Dzień trzeci, czyli 29. lipca.
Poranny prom na Harris i Lewis. Przeprawa trwała około dwóch godzin. Morze było spokojne, prom po drodze mijał kilka rybackich kutrów wracających z łowisk i parę jachtów.
Harris i Lewis to – wbrew pozorom – jedna wyspa. Harris to jej część południowa, Lewis – północna. Granica między Harris a Lewis nie jest w gruncie rzeczy jasno zdefiniowana: o ile nie ma wątpliwości co do „przynależności” południowych i północnych krańców wyspy, o tyle w połowie jej długości przeciętny turysta może mieć problem ze zdefiniowaniem, w której części się aktualnie znajduje. Mieszkańcy nie mają z tym natomiast najmniejszego kłopotu: jednoznacznie identyfikują się jako mieszkańcy tej lub tamtej części. Ot, taka lokalna specyfika.
Prom z Uig dopływa do Tarbert, „stolicy” Harris. Użycie cudzysłowu nie jest przypadkowe, bo… jakby to powiedzieć…
Myślałem, że Isle of Skye to wygwizdów i koniec świata, a miejsca takie jak Uig to już kompletne (pardon) zadupie Europy. Jakżem się mylił!
Na CAŁYCH Hebrydach Zewnętrznych (Harris i Lewis, Uist Północny, Benbecula, Uist Południowy, Barra i jeszcze trochę mniejszych wysepek) jest JEDNO miasteczko, które rzeczywiście – według naszych, europejskich standardów – zasługuje na tę nazwę. To Stornoway, „stolica” Lewis, miejsce w którym mieszka około 9 tysięcy ludzi. Jest tu port, jest mikroskopijny ryneczek i jakieś pięć uliczek dookoła (i, jak wszędzie, domki rozrzucone po okolicznych wzgórzach). Nie, żeby to była metropolia – ale można toto uznać za miasto. No dobrze, miasteczko. Bardzo małe, ale jednak miasteczko.
A reszta? W Tarbert – drugiej co do wielkości mieścinie – nie ma już w zasadzie ryneczku, a uliczki są mniej więcej cztery. Wszystkie pozostałe „miejscowości” leżą generalnie przy jednej drodze, jest w nich jeden sklepik, czasami jakaś stacja benzynowa (ale nie zawsze), kościółek. Wszystko. „Stolica” Uist Północnego – Lochmaddy – to po prostu wioseczka. Mała wioseczka.
Ale nie uprzedzajmy faktów…
***
Plan był prosty: z Tarbert od razu jadę na północ, rozbijam się na kempingu w Stornoway i resztę dnia poświęcam na włóczenie się po Lewis (a w kolejnych dniach ruszam na południe, ale o tem potem).
Do Stornoway dojechałem bardzo szybko – z poznanymi na promie Polakami. Para sympatycznych młodych ludzi od miesiąca podróżujących po Szkocji wielkim, czarnym pickupem. Kemping, namiocik, szybkie przebranie… I było dopiero południe. Czyli cały dzień przede mną.
Ruszyłem ze Stronoway na północ. Autostopem, rzecz prosta. Pięć minut machania – i proszę, zatrzymało się małe BMW. Za kierownicą – jak się później dowiedziałem – siedział Peter, nauczyciel fizyki z miejscowej High School. Przesympatyczny człowiek, który w ciągu czterdziestu minut wspólnej jazdy opowiedział mi dużo ciekawych historii o Lewis i jego mieszkańcach. O tym, że tu w zasadzie wszyscy się znają. Że nie jesteś w stanie zrobić szybkich zakupów, bo jak pójdziesz do jedynego w okolicy (a chyba także jedynego na całej wyspie) supermarketu, to zawsze spotkasz kogoś znajomego, z kim będziesz mógł pogadać. O tym, że zimą wieją tu północne wiatry z szybkością 90 mil na godzinę (jakieś 150 km/h) – ale nie na zasadzie kilkugodzinnego huraganu, jak u nas, tylko na przykład trzy czy cztery doby bez przerwy. I że dlatego właśnie na całej północy wyspy niemal nie rosną drzewa. I że dlatego przystanki autobusowe maja formę brzydkich, betonowych „grzybów” – bo każda inna konstrukcja po prostu odlatuje. I że plagą na północy Lewis są króliki, które rozmnożyły się tu jak głupie, ryją nory, spulchniają grunt i sprawiają, że budowa domów staje się bardzo kosztowna – bo fundamenty trzeba kopać bardzo głęboko, żeby domy się nie waliły.
I że zimą (kiedy akurat nie ma huraganu z północy…) w całej okolicy unosi się słodki, przyjemny zapach palonego torfu, który w wielu domach jest podstawowym źródłem ogrzewania.
Peter dowiózł mnie niemal „do końca drogi” – z parkingu na którym mnie wysadził w ciągu pół godziny doszedłem na Butt of Lewis – północny kraniec wyspy. Miejsce niezwykle „klimatyczne” – piękna latarnia morska z drugiej połowy XIX w. stoi na poszarpanych klifach. Tak to mniej więcej wygląda:
Zdjęcie nie jest może najlepsze, ale pokazuje całość z lotu ptaka, więc można sobie wyobrazić nastrój miejsca. Warto zwrócić uwagę, że poza klifami, latarnią i jej zabudowaniami w okolicy nie ma w zasadzie NIC. Łagodne wzgórza, trawy, torfowiska. Najbliższe domy znajdują się w odległości jakichś trzech kilometrów. A, no i oczywiście wszędzie pasą się owce (na zdjęciu akurat żadnej nie widać – to aż dziwne).
