Piłeczka. Rower. Piłeczka na rowerze. To zawsze był niebezpieczny zestaw. Jak miała trzy i pół roku, szyliśmy głowę. Ilości upadków, katastrof i wywrotek nie ogarniam. Nauczyła się jeździć na dwóch kółkach, skubana, równo ze swoim o dwa lata starszym bratem – i od prawie trzech lat szaleje.
No i dziś: przed samym domem. Jakoś źle skręciła, za szybko jechała… Rowerek w jedną, ona w drugą. Walnęła lewą nogą w krawężnik. Podchodzę, patrzę – rana jak pod Grunwaldem. Pod kolanem rozcięcie, jakby nie spotkała się z krawężnikiem, tylko z krzyżackim mieczem. Cięcie proste, równe, nadpodziewanie gładkie. Długość – na oko dziesięć centymetrów. Głębokosć – co najmniej 2,5. Nie, nie przesadzam. Nie mam zwyczaju wpadać w panikę w takich sytuacjach, więc oceniam na chłodno.
A samochód akurat trafił na dwa dni do warsztatu… Telefon. Niezawodny Wujek D. Szpital w G. Izba przyjęć. Dziecko przerażone, ale trzyma się dzielnie. – Tatusiu, ale powiedz im, że muszą mi przed tym szyciem dać znieczulenie! – powtarza jak nakręcona.
Gabinet zabiegowy, sympatyczny młody chirurg zagaduje Piłeczkę przygotowując sobie materiały do dziergania. Znieczula i szyje.
Czternaście szwów. CZTERNAŚCIE. Siedem wewnątrz („Za głęboko, żeby szyć samą skórę…”), siedem po wierzchu.
– W poniedziałek proszę przyjść na zdjęcie, bo już się trochę zagoi, więc wyjmiemy i złapiemy plasterkami – tłumaczy pan doktor. – Wie pan, szwy zostawiają blizny, a przecież kiedyś dziewczyna będzie chciała chodzić w mini…
Cóż za perspektywiczne podejście 🙂
(A swoją drogą – mimo przerażenia całe szycie bez jednego miauknięcia. Zuch dziewczyna.)