. Na wiadomości od rodziców wysyłane przez dziennik elektroniczny z reguły nie odpowiada.

Z tego w dużej części wynika także fakt, że Puckowi z ocen wychodzi czwórka. Bo jakiś sprawdzian, który on dobrze napisał, pani zagubiła, bo pani nie było przez miesiąc a potem nagle wróciła i zrobiła niezapowiedzianą kartkówkę – i takie tam.

No więc napisał sprawdzian na poprawę oceny. No więc zrobił razem z kolegą jakąś dużą prezentację na dość skomplikowany (jak na ósmoklasistów) temat.

I nic. W dzienniku elektronicznym nadal widnieje czwórka, oceny ze sprawdzianu nie ma, oceny za prezentację nie ma. Dziś jest rada i wystawienie ostatecznych ocen. Pani na wiadomości nie odpowiada. Wychowawca rozkłada ręce – on też nie ma z nią kontaktu, zresztą podobno w tym roku pani ze szkoły odchodzi, więc już jej nie zależy.

W czym problem, można by powiedzieć. Czwórka jest OK, co za różnica? Różnica jest zasadnicza. Dla ucznia, który chce iść do klasy „mat-fiz” piątka zamiast czwórki z fizyki to dodatkowe punkty. Nie mówiąc już o tym, że najprawdopodobniej właśnie ta jedna piątka dzieli Pucka od świadectwa z wyróżnieniem („z paskiem”) – a świadectwo z wyróżnieniem to dodatkowe SIEDEM punktów w rekrutacji do liceum. A do liceum idzie w tym roku „półtora rocznika” (po ☠️☠️☠️☠️☠️ reformie pani Zalewskiej). Więc te siedem punktów może oznaczać dostanie się do lepszego liceum – albo nie.

Półtora roku „zdalnego nauczania”, półtora rocznika do liceum, nauczycielka, której w tym roku więcej nie było, niż była – i zero, ZERO dobrej woli. Nikt przecież nie prosi o naciąganie ocen, o stawianie piątki głąbowi, który nic nie umie i ma jedynki.

Każdy, kto mnie zna, wie, że nie jestem typem rodzica, który zmusza dzieci do samych piątek i szóstek – a tym bardziej takim, który łazi za nauczycielami i żebrze o podniesienie dziecku oceny. NIGDY w życiu tego nie robiłem. Ale tym razem uznałem, że nie odpuszczę i napisałem długi list do pani dyrektor szkoły. Opisałem całą historię (rzeczowo i na spokojnie), zwracając uwagę zarówno na problem nieobecności nauczycielki przez dużą część roku, jak na brak jakiegokolwiek kontaktu.

Nie wiem, czy coś z tego wyniknie, ale mówiąc szczerze jestem zmęczony całą ta sytuacją.

Który to już raz? Przestałem liczyć… Ile takich spraw, ile różnych historii w ciągu ostatnich kilku lat. Coś się układa, coś się udaje, wygląda na to, że wreszcie coś się przełamie. I właśnie wtedy, kiedy już zaczynam mieć nadzieję, że może, że jednak, że tym razem na pewno – właśnie wtedy okazuje się, że jednak nie.

Czasami myślę, że lepiej nie robić sobie nadziei, bo wtedy rozczarowanie jest mniejsze. Za każdym razem czuję się bardziej zmęczony.

Czerwiec…

Czas biegnie w tempie kompletnie dla mnie niezrozumiałym. Dopiero był styczeń, Mówiliśmy o zbliżających się egzaminach ósmoklasisty (Pucek), maturach (Piłka) i sesji (Pietruszka) – a tu już czerwiec.

Pucek już po egzaminach. Wyniki będą dopiero pierwszego lipca, ale na razie wygląda to nie najgorzej. Piłka w trakcie swoich brytyjskich matur, mentalnie już w trakcie przygotowań na studia. Pietruszka jakieś kolokwia zalicza, do egzaminów się uczy. Zaraz wakacje…

Żądnych większych wyjazdów w tym roku nie będzie – z powodów całkowicie przyziemnych, czyli finansowych. Pucek jedzie na obóz z harcerzami (trzy tygodnie w lipcu), Pietruszka wybiera się gdzieś ze znajomymi (w sierpniu dla odmiany), Piłka też ma jakieś tego typu plany. Może uda się razem rodzinnie wyjechać na tydzień nad morze – i tyle.

Ja w zasadzie skończyłem książkę, czekam jeszcze tylko na odpowiedź od jej autora, do którego wysłałem maila z kilkoma pytaniami o pewne nieścisłości. Z jednej strony – to dobra wiadomość (bo im szybciej skończę i oddam, tym szybciej mi zapłacą…), z drugiej – jak sobie pomyślę o tych dwóch arcydziełach, które mam robić potem, to… Ech.

***

A Pucek dziś (tak, dziś, w Dzień Dziecka) skończył czternaście lat… Co jest jeszcze jednym dowodem na to, że czas płynie dziwnie szybko.