Bieszczady revisited…

Prawie już zapomniałem, jakie piękne są Bieszczady… Prawie już zapomniałem, ile radości daje wędrowanie przez góry, ciepło słońca na twarzy, wiatr szumiący w koronach drzew, falujące trawy i śpiew ptaków w ciszy. Tak, wiem, że to co piszę jest do obrzydliwości sentymentalne – ale zrozumcie: od sześciu lat nie byłem w górach. To znaczy: byłem / bywałem (Alpy, Pireneje, co tam chcecie…), ale tylko przejazdem, tylko podziwiając z okien samochodu, albo co najwyżej z perspektywy spokojnego spaceru doliną. Bo tak a nie inaczej się życie toczyło, bo choroby, bo dzieci, bo Piłka ze swoimi chorymi stawami chodzić po górach za bardzo nie może, więc…

Ale w końcu się udało. Chłopcy bardzo chcieli po górach połazić, Piłka postanowiła, że zostanie w domu, bo miała ochotę na parę chwil w samotności i z książką (…o, jakże ją rozumiem!). A my pojechaliśmy na tydzień w Bieszczady, razem ze znajomymi i ich trzema córkami.

Trochę się bałem, szczerze mówiąc, jak to z tymi górami będzie. Bo raz – że te sześć lat przerwy w „chodzeniu”; dwa – że (co nie jest bez znaczenia) jest mnie dziś niestety sporo więcej, niż te sześć lat temu.

Okazało się jednak, że nie było tak źle. Jasne, tempo wchodzenia pod górę miałem dużo wolniejsze niż kiedyś, częściej musiałem przystawać, żeby złapać oddech, a zanim doszedłem na górę, byłem cały mokry. Ale co z tego? Doszedłem, a kiedy już byłem na górze, spokojnie szedłem dalej. I czułem (…i to czucie przekładało się na fakty…) że mógłbym tak iść, iść, iść…

Żeby to pokazać obrazkowo: żółtym szlakiem z Wetliny na Przełęcz Orłowicza według mapy idzie się dwie godziny. Dawniej (…czyli +/- ćwierć wieku temu…) pokonywałem tę trasę w godzinę i kwadrans. Teraz szedłem pełne dwie godziny (odliczam kilka minut przestoju kiedy okazało się, że Pucek obtarł sobie piętę i trzeba było użyć plasterka). Ale kiedy doszliśmy na przełęcz, idąc dalej przez połoninę – i przez Osadzki Wierch – nie czułem się zmęczony, a kiedy doszliśmy do końca i zeszliśmy na dół, na Berehy, to JA rzuciłem propozycję, żeby z marszu iść jeszcze na Caryńską (co oznaczałoby powrót do domu mocno późnym wieczorem), a MŁODZIEŻ oznajmiła, że już dziś nie da rady 🙂

Więc chyba nie jest tak źle…

***

Drugiego dnia w Bieszczadach okazało się, że schodzi mi powietrze z lewego przedniego koła. Krótkie poszukiwania – i okazało się, że właśnie niedaleko miejsca, w którym mieszkaliśmy (kilka kilometrów) jest bodaj jedyny w tej części gór warsztat samochodowy, w którym zajmują się także wulkanizacją. Pojechałem. Poczekałem, aż pan Czesio (tak stało na tabliczce) skończy dokręcać tłumik trzem sympatycznym dziewczynom z Kielc, którym także problemy samochodowe zakłóciły wakacje. A potem pan Czesio zajął się moim kołem.

Koło – banał, jakiś gwoździk się wbił, trzeba było zlokalizować, wyciągnąć, zrobić uszczelnienie i łatkę. Czekając i rozmawiając z panem Czesiem zobaczyłem wiszącą nad drzwiami warsztatu gitarę, bardzo podobną do mojej pierwszej gitary sprzed trzydziestu pięciu lat. Zagadałem, zapytałem. Od słowa do słowa pan Czesio wyciągnął dwie inne gitary (sprawne, choć jedna była w stanie mocno zużytym) i zaczęła się rozmowa o graniu i muzyce. Pan Czesio – na oko w wieku 60+ – opowiadał, jak mając sześć lat przyjechał z Opola do Cisnej z ojcem, który dostał tu pracę. I jak w szkole stworzyli później zespół muzyczny, jak grali na lokalnych festynach… Już wyobrażałem sobie jakieś ludowo-discopolowe klimaty, kiedy pan Czesio sięgnął po gitarę i całkiem fachowo zagrał „Schody do nieba” Zeppelinów, a potem parę innych kawałków z repertuaru klasyków rocka.

I tak, czekając aż łatka w oponie się utwardzi („…chemia musi mieć czas, żeby złapać”, jak powiedział pan Czesio) siedzieliśmy na starych oponach plumkając na dwóch gitarach i dyskutując o muzycznych fascynacjach.

Takie rzeczy tylko w Bieszczadach.

***

A wieczorami wychodziłem sobie sam na boczną drogę koło domu, w którym mieszkaliśmy. Wystarczyło pójść dwieście metrów w górę – i było kompletnie, absolutnie, doskonale ciemno (19 sierpnia był nów księżyca!). I wreszcie udało mi się popróbować fotografii Drogi Mlecznej. Efekty na razie dość średnie, ale pierwsze koty za płoty…