Kilka dni ferii spędzonych na Dolnym Śląsku – u rodziny M. – to był dobry pomysł. Odpoczęliśmy, niektórzy nawet na nartach pojeździli – w Szklarskiej Porębie, na jedynym, naśnieżonym stoku (o nartach jeszcze coś napiszę, ale później). Zwiedziliśmy kilka zamków (między innymi Grodziec i wspaniały Książ). Oglądaliśmy sztolnie w Walimiu, zbudowane w czasie wojny w ramach projektu Riese. Byczyliśmy się. No, prawie.
A, i zepsuł nam się samochód. A konkretnie – padł alternator, który przecież dopiero co był naprawiany. Chyba muszę pogadać z panem elektrykiem…
Ale przy okazji awarii poznałem definicję opisową terminu „szczęście w nieszczęściu”. Definicja opisowa brzmi następująco:
Jedziesz samochodem na wycieczkę. Z rodziną – czyli w samochodzie poza tobą są jeszcze cztery osoby, w tym trzy małoletnie. Jesteś czterysta kilometrów od domu i ponad pięćdziesiąt kilometrów od najbliższego miejsca, które można uznać za „znajome” (czyli domu Cioci D.). Jedziesz przez jakieś kompletne buraki, wiejską drogą siedemnastej kategorii odśnieżania, in the middle of nowhere. I nagle psuje ci się samochód: kontrolki wariują, a kiedy w lekkim ataku paniki zjeżdżasz na pobocze, czujesz że właśnie przestaje działać wspomaganie kierownicy. A kiedy po chwili próbujesz ponownie uruchomić silnik, ten zdecydowanie odmawia posłuszeństwa.
I kiedy zastanawiasz się, co teraz zrobić (i ile będzie kosztowało holowanie czy laweta…), wysiadasz z samochodu i zaczynasz się rozglądać. I widzisz, że stanąłeś w jakiejś wioseczce o długości trzystu metrów, składającej się z ośmiu domków i sklepiku. I że w tej wioseczce poza tymi ośmioma domkami i sklepikiem nie ma w zasadzie nic…
…nie licząc bramy z napisem „Mechanika samochodowa”, którą widzisz dokładnie po drugiej stronie drogi.
Pan mechanik podładował nam przez godzinę akumulator, żebyśmy mogli wrócić do Cioci D. Nie wziął za to ani grosza. Życzył nam szczęśliwej drogi.
Przez całą powrotną drogę specjalnie patrzyłem – nigdzie nie było innego warsztatu.
A przecież awaria mogła się wydarzyć w każdym innym miejscu. Ba – mogła się wydarzyć poprzedniego dnia, kiedy późnym wieczorem wracaliśmy z Karpacza po kompletnie ciemnych i krętych jak krętek blady (a w dodatku zupełnie mi nieznanych) dróżkach przedgórza Karkonoszy. Albo na autostradzie w połowie drogi do domu.
Jest „szczęście w nieszczęściu”? Jest.
A wymiana alternatora? Drobiazg, jeden dzień, pięć stów i po sprawie. Czyli znowu „nieoczekiwane wydatki”…