***
Spędziłem na Butt of Lewis jakieś dwie godziny. Mało. Za mało. Cały urok takich miejsc polega przecież na tym, że można siedzieć, myśleć (albo nie), roztapiać się w krajobrazie, szumie morza, krzyku ptaków. Że można na chwilę zapomnieć o Bożym świecie, zapomnieć „jaka epoka, jaki wiek…”. Że można po prostu być, obserwować zmianę koloru wody pod wpływem promieni słońca padających z innej strony, coraz głębsze cienie pod klifami, może w końcu także gwiazdy zapalające się nad głową… Niestety, nie tym razem. Chciałem dotrzeć jeszcze w kilka innych rejonów, a czasu miałem niewiele.
Ruszyłem dalej. No dobrze, może nie tyle dalej (bo dalej na północ już się nie da, jeśli się nie dysponuje łodzią…), ile w bok. Wracałem do Stornoway dookoła, przez Dail Beag, Carlabhagh, Callanish i Lochganvich.
Przepiękna droga – w dużej części już „klasycznie” szkocka, na szerokość jednego samochodu, z mijankami co dwieście metrów. Wokół wzgórza porośnięte trawą, pełne kamieni, wrzosowiska, torfowiska. Szum wiatru, jakieś mewy nad głową – i oczywiście wszechobecne owce, często stojące na środku drogi. Miałem czas, nie musiałem się spieszyć, więc szedłem po prostu przed siebie, machając od niechcenia na nieliczne przejeżdżające tamtędy samochody. Cisza. Taka szkocka cisza, pełna specyficznej muzyki. Kiedy się idzie przez takie tereny, łatwiej zrozumieć skąd wzięły się takie a nie inne motywy i rytmy w muzyce Szkocji i Irlandii, dlaczego słychać w niej otwartą przestrzeń, wiatr, szum morza z oddali.
http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=69OWJpak57t&login=effien&width=450&bg=ffffff
http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=4CEsR85RqEh&login=w304&width=450&bg=ffffff
Po jakiejś godzinie czy półtorej – trochę idąc, trochę jadąc – dotarłem do Callanish. Callanish to miejsce szczególne – kolejna wioszczyna, której w polskich realiach pewnie nawet nie zaznaczono by na mapie (bo trudno zaznaczyć na mapie kilkadziesiąt domków rozrzuconych w promieniu kilku kilometrów, stojących samotnie, bez żadnego „centrum”, bez konkretnej formy). Ale w Callanish jest coś, dla czego warto tam dotrzeć (niezależnie od całego piękna i nastroju okolicy).
Kamienny krąg celtycki – te słowa kojarzą się najczęściej z majestatycznym Stonehenge nieopodal angielskiego Salisbury. Fakt, Stonehenge to miejsce niezwykłe – ale jego niezwykłość skutecznie tłumią tabuny turystów przewijające się między wielkimi głazami od rana do nocy.
Takich kręgów jak w Calanish jest w Wielkiej Brytanii kilka, większość – właśnie na szkockich wyspach. To znacznie mniejsza budowla (najwyższe stojące pionowo głazy mają jakieś dwa – trzy metry wysokości), ale przez swoją lokalizację – na odludziu, „in the middle of nowhere”, w miejscu gdzie tłumy turystów nie docierają – robi po prostu piorunujące wrażenie. Przez cały czas jaki tam spędziłem – około godziny – przez teren kręgu przewinęło się może sześć osób.
Zdjęcie nie moje, ale klimat oddaje.
We Francji podziwiałem gotyckie i romańskie katedry. Średniowiecze. W Irlandii i Szkocji widziałem kościółki i kapliczki z ósmego wieku. A tu stałem między kamieniami które ludzie ustawili w ten sposób pięć tysięcy lat temu. Pięć tysięcy lat. Niezwykłe wrażenie.
***
Później jechałem dalej – miałem wrażenie, że mógłbym tak jechać całymi tygodniami przez to wietrzne odludzie. Jeden z kolejnych kierowców zaproponował, że podwiezie mnie kilka mil w bok od głównej drogi, gdzie można zobaczyć jedne z nielicznych zachowanych „czarnych chat” – kamiennych domów krytych darnią, niemal pozbawionych okien, w których mieszkańcy Wysp żyli jeszcze na początku XX w.
Zaoponowałem – powiedziałem, że nie chcę aby z mojego powodu tracił czas… Odpowiedział pogodnie, jak typowy Szkot z Wysp. – Czas? Czasu mam dużo, a jak szybciej wrócę do domu, to moja żona na pewno znajdzie mi coś do roboty.
Kiedy oglądaliśmy te chaty, zapytałem go czy to skansen. – Skansen? – zdziwił się. – Nie, jeszcze dziesięć lat temu w tym domku mieszkała tu pewna staruszka. Jej dzieci mieszkały o tam, w nowoczesnym domu, ale one nie chciała się przeprowadzić. Zmarła kilka lat temu. Miała sto dwa lata…
***
Z powrotem do Stronoway dojechałem pod wieczór. Wyprawiłem się jeszcze do „centrum”, żeby coś zjeść – stanęło na typowo szkockiej potrawie: miseczce ryżu smażonego z krewetkami u Bardzo Szkockiego Chińczyka 🙂
Z powrotem na kempingu byłem koło dziewiątej wieczorem. A potem poszedłem jeszcze na spacer wokół Stornoway, po okolicznych wzgórzach. Wróciłem przed północą i poszedłem spać…