Wakacyjnie…

Kto ma wakacje, ten ma. M. z Potworami była tydzień w C., u rodziny – ale Puchatek tylko ich zawiózł i przywiózł, a przez ten tydzień pracował i przyglądał się, jak panowie fachowcy remontują łazienkę.

Łazienka wyremontowana, po dziesięciu (!) latach mieszkania w Puchatkowie. I teraz mamy najpiękniejszą łazienkę na świecie. M. powiedziała, że może w niej zamieszkać…

***

Za kilka dni jedziemy na Wyprawę Wakacyjną Właściwą. Początkowo w planach była Chorwacja (taaak, wiem, jakież to pospolite 😉 – ale z różnych przyczyn okazało się, że w Chorwacji będziemy najwyżej dwa dni. Będzie za to Słowenia, być może 2 dni we Włoszech (na włoskim wybrzeży Adriatyku, w okolicach Triestu…), a w drodze powrotnej planujemy przejechać przez Alpy. Co z tego wszystkiego wyjdzie? Się zobaczy. Namiot już się cieszy na wyjazd…

***

Kusi mnie otwarta droga. Jechanie w nieznane, bez konkretnego celu, chłonięcie nowych widoków i nowych odgłosów. To oczywiście nie do końca do zrobienia z czterolatkiem na pokładzie… Ale mam nadzieję, że będzie dobrze.

Bez Tytułu W Zasadzie…

Przepraszam za nieobecność. Wyjeżdżaliśmy – niezupełnie wakacyjnie, ale bardzo pozytywnie. A przed wyjazdem pracy i spraw do załatwiania było tyle, że nawet nie zdążyłem pomyśleć, aby tu zajrzeć. Coś może o tym wyjeździe napiszę – ale dziś o jednej sprawie, która nie daje mi spokoju.

W wyjeździe (którego poniekąd byliśmy organizatorami) uczestniczyła między innymi rodzina W. Rodzice, trójka dzieci. Znaliśmy ich kiedyś nieco bliżej, ale od paru lat kontakt mamy głównie telefoniczny. Nic dziwnego, że nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak bardzo pewne sprawy się u nich zmieniły. Na gorsze.

Zawsze byli „problemowi”. On – chory na padaczkę (choć dość łagodną) i nieskończenie wiele innych rzeczy, których ilość i intensywność zdecydowanie nasilały się kiedy tylko w życiu rodziny pojawiały się jakiekolwiek problemy, którym wypadałoby stawić czoło. Ona – osoba bardzo sensowna, mocno stąpająca po ziemi, ale kompletnie zakręcona jego chorobami (i egocentryzmem…), problemami z dziećmi i koniecznością utrzymywania rodziny (bo on – na rencie inwalidzkiej). Długo by mówić – kompletnie chory układ, cała rodzina do terapii systemowej. Ale tu akurat nie o tym.

Tu – o ich najstarszym synu.

Poznaliśmy się dziesięć lat temu – chłopiec był jeszcze jedynakiem i miał dwa lata. Kiedy moja M. po raz pierwszy go zobaczyła, po dwóch minutach podeszła do mnie i powiedziała, że jej zdaniem z tym dzieckiem „coś jest nie tak”. M. jest z wykształcenia pedagogiem specjalnym i terapeutką, przez ładne parę lat współprowadziła terapię pewnego autystycznego chłopca i naprawdę do autyzmu ma „dobre oko”. Ja tego z początku nie widziałem, ale kiedy pokazała mi pewne charakterystyczne zachowania, też załapałem o co jej chodzi.

No ale jak powiedzieć rodzicom? Zwłaszcza takim? Zorganizowaliśmy spotkanie. M. powiedziała co i jak. Matka chłopca się przejęła. M. – korzystając ze swoich kontaktów – załatwiła wizytę u specjalistów. Wizyta, na którą normalnie czekało się rok, miała mieć miejsce za trzy miesiące.

I co? Tak, zapewne się domyślacie. Tatuś postawił się okoniem. Oznajmił że nie chce „wmawiać dziecku choroby”, że przecież nic mu nie jest, że „on ma złe doświadczenia z psychologami” i w ogóle po co.

I dzieciak do specjalistów nie trafił.

Później przez długi czas wydawało się, że wszystko jest OK. Przedszkole, szkoła – z nauką radził sobie dobrze, tyle że koledzy nie bardzo go lubili, ale nic złego się nie działo. – No cóż, wygląda na to, że się myliłam, chwała Bogu – powiedziała M. jakieś pięć lat temu.

Przedwcześnie, jak się okazuje.

Problemy zaczęły się rok temu. Jakieś „jazdy” w szkole, jakieś coraz ostrzejsze kłótnie, jakieś problemy, matka (no bo któżby inny? Tatuś był przecież ciężko chory…) co tydzień była w szkole. Pół roku temu – chłopiec po raz pierwszy usiłował w szkole wyskoczyć przez okno. Jakoś udało się to załagodzić – ale kiedy w kwietniu sytuacja się powtórzyła, dyrektor szkoły powiedział że on więcej ryzykować nie będzie (nie dziwię mu się zresztą…) i wezwał po prostu pogotowie. Chłopca odwiedziono na oddział psychiatryczny, gdzie spędził tydzień na obserwacji i badaniach.

Diagnoza? Zespół Aspergera. Jak powiedzieli lekarze – stosunkowo łagodny, ale „podręcznikowy”. I nie leczony. A mógł być.

M. jest wściekła – ale co z tego? Nic.

A tatuś? Tatuś nie ma czasu się tyn za bardzo przejmować, bo jest bardzo chory. W styczniu miał operację kolana, więc ledwo chodzi – orteza, kule, problemy z przejściem przez każdy próg (choć znajoma lekarka która go oglądała twierdzi, że dawno już powinien chodzić bez kul). Czasami nawet się przewraca (jak określił nasz inny znajomy – „mocno teatralnie”). Fascynujące jest to, że kule leżą wtedy równiutko po obu jego stronach. Jak ułożone.

Fascynujące jest także to, że przeszły mu ataki padaczki. Zupełnie. No bo teraz ma tę chorą nogę, prawda?