Powakacyjne

Wybaczcie, jakoś nie mogę się zebrać, żeby coś napisać… Powiem na razie tyle: wyprawa się udała. Było trochę przygód, ale wszystkie dobrze się skończyły. Przez dziesięć dni byłem w drodze, ciesząc się znakomitym towarzystwem własnej osoby. Dużo myślałem. Dużo widziałem. Miałem czas na czytanie. Spędziłem dzień w Alpach, chodząc po górach wokół pięknego, lodowcowego jeziora. Zjechałem nad Adriatyk. Byłem w Ferrarze i w Rawennie. Pływałem w ciepłym morzu. Piłem najlepsze na świecie włoskie espresso. W drodze powrotnej zwiedziłem jeszcze Weronę, byłem nad Lago di Garda, widziałem zamek w Arco, jechałem drogą z Trydentu do Salzburga, a potem bocznymi drogami na wschód, w kierunku Wiednia – przez cały włoski i austriacki Tyrol. Mieszkałem na najtańszych kempingach, jadłem niewiele, największy koszt stanowiło paliwo – ale że Dracula jeździ na gaz, to ten największy koszt i tak był relatywnie bardzo niewielki (…wiecie, że we Włoszech gaz kosztuje tyle co w Polsce – mówię o przeliczeniu prostym, nie o relacji do zarobków! – a jak się chwilę poszuka, to można go kupić nawet taniej, niż u nas? Jest sporo stacji, gdzie za litr gazu płaci się 62 eurocenty. Policzcie sobie…).

Zrobiłem trochę zdjęć, tylko wciąż nie mam czasu, żeby usiąść, posegregować je i trochę obrobić… Dziś tylko jedno zdjęcie – niespecjalnie kojarzące się może z wyprawami i wędrówkami, ale urocze. Tego kolegę spotkałem w Porto Garibaldi, w uliczce prowadzącej w stronę portu. Siedział sobie pod kamienną ławeczką i miał taką dziwną minę… Po prostu musiałem go uwiecznić. Nie protestował.