A zatem literackiego Nobla dostała w tym roku Swietłana Aleksijewicz.
Mieszane uczucia (i nie, zapewniam, wcale nie dlatego, że w 2011 r. jej książka zgarnęła Nagrodę Kapuścińskiego, a nie „Lekcje Chińskiego” Pomfreta…).
Z jednej strony – jej książki to kapitalne reportaże (choć nie wszystkie – bp np. „Ostatni świadkowie” są moim zdaniem średni; ale „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” to niesamowita książka).
Z drugiej – mam wrażenie, że coraz częściej literacki Nobel jest raczej nagrodą za kierunek, za „istotność” poruszanych tematów, niż za literaturę. Bo na poziomie czysto literackim to, co pisze Aleksijewicz, moim zdaniem nie jest wybitne. Żeby nie było nieporozumień: nie twierdzę, że to jest literacko złe, nie twierdzę nawet, że jest przeciętne. Ale wybitne – nie.
Tak, wiem, zgodnie z życzeniem Alferda Nobla nagroda miała trafić „…w ręce osoby, która stworzy najbardziej wyróżniające się dzieło w kierunku idealistycznym.” Niemniej to, co pisze Aleksijewa, na poziomie czysto literackim trudno porównywać (że wymienię tylko kilku noblistów z ostatnich lat…) z Haroldem Pinterem, Orhanem Pamukiem, Doris Lessing czy Mario Vargasem Llosą. Nawet Modiano czy Le Clézio – choć prywatnie (proszę nie strzelać…) uważam, że są nudziarzami, są też niewątpliwie wielkimi pisarzami.
A Aleksijewicz jest świetną reporterką (dwie nagrody Kapuścińskiego absolutnie zasłużone!), ale pisarką jest w najlepszym wypadku „powyżej średniej”.
Tak, tak, to tylko moje prywatne zdanie